„Mój mąż to zapalony wędkarz. Ale nigdzie nie ruszał się beze mnie, więc od 36 lat musiałam mu towarzyszyć w wędkowaniu”

małżeństwo, które razem zawsze wędkuje fot. Adobe Stock, kazoka303030
– Pojadę z tobą nad jezioro, tylko błagam, nie częstuj mnie już bajeczkami. Wiesz, ile kosztowała twoja „darmowa” ryba? Proszę, wyliczam koszty: 80 zł za paliwo, 200 za mandat, 310 za wędkę. Razem: 590 zł za półkilowego okonia! Wiesz, ile ryb moglibyśmy za to kupić?
/ 22.06.2021 13:38
małżeństwo, które razem zawsze wędkuje fot. Adobe Stock, kazoka303030

W niedzielę mieliśmy w planach grilla, a co do soboty, to ja byłam za tym, żebyśmy zostali w domu, bo nasze finanse zostały nieco nadszarpnięte ufundowaniem obozu wnuczce i prezentem na sześćdziesiątkę dla mojej siostry.

– Ale, Kocie, to czysty zysk! – Paweł miał z kolei niepodważalne argumenty za tym, byśmy pojechali nad jezioro. – W niedzielę mamy grilla, tak? To ci powiem, że oszczędzimy na mięsie, bo ja nałowię tyle ryb, że całe towarzystwo się naje! To jak? Masz ochotę na darmowe rybki z grilla?

Przewróciłam oczami, bo kiedy mój Pawcio chciał jechać na ryby, potrafił być naprawdę przekonujący

Nieraz czytał mi artykuły o tym, jak zdrowe jest mięso ryb, i że powinno się je jeść kilka razy w tygodniu. Tolerowałam to mężowskie hobby głównie dlatego, że Paweł nie był jak inni wędkarze. Różnił się od nich tym, że na ryby zawsze zabierał mnie. Twierdził, że wspólne wędkowanie jest dobre dla zdrowia, że redukuje stres i sprawia, że małżeństwa są bardziej trwałe. Może coś w tym było, bo jesteśmy już trzydzieści sześć lat po ślubie, cieszymy się – odpukać! – życiem bez chorób, a szczęśliwie i większe stresy jakoś nas omijały.

– Pawcio… – zaczęłam, próbując się sprzeciwić pomysłowi wędkowania w tę akurat sobotę. – W niedzielę musimy wstać wcześnie rano, uprzątnąć ogród, wyciągnąć grilla… Bez sensu jechać w sobotę. Może za tydzień?

Ale on się uparł. Za tydzień miał już być wrzesień, a wiadomo – we wrześniu pewnie będzie paskudna pogoda, lód skuje jezioro albo przyjdzie trąba powietrzna. Nie, trzeba jechać teraz.

– Darmowe ryby! – przypomniał mi z wędką w garści. – W zeszłym roku złowiłem sandacza, pamiętasz? Taaaki był! – rozłożył ręce w typowym geście wędkarza, chociaż sandacz raczej był rybim młodzieńcem niż dojrzałym, potężnym samcem. – A ten sum, co go złapaliśmy z Wojtkiem? Ale by było, jakbyśmy takiego na grilla rzucili, co? Albo szczupaczka… – rozmarzył się. – Ty wiesz, ile byśmy zaoszczędzili?

Kazałam mu wreszcie skończyć z tym durnym argumentem o oszczędzaniu na mięsie dla gości

Przecież już miałam kiełbasę i karkówkę w lodówce. Ale fakt, dorodny szczupak byłby wspaniałą ozdobą naszego ogrodowego przyjęcia. Wyjechaliśmy jeszcze przed świtem, bo raz, że ryby wtedy żerują i najłatwiej je złowić, a dwa, że Paweł i tak obudził się o czwartej i tłukł się po kuchni, nie mogąc się doczekać wyjazdu. Po drodze docisnął gaz, żeby być szybciej na miejscu i pomimo moich protestów nie zwalniał, nawet kiedy mijaliśmy znaki z ograniczeniami prędkości.

– No i proszę! – syknęłam, kiedy przed nami pojawił się radiowóz i policjant z lizakiem. – Mówiłam, żebyś zwolnił!

Mąż próbował czarować przedstawicieli władzy, ale policjanci byli nieprzejednani. Wypisali mu mandat.

– Dwieście złotych… – mruknął wróciwszy do samochodu. – Błagam, kobieto, nic nie mów…

Ale to nie był koniec naszego pecha. Kiedy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i mąż wyjmował z bagażnika płyn do wycieraczek, wędka jakoś się przesunęła i chwilę potem, razem z trzaskiem klapy, usłyszeliśmy dodatkowe trzaśnięcie.

– Nie! – mąż mało się nie rozpłakał na widok wędziska, które niechcący przytrzasnął. – Połamana… I co teraz…?

Na szczęście po drodze nad nasze jezioro mijało się sklep wędkarski. Zwykle zatrzymywaliśmy się tam po przynętę albo jakieś akcesoria typu spławiki czy inne błystki. Tym razem mąż musiał kupić wędkę.

– Nie mogłeś wziąć nic tańszego? – burknęłam, kiedy zobaczyłam na rachunku trzysta dziesięć złotych. – Dobry rybak i na kija z żyłką złowi!
– Chcesz tłustego szczupaka? – zapytał w odpowiedzi. – No to wędka musi go utrzymać. I patrz, jaki ma kołowrotek! Multiplikator z dolnym hamulcem! Żaden sum mi nie umknie!

Na szczęście kiedy dojechaliśmy na miejsce, była piękna pogoda. Od lat mieliśmy te same rytuały

Razem szliśmