„Mój mąż uważa, że opieka nad dziećmi to nic takiego. Według niego całymi dniami tylko lenię się w domu”

kobieta niedoceniana przez męża fot. Adobe Stock, Jelena Stanojkovic
Zawsze wszystko wyolbrzymiasz. Chyba to nic trudnego ugotować coś i zrobić zakupy, nawet jeśli masz dwójkę dzieci przy sobie. No bo inne prace domowe, to nie jest aż taki znowu kłopot: pranie robi za ciebie pralka, a zmywa zmywarka… Nie możesz porównywać tego ze stresem w pracy.
/ 26.05.2021 16:14
kobieta niedoceniana przez męża fot. Adobe Stock, Jelena Stanojkovic

Kiedy oglądam filmy o tym, jak dwoje ludzi przeżywa kryzys związku z powodu romansu albo jakiegoś dramatycznego wydarzenia, wzruszam ramionami. Po co zaraz tak wymyślać? Najcięższe kryzysy przynosi proza życia. Zwykle nie ma w nich nic spektakularnego. Często nie zdajemy sobie sprawy, z kim się wiążemy, zanim nie pojawią się dzieci, a nasze życie i cały dotychczasowy porządek dnia nie zostaną postawione na głowie. Być może ta ogromna odpowiedzialność, nowe obowiązki i sytuacje, z którymi rodzice muszą się zmierzyć, czynią z nas nowych ludzi albo po prostu wyciągają na światło dzienne te cechy, które dotąd były ukryte?

Ostatnie trzy lata były dla mnie pasmem rozczarowań postawą mojego męża. Dlaczego tak się między nami popsuło, gdy pojawiły się dzieci? Przecież są one podobno owocami miłości, scementowaniem związku! Czy mój mąż, Sławek, zawsze był taki wygodnicki? Przecież wcześniej wydawało mi się, że wreszcie spotkałam tego jedynego. Tego, z którym świetnie się rozumiemy, z którym we wszystkim sobie pomagamy...

Kiedy rodziłam nasze pierwsze dziecko, Olka, mąż zawiódł mnie po raz pierwszy. Nagle stwierdził, że nie może patrzeć na poród (a przygotowaliśmy się do tego przez całą ciążę). Zawiózł mnie do szpitala i… został za drzwiami porodówki. Wiem, że nie można zmuszać faceta, jeśli nie chce towarzyszyć przy porodzie, nawet położne nam o tym mówiły. Jednak on wycofał się tak nieoczekiwanie i to w momencie, w którym bardzo go potrzebowałam. Oczywiście wtedy poradziłam sobie bez niego, bo adrenalina zrobiła swoje i później przez pierwsze upojne wspólne chwile z maleństwem nie pamiętałam o tym, jak się zachował, ale z czasem uczucie zawodu wróciło.

Po urlopie macierzyńskim poszłam na urlop wychowawczy, bo doszliśmy z mężem do wniosku, że nie opłaca nam się inaczej. Nie chcieliśmy oddawać dziecka do żłobka, a na opiekunkę poszłaby cała moja pensja. Nie opłacało się to ani w rachunku ekonomicznym ani emocjonalnym. Lepiej przecież, jeśli dziecko ma kontakt z matką, a nie z obcą kobietą. Nie mogłam liczyć na pomoc rodziny – moja mama zmarła 10 lat temu, a ojciec jest bardzo schorowany. Z kolei teściowa mieszka daleko, więc gdyby miała zajmować się Olkiem, musiałaby wprowadzić się do nas. W naszych dwóch pokojach byłoby to mocno uciążliwe dla wszystkich. Poza tym ona wcale nie rwała się do tej pomocy, a i ja jakoś nie czułabym się w takim układzie dobrze.

Kiedy Olek miał dwa latka, urodziłam Zuzię. Nie planowaliśmy tej drugiej ciąży, po prostu tak wyszło. Ucieszyłam się, ale byłam też bardzo zaniepokojona, jak uda nam się to wszystko pogodzić. Myślałam, że rozłożymy obowiązki na dwoje, lecz pomimo deklarowania chęci mój mąż jakoś nie był szczególnie pomocny ani przy dzieciach, ani w domu. Zostawał dłużej w pracy albo miał jakieś spotkania służbowe, a kiedy wracał z biura oczekiwał, że należy mu się wypoczynek: brał prysznic, oglądał telewizję albo spotykał się z kolegami. A to na chwilę wyskoczył z którymś z nich na piwo, a to musiał koniecznie wpaść do tego czy owego w niecierpiących zwłoki sprawach. Ja oczywiście od rana do nocy „spełniałam się” jako gospodyni domowa i matka. Pranie, sprzątanie, gotowanie, prasowanie i opieka nad dziećmi pochłaniały mnie całkowicie. Czułam się jak automat. Wstawałam o piątej lub szóstej rano, w zależności od tego, kiedy obudziła się Zuzia, a kładłam po północy. Sławek uważał, że „siedzę w domu z dziećmi”, i że z nas dwojga tylko on tak naprawdę pracuje.
– O co chodzi? – pytał zdziwiony, kiedy denerwowałam się, że zostawia mnie ze wszystkim samą. – Przecież ja pracuję, żebyś ty mogła w spokoju pobyć z dziećmi w domu…
– „W spokoju”, powiadasz, „pobyć” – przerwałam mu. – Przecież wiesz, że to nie są wczasy tylko również ciężka praca i to nie ośmiogodzinna. Mając w domu dwoje dzieci, trudno jest trzymać się planu choćby sprzątania czy zakupów. Zawsze coś wyskoczy. Nawet głupie wyjście na dwór to nie jest kwestia pięciu minut. Na przykład dziś, padał deszcz. Ubrałam Olka i zaczęłam ubierać małą. Ale okazało się, że znowu trzeba jej zmienić pieluchę. Więc, żeby Olek się nie spocił (nie chciałam go rozbierać, bo to by trwało za długo), otworzyłam balkon i poprosiłam go, żeby sobie tam chwilkę postał. Nie raczyłeś mi powiedzieć, że na balkonie zostawiłeś niedomknięty kubeł z farbą.

No i jak tylko uporałam się z pieluszką Zuzi i zdołałam ją ubrać, okazało się, że Olek zdążył pomalować sobie buty na żółto. Nie mogłam go tak po prostu zabrać stamtąd, bo bałam się że kapiąca farba zabrudzi dywan, więc odłożyłam Zuzię (musiałam ją rozebrać) do łóżeczka  i – mimo że płakała – na chwilę zajęłam się Olkiem. Kiedy już oczyściłam z grubsza jego buty, stwierdziłam, że druga para butów jakimś cudem jest już na niego za ciasna. Zrezygnowałam więc ze spaceru... A inna kwestia to spanie w ciągu dnia. Olek powinien pospać chociaż godzinkę. Ale Zuzia często popłakuje i on się budzi, później jest marudny i on z kolei budzi Zuzię. Czasem mnie to przerasta, zwłaszcza, że sypiam, jak wiesz, dość krótko…
– No, to przejdź na karmienie butelką – poradził mi mąż zadowolony z tego, że mógł od razu uraczyć mnie gotową poradą. I dodał: – Zawsze wszystko wyolbrzymiasz. Chyba to nic trudnego ugotować coś i zrobić zakupy, nawet jeśli masz dwójkę dzieci przy sobie. No bo inne prace domowe, to nie jest aż taki znowu kłopot: pranie robi za ciebie pralka, a zmywa zmywarka… Nie możesz porównywać tego ze stresem w pracy.

Sławek czuł się usprawiedliwiony, że nic nie robi w domu

Tak, mój mąż naprawdę w to wierzył. Że tylko on tak naprawdę pracuje i dlatego jest zwolniony z obowiązku jakiejkolwiek pomocy w domu. Czuł się usprawiedliwiony. W chwilach, kiedy chciał być wyjątkowo wspaniałomyślny, proponował, że na przykład odkurzy. Widziałam jednak, że traktuje to nieomal jako przysługę, którą mi oddaje. Jako coś ekstra, za co powinnam mu chyba podziękować.
– Wiesz co, wolałabym, żebyś zajął się trochę dziećmi – prosiłam wtedy. – A ja będę mogła w spokoju skupić się na sprzątaniu czy prasowaniu. Bo w ciągu dnia robię wszystko z oczami dookoła głowy. Już choćby to, że teraz nie będę musiała uważać na dzieci, to dla mnie duża pomoc.

On jednak po chwili już miał jakieś pytania. A to, że Zuzię trzeba przewinąć, a on nie wie, gdzie są pieluszki, a to Olek zalał się sokiem i trzeba zmienić koszulkę i gdzie te koszulki są, bo on ich nigdzie w szafie nie widzi, a to mała płacze i nie chce się uspokoić, pomimo że on ją nosi, więc na pewno chce do piersi, a to że Olek chce kanapkę, więc jeśli on ma uważać na dzieci, to ja powinnam tę kanapkę zrobić i tak dalej…
Zawsze po piętnastu minutach z powrotem obejmowałam stanowisko „przy dzieciach”, a mąż tymczasem z miną mówiącą o tym, że „spełnił już swoje zadanie” jako pomagający w domu, zaszywał się z gazetą albo zasiadał przed komputerem czy telewizorem lub wręcz ulatniał się gdzieś. Czasem mówił, że zapomniał czegoś kupić i wyskoczy szybko do sklepu…, i już go nie było.

Kwestia jego zaangażowania w bliższy kontakt z dziećmi też mnie bolała.
– Pobaw się chwilkę z Olkiem i z Zuzią – poprosiłam, widząc, jak tkwi przed telewizorem i bezmyślnie przerzuca kanały.
Małe dzieci potrzebują przede wszystkim matki. Oczywiście chętnie porozmawiałbym z synkiem, ale on jeszcze niewiele mówi, kochanie – odpowiadał mi Sławek z wyraźną nutką ironii w głosie. – No, a co do Zuzi, to ona chyba jednak przede wszystkim czuje teraz więź z tobą i jedyne, co ją naprawdę interesuje, to twoja pierś – dodał. – Sama więc widzisz, że dzieci w tym wieku to jednak jeszcze nie partnerzy do rozmowy.
– „Nie partnerzy” – przedrzeźniałam go. – Cóż to w ogóle za kryterium? Oczywiście, że dzieci nie są partnerami do rozmowy. Bo one są po to, żeby je kochać i dbać o nie…
– No wiesz, chyba nie możesz mi zarzucić, że nie dbam o dzieci! Przecież pracuję i zarabiam dla was! I co za to dostaję? Wciąż tylko twoje pretensje!

Od czasu do czasu wysyłałam nie tylko mężowi sygnały, że jest mi ciężko. Ale kiedy rzuciłam jakąś uwagę na ten temat przy teściowej, usłyszałam:
– Moja droga, nie narzekaj. Co wy, młode współczesne kobiety możecie w ogóle wiedzieć o ciężkiej pracy w domu. Ja musiałam prać ręcznie pieluchy, ubrania i bieliznę pościelową. Pranie zajmowało mi cały dzień, przez kilka pierwszych lat mojego małżeństwa nie mieliśmy nawet pralki „Frani”. A teraz są pieluchy jednorazowe, więc nie musisz się nimi w ogóle przejmować, a brudne ubrania pierze pralka. Zmywać też nie musisz, bo masz zmywarkę. Wychowałam troje dzieci bez takich udogodnień i jakoś dałam sobie radę. A na męża liczyć raczej nie mogłam, bo pracował.

Wiedziałam, że dłużej tego nie zniosę

„To przynajmniej wiem już, skąd czerpał wzorce Sławek” – pomyślałam złośliwie, nie odezwałam się jednak.
Nadszedł moment, kiedy poczułam, że dłużej tego nie zniosę. Rozmawiałam z koleżankami i one oczywiście dawały mi mnóstwo złotych rad:
– Wyjedź gdzieś, a jemu zostaw dzieci – usłyszałam.
Tak, wiem, był taki film: kobieta miała już dosyć podobnego traktowania przez męża, więc sobie wyjechała, zostawiając dzieci i dom na jego głowie. To fajnie wygląda na filmach, ale ja nie mogłabym tego zrobić, nie zostawiłabym dzieci, bo to nie one mają cierpieć tylko Sławek. No, a poza tym nadal karmię Zuzię piersią. Inna sprawa to oczywiście kwestia pieniędzy. Bo łatwo powiedzieć: wyjedź gdzieś. Ale gdzie i za co? Takie akcje może i mogą odstawiać bogate paniusie. Tylko, że gdybym ja miała pieniądze, to załatwiłabym sobie jakąś pomoc i problemu by nie było.

Nieoczekiwanie samo życie podsunęło mi pomysł wyrwania się z tego kołowrotka. Pewnego dnia złapał mnie przeraźliwy, ostry ból kręgosłupa. Ledwo dowlokłam się do kanapy. Nie byłam w stanie wziąć małej Zuzi na ręce. Nie chciałam dzwonić po pogotowie, bo gdyby chcieli mnie zabrać do szpitala nie miałam z kim zostawić dzieci. Zadzwoniłam więc do znajomej, która jest lekarzem pediatrą i mieszka w bloku naprzeciwko. Na szczęście była w domu. Przyszła, zbadała mnie i stwierdziła atak rwy kulszowej.
– To może potrwać wiele tygodni. I oznacza bezwzględne leżenie i unikanie jakichkolwiek obciążeń kręgosłupa. Oczywiście nie jestem specjalistą, więc wypiszę ci skierowanie.

Kiedy wychodziła ode mnie, wszedł właśnie mój mąż. Powtórzyła mu swoją diagnozę, nie powiedziała jednak, że to tylko jej przypuszczenie.
– I co my teraz zrobimy? – zmartwił się Sławek i… zadzwonił do swojej matki.

Teściowa obiecała, że oczywiście pomoże, ale zastrzegła, że pojutrze ma wizytę u kardiologa, no i oczywiście nie może niczego dźwigać. Nazajutrz objęła rządy w naszym domu, a Sławek wybiegł do pracy nawet wcześniej niż zwykle. Teściowa zrobiła obiad i zajęła się dziećmi. Byłam jej za to wdzięczna, chociaż przez cały czas raczyła mnie swoimi sposobami na to, jak szybko i skutecznie pozbyć się bólu pleców. Gdy miała wizytę u kardiologa, Sławek wziął wolne. Oczywiście już po kilku godzinach dom wyglądał jak pobojowisko, bo mąż zabrał się za odkurzanie i gotowanie, jednocześnie starając się przewinąć Zuzię i zmusić do zjedzenia kaszki Olka.

Następnego dnia teściowa zadzwoniła, że niestety lekarz stwierdził osłabienie i zabronił jej jakiegokolwiek wysiłku, więc, niestety, nie może do nas przyjechać. Ja leżałam plackiem, wciąż nie mogąc się ruszyć, a Sławek zastanawiał się, co zrobić. Musiałam wybić mu z głowy pomysł wydzwaniania do moich koleżanek. Tłumaczyłam mu, że pomoc sąsiedzka oczywiście jest możliwa, ale jako coś doraźnego, a tu mamy do czynienia z sytuacją zajęcia się całym domem i opieką nad dwojgiem małych dzieci. Koleżanki i sąsiadki mają swoje dzieci i swoje domy, to rozwiązanie więc odpada... W końcu Sławek dał się przekonać, zadzwonił do szefa i wziął dwa tygodnie urlopu.

Kolejne dwa dni dały mojemu mężowi porządnie w kość. Gdybym sama nie była obolała i przykuta do łóżka, to bym mu nawet współczuła. Miotał się pomiędzy kuchnią, pokojem dzieci i łazienką. Postanowiłam w pełni zastosować się do rad lekarza i po prostu leżeć plackiem, zostawiając na głowie męża dom i dzieci. Ból był zresztą nadal bardzo silny. Powstrzymałam się też od komentarzy typu: „No przecież to nic takiego, siedzisz sobie spokojnie w domu z dala od stresów w firmie”. Oddałam się całkowicie leżeniu i chorowaniu.

Trzeciego dnia zauważyłam, że Sławek wypracował sposób na radzenie sobie z obowiązkami i przestał mnie bez przerwy pytać, gdzie co leży. Zaczął się sam w tym już orientować. A czwartego dnia obudziłam się rano i stwierdziłam, że... ból minął. „Czyżby znajoma lekarka się pomyliła? Może to było tylko chwilowe przeciążenie kręgosłupa? Może to nie jest rwa kulszowa, która powali mnie na kilka tygodni” – zastanawiałam się. Już miałam wstać, kiedy nagle olśniła mnie pewna myśl. Ostatecznie mogę jeszcze „pochorować” przez jedenaście pełnych dni, kiedy Sławek jest w domu. Nie muszę, jak ta bohaterka z filmu, wyjeżdżać gdzieś daleko i zostawiać męża z całym domem na głowie. On już go ma na głowie, a ja jestem obok i mogę go obserwować. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Nie żałuję tego małego oszustwa, bo wiem, że wyszło nam to obojgu na dobre. Ja odpoczęłam, a on odczuł na własnej skórze, co to znaczy „być w domu z dziećmi”.

Myślałam, że po upływie tych dwóch tygodni Sławek jeszcze gwałtowniej rzuci się w wir obowiązków służbowych, ale nie, on zmienił swoje podejście do spraw domowych. Teraz często mi pomaga. Nie muszę go o to prosić. Zaczął postrzegać dom jako sumę codziennych zadań do wykonania, a nie tylko jako miejsce odpoczynku po pracy. Czasem udaje mi się wyskoczyć gdzieś z koleżankami, podczas gdy on zostaje w domu z dziećmi. Niedługo Olek, a potem Zuzia pójdą do przedszkola, będę miała więcej czasu i wrócę do pracy. Teraz widzę, że wszystko się jakoś ułoży.

Czytaj także:
„Mąż z dnia na dzień zniknął. Wydałam krocie na jego poszukiwania, a on ot tak, wybrał życie menela”
„Mąż uznał, że po 60-tce mi odbiło. Ja po prostu uznałam, że czas iść swoją drogą i nie bać się ryzyka”
„Nie wiedziałam, jak pokochać to obce dziecko, które adoptowała córka. Chciałam wybić jej pomysł z głowy”

Redakcja poleca

REKLAMA