„Mąż uznał, że po 60-tce mi odbiło. Ja po prostu uznałam, że czas iść swoją drogą i nie bać się ryzyka”

Kobieta miała tajemnicę fot. Adobe Stock, pikselstock
Przy młodszym ode mnie Henryku nauczyłam się więcej, niż od jakiegokolwiek mężczyzny. Mąż o niczym nie wiedział.
/ 25.05.2021 18:37
Kobieta miała tajemnicę fot. Adobe Stock, pikselstock

Jestem dowodem na to, że nigdy nie powinno się rezygnować z własnych marzeń. Można je spełnić nawet z… siwą głową!

Nie mogłam się doczekać werdyktu. Łukasz długo się zastanawiał. Odchodził kilka kroków, żeby spojrzeć z perspektywy. Potem przybliżał się do mojej galerii, którą urządziłam na kanapie w stołowym. Brał kolejno obrazki do ręki, odkładał, i znów przyglądał się im z oddali.

– Jest nieźle, tylko powinnaś używać grubszego podkładu – zawyrokował wreszcie. – Farba nie będzie się tak łatwo rozlewać. No i popracuj nad niebem…

– Mogę cię ucałować? – spytałam. Przyzwalająco mrugnął oczami, a ja wycałowałam go dwa razy w oba policzki.

Kazik, mój mąż, patrzył na mnie z uznaniem. Byłam taka szczęśliwa! Łukasza poznałam prawie rok temu. Byłam z Filutem na spacerze. Dzień był piękny, majowy – pachniały polne kwiatki, słońce mocno grzało. Zapuściliśmy się daleko, aż nad Wisłę. Kiedy tak z moim kundlem przedzierałam się przez chaszcze, za kępą krzaków zobaczyłam mężczyznę. Był młody, brodaty, na głowie miał dredy, a w uszach pełno kolczyków, siedział na małym wędkarskim stołeczku.

W pierwszej chwili się wystraszyłam, ale gdy Filut, zamiast szczekać i warczeć na widok obcego, zamerdał ogonem, uznałam, że jestem bezpieczna. Zresztą obok mężczyzny stały sztalugi z płótnem, widoczek przedstawiał rzekę.

– Filut, do nogi. Nie przeszkadzaj panu – zawołałam, ale pies ani nie drgnął.

– Wcale nie przeszkadza. Lubię psy – mężczyzna pogłaskał Filuta.

– Maluje pan Wisłę? – spytałam.

– Tak, ten fragment – ręką wskazał kępę krzaków tuż przy brzegu.

– Zazdroszczę, zawsze marzyłam, żeby malować, niestety, nie wyszło… – zwierzyłam się nieznajomemu.

– A co to za problem? Chcieć to móc – roześmiał się. – Próbowała pani kiedyś?

Prawdę mówiąc, to tylko dzieciom robiłam prace domowe na lekcje rysunku w szkole. Rysowałam zwierzaki i malowałam takimi zwykłymi farbkami… Dzieci nie odziedziczyły po mnie zdolności. Co ja mówię, ja nie mam żadnych zdolności!

– Do akwareli nie trzeba wielkiego talentu. Wystarczy wyobraźnia, trochę podstaw. I już można spełnić marzenie – zaśmiał się od ucha do ucha malarz, a ja pomyślałam, że ze mnie żartuje.

– Nie będę przeszkadzać. Do widzenia – zawołałam Filuta i zaczęłam wracać.

Mężczyzna nie odpowiedział na moje pożegnanie, tylko głośno krzyknął:

– Można się dużo nauczyć z internetu! Ma pani w domu internet? Pomachałam mu dłonią na pożegnanie.

Wciąż zdawało mi się, że żartował, jednak myśl o malowaniu nie dawała mi spokoju. Zawsze o tym marzyłam. W wyobraźni komponowałam obrazy, jakie mogłabym sama stworzyć. Z pamięci wydobywałam miejsca, które chciałabym uwiecznić: weranda domu dziadków otoczona bzem, skarpa nad jeziorem w rodzinnych stronach taty, wiejskie chałupy na Wschodzie.

Cały następny tydzień byłam zajęta

Najpierw córka zatrudniła mnie do opieki nad wnuczkami, potem Kazik wymyślił jakieś prace w ogródku… Miałam pełne ręce roboty i ani chwili dla siebie. Wcale nie czułam, że jestem na zasłużonej emeryturze. Dopiero w weekend wybrałam się znów nad Wisłę, licząc po cichu, że spotkam malarza z dredami na głowie. Siedział w tym samym miejscu.

– No to jak będzie z tym pani malowaniem? – zawołał na mój widok.

– Nie wiem, czy dam radę.

– Zobaczymy. Mam na imię Łukasz.

– Irena – podałam mu rękę.

Nowy znajomy bez wstępów zaczął mi tłumaczyć, jak powstaje akwarela. Dał mi do ręki pędzel i kazał zrobić kilka plam na papierze. Potem połączył te plamy nieregularnymi maźnięciami ciemnej farby i po chwili na kartonie pokazała się kępa krzaków, podobna do tej nad brzegiem rzeki.

Nowa pasja pochłonęła mnie bez reszty

Zupełnie straciłam rachubę czasu. Patrzyłam urzeczona na to, co powstawało na moich oczach. Choć miałam świadomość, że to nie jest żaden wielki artysta, byłam zachwycona jego kunsztem i lekkością, z jaką tworzył swoje dzieło. Widząc mój entuzjazm, Łukasz wyjaśnił mi, jak się zabrać za poważne malowanie.

Na początek miałam przejrzeć w internecie odpowiednie filmiki z instruktażem i zrobić z nich notatki. Potem kupić farby, pędzle z włosia, papier, palety, rysownicę, sztalugi. Znowu przejrzeć kilka filmów i zacząć próby z farbami. Samodzielną naukę obiecał mi uzupełnić mistrz Łukasz.

Pierwszą lekcję miałam już za sobą. Do domu wracałam jak na skrzydłach. Postanowiłam, że będę malować, żeby nie wiem co, tylko na razie nic nie powiem Kazikowi, żeby mnie nie zniechęcił. Jeśli nic mi z tego malowania nie wyjdzie, nikt przynajmniej nie będzie się ze mnie śmiał. Przez pół maja i początek czerwca spotykaliśmy się z Łukaszem przynajmniej raz w tygodniu.

Za każdym razem chętnie dawał mi do ręki swoje własne pędzle i kazał malować. Przy nim nauczyłam się, jak nakładać farbę, jak mieszać kolory, malując jedną plamę na drugiej, jak komponować obraz… Szło mi ze zmiennym szczęściem, ale nie poddawałam się.

Gdy zgromadziłam większość potrzebnych rzeczy, postanowiłam zabrać się za malowanie w domu. Zorganizowałam swoje studio na strychu, przy małym okienku. Miejsce było fatalne, bo miałam za mało światła, ale na pierwsze „obrazy” – nieudolne kopie reprodukcji z różnych albumów – musiało wystarczyć.

Pierwsze próby były żałosne. Kilkanaście zamalowanych kartonów wyrzuciłam, drąc je na kawałki. W pewnym momencie jednak coś się zmieniło. Chciałam namalować drogę, przy której rosły brzozy. Myślałam już, że kolejne dzieło wyląduje w koszu, bo za nic nie mogłam oddać tej lekkości gałązek i świeżych listków. Ze złości zamazałam je najpierw żółtą, potem brązową farbą, i wtedy ze zdumieniem zobaczyłam, że moje brzozy zmieniają się w ciężkie dęby i klony, które przybrały kolory jesieni.

Dodałam czerwieni i z mojego bohomazu zaczął wyłaniać się ciekawy widoczek. Przyciemniłam niebo, udało mi się namalować chmurę, prawie taką samą, jaką widziałam na filmiku w internecie. Dzieło uznałam za skończone. Przez kolejne dni, gdy Kazik wyjeżdżał do pracy, zabierałam farby, szkicownik, sztalugi i gnałam z Filutem nad Wisłę.

Starałam się jednak być jak najdalej od miejsca, gdzie malował Łukasz. Sama chciałam zmierzyć się z rzeką. Niestety, woda na moich obrazkach wciąż nie wyglądała jak woda! Pomstowałam na brak talentu, ale kolejne próby dały w końcu rezultat.

Mój pierwszy plener koniecznie na Podlasiu

Zbliżał się termin naszego wyjazdu na Podlasie, w rodzinne strony Kazika. Jeśli chciałam malować wiejskie chałupy z malwami przy oknach, musiałam się zdradzić ze swoim nowym hobby przed mężem.

Na pierwszą prezentację wybrałam sobotę, kiedy Kazik czytał na tarasie.

– Podoba ci się? – spytałam, pokazując mężowi swoje jesienne dęby.

– No niebrzydkie, tylko ramka do niczego. Kiedy zdążyłaś to kupić? Ostatnio nigdzie nie wychodziłaś – zainteresował się.

– Nie kupiłam. Namalowałam – powiedziałam i z teczki wyciągnęłam kolejny obrazek, werandę moich dziadków. Kazik odłożył gazetę, zdjął okulary i popatrzył na karton ze zdziwieniem.

– Nie wierzysz? Chodź na górę… Wzięłam męża za rękę i zaprowadziłam na strych. Był zaskoczony moim studio, ale patrzył na mnie z podziwem.

Potem opowiedziałam mu o Łukaszu i jego „wykładach” z malarstwa. O tym, jak w tajemnicy jeździłam do miasta po farby i różne malarskie przybory. Wreszcie przypomniałam Kazikowi, że poznaliśmy się w muzeum, w galerii malarstwa.

– Fakt, tylko że ja robiłem tam kosztorys remontu, a ty przychodziłaś oglądać obrazy – roześmiał się. Widząc uznanie męża dla mojej twórczości, postanowiłam pokazać najlepsze obrazki mojemu mistrzowi.

– Chcę, żebyś zobaczył, co namalowałam. Możesz przyjść w niedzielę na obiad? – spytałam Łukasza przez telefon.

– Pewnie. Tylko wiesz, Irenko, moja córka nie może jeść pomidorów ani truskawek, więc gdybyś mogła coś innego…

– To ty masz córkę?! Nigdy nie rozmawiałam z Łukaszem o niczym innym niż o malarstwie, farbach, technikach. Nie podejrzewałam, że taki śmieszny facet z dredami może mieć rodzinę. Życie pełne jest niespodzianek.

Łukasz, jego żona Magda i mała Ada ze smakiem pochłaniali kolejne porcje klopsików, a ja upajałam się swoim szczęściem. W 62. wiośnie życia jeszcze czegoś się nauczyłam, zostałam malarką. Taką na własne potrzeby, ale jednak spełniłam swoje skryte marzenie. I pomyśleć, że o wszystkim zdecydował przypadek…

– No to dokąd pojedziemy na twój pierwszy malarski plener, Irenko? – mąż wyrwał mnie z zamyślenia. – Twoje Podlasie będzie najlepsze! 

Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii

Redakcja poleca

REKLAMA