Marek zniechęca mnie do kierowania autem za każdym razem, gdy się skuszę. Już przy wyjeździe z parkingu częstuje mnie swoimi uwagami: „Mocniej kręć…”, „Spokojnie, przejdzie…”, „Za długo sprzęgło trzymasz, spalisz…”. I ja już wiem, że z każdym przejechanym kilometrem będzie coraz gorzej, bo w samochodzie Marek dziczeje…
Nikogo chyba nie dziwi, że odpuściłam i zazwyczaj zajmuję siedzenie pasażera. To jednak niewiele zmienia, bo po każdej przejażdżce z moim mężem i tak mam zszargane nerwy. Marek czepia się nie tylko mnie, gdy prowadzę. Jeszcze gorzej mają z nim inni kierowcy. Przeszkadzają mu dosłownie wszyscy. Wszystkie barany i debile! A ja muszę na to patrzeć, muszę się za niego wstydzić.
– Patrz, jak jedzie! No patrz na kretyna! – czasem aż podskakuje na siedzeniu. Wychyla się do przodu, jakby chciał wyskoczyć przez przednią szybę i rzucić się do gardła temu „idiocie”.
– No patrz, wjedzie tu, nie widzi… Gnoju jeden! – wciska na maksa klakson, gdy ja próbuję go uspokoić.
Staje na światłach obok innego kierowcy, opuszcza szybę i daje mu lekcję drogowego wychowania. Poucza, kpi, wyzłośliwia się i prowokuje.
– A ciebie nie uczyli na kursie, że lewy pas jest do wyprzedzania? – wrzeszczy przez uchylone okno.
– Nie w mieście, chyba, proszę pana… – odpowiada zaskoczony facet.
– Jak się jest dupą, a nie kierowcą, to się w ogóle nie powinno wyjeżdżać z garażu!
– Spadaj, chamie! – odpowiada tamten i ruszamy.
No i w takich właśnie warunkach jeździmy całą rodziną samochodem. Przeważnie siedzę cicho i próbuję to przeczekać, ale czasem też tracę nerwy i wrzeszczę na niego. Że przynosi mi wstyd, że dzieci się boją, że zachowuje się jak szczeniak. Gdy wejdziemy do domu i Marek ostygnie z drogowych emocji, to zaraz przeprasza, stara się mnie udobruchać. Jest już wtedy innym człowiekiem.
– Wiem, wiem, przesadziłem! – przyznaje ze skruchą.
– Przesadziłeś? Ty się zachowywałeś jak zwierzę! Pomyślałeś o dzieciach, co one sobie myślą, jak tobie tak odwala?
– Zaraz pójdę do nich, przeproszę. Obiecuję, że już więcej nie będę.
– W ogóle ci nie wierzę.
Nie wierzyłam, ale wybaczałam. Co miałam zrobić?
Rozwieść się z nim, bo za kółkiem zmieniał się w największego idiotę na ziemi? Czekałam, aż zmądrzeje. A właściwie to czekałam, aż któregoś dnia dostanie porządną nauczkę i większy, silniejszy furiat ustawi go do pionu.
Bo mój mąż, mimo temperamentu, mimo charakteru, nie jest atletą. To całkiem normalnie zbudowany pracownik biurowy. Szczupły facet średniego wzrostu, robiący w finansach, zatrudniony w sporej międzynarodowej firmie. Dlaczego o tym teraz wspominam? Bo moresu za kółkiem nauczył go inny finansista. Nie żaden tam osiłek – lekcję pokory dał mu ktoś bardzo dobrze mężowi znany.
Wybieraliśmy się wtedy na niedzielny obiad do mojej mamy. Marek nie przepadał za wizytami u teściowej. Mama zawsze uważała, że mój mąż jest zbyt wybuchowy i temperowała go przy każdej okazji. Dlatego gdy mieliśmy do niej jechać, już od rana miał kiepski humor.
Kiedy więc siadał za kierownicą samochodu, wiedziałam, że na pewno będzie się awanturował. Tym razem było tak samo – Marek w połowie drogi upatrzył sobie kolejną ofiarę. Kierowcę, na którym miał zamiar wyładować złość, dając mu wykład z prawa drogowego.
Facet jechał przed nami białym mercedesem
Luksusowe auto posuwało się do przodu w luksusowym tempie. Marek wlókł się za nim, bo nie było jak wyprzedzić, i z minuty na minutę robił się coraz bardziej czerwony. W końcu zaczął pomrukiwać pod nosem, a to wróżyło jak najgorzej. Gdy kierowca mercedesa nie ruszył w porę na światłach, bo pewnie coś go rozproszyło, mój mąż zaczął narzekania.
– Przez takich idiotów robią się potem korki na mieście! Jak nie wie, do czego służy gaz i sprzęgło, niech jeździ tramwajem – komentował. – Śpi za kierownicą, a wszyscy czekają. Co za człowiek!
Facet w białym mercedesie nie przeczuwał, że ma za sobą nachmurzoną furię i jechał dalej tym samym tempem. Gdy dotarliśmy do równorzędnego skrzyżowania, popełnił kolejny błąd. Nie zauważył znaku i zatrzymał się, żeby przepuścić samochód jadący z lewej strony. No i właśnie wtedy mężowi puściły nerwy. Zaczął na faceta trąbić, mrugać światłami i wymachiwać łapą. Tamten chyba zgłupiał do reszty, bo został w miejscu. Nie ruszył ani odrobinę. Marek otworzył wtedy okno i ryknął na niego:
– Jedź, baranie! Masz pierwszeństwo, nie widzisz!?
Ale facet dalej stał w miejscu. Mąż odczytał to jako prowokację i wyskoczył z auta. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, on już nachylał się nad oknem mercedesa.
Usłyszałam tylko, jak krzyknął jeszcze: „Nie widzisz, kretynie, znaków drogowych!?”, a potem zastygł w miejscu. Zamarł w tym pochyleniu, jakby poraził go paraliż, jakby strzeliło mu w krzyżu. Nie ruszał się, a na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, zażenowanie, a potem... przymilny uśmiech. No i czerwień tak głęboka, że w okolicach uszu i policzków przechodziła w purpurę!
Widziałam, że coś tam jeszcze mówi, że cedzi coś przez zęby i w tym pokracznym pochyleniu próbuje się kłaniać. A potem obrócił się na pięcie i wrócił do samochodu. Mercedes pojechał prosto, a my odbiliśmy w prawo. Marek nic nie mówił…
– Co się stało? Kto to był? – zapytałam, gdy ruszyliśmy dalej. Mąż milczał. – Marek!
– Co?
– Kto to był?
– Mój szef…
– Co?! Twój szef? Z twojej firmy? Ale numer! Wydarłeś się na swojego pracodawcę!
– Nie ma w tym nic śmiesznego…– burknął.
– Ale czekaj, czekaj… Nie poznałeś jego samochodu? – uśmiechnęłam się, bo mimo całej powagi sytuacji nie byłam w stanie opanować swojego rozbawienia.
– A myślisz, że on ma jedno auto? Do pracy jeździ pewnie służbowym…
– To dlatego tak niepewnie jechał tym mercedesem. Bo to samochód na niedzielę.
– Kinga, ja cię proszę, nie pogarszaj sytuacji swoimi głupimi żartami! – Marek był cały czerwony i autentycznie przejęty.
– Nie zwalaj winy na mnie. Ostrzegałam cię, że kiedyś dostaniesz nauczkę!
– I ciebie to pewnie cieszy? Przecież ja mogę stracić pracę, dziewczyno! Nawrzucałem szefowi od kretynów. Prezesowi… Rozumiesz?
– No, dałeś ciała na całego – nie byłam w stanie wzbudzić w sobie współczucia.
– Ja piernicze! Co mnie podkusiło?! Ale wtopa! – wściekał się już na siebie.
Został wezwany na dywanik
U mamy udawaliśmy, że nic się nie stało. Nie chciałam jej martwić, a jego kompromitować. Marek przez całą wizytę miał zbolałą minę. Po powrocie do domu chodził jak struty i długo nie mógł zasnąć.
W poniedziałek rano wyszedł z domu jak na skazanie, ale tego dnia nie spotkała go żadna przykrość. Dopiero we wtorek szef wezwał go do siebie i poprosił o wyjaśnienia. A potem zaserwował mu wykład o kulturze osobistej, którą pracownicy firmy powinni zachować także poza biurem. Wypomniał, że jego zachowanie nie odpowiada standardom przyjętym w korporacji. Tylko tyle... Ani go nie zwolnili, ani nie zabrali premii. Zresztą, mówiłam mu, że nie mogą tak zrobić.
On jednak bardzo się wystraszył. Marek bardzo przejmuje się swoim życiem zawodowym i dotarło do niego, że przesadził. Od tego czasu poważnie się zmienił. Nie wiem, jakie metody relaksacyjne stosuje, ale stonował swoje reakcje za kierownicą. Nawet jeśli jakiś kierowca zalezie mu za skórę, mąż panuje nad emocjami i ogranicza się do spokojnych uwag wygłaszanych cichcem, pod nosem.
Dzięki temu i mnie coraz częściej chce się prowadzić. Czasem zerkam na niego i widzę, że bardzo chciałby coś powiedzieć, skomentować moją technikę, ale się powstrzymuje. Może jestem złośliwa, ale prowokuję go wtedy jeszcze bardziej… Jadę na tej dwójce tak długo, aż sama uznam, że już najwyższy czas na zmianę biegu… A co? Niech furiat ćwiczy cierpliwość!
Czytaj także:
„Mąż odszedł do kochanki. Z nienawiści utrudniałam mu kontakty z córką, teraz spędzamy z jego rodziną święta i wakacje”
„Jestem dziadkiem, matką i ojcem w jednym. Córka zostawiła mi na wychowanie wnuczkę, ale ja już nie mam zdrowia”
„Teściowa wytoczyła mi wojnę, bo zabrałam jej jedynego synka. Poniżanie mnie sprawia jej przyjemność”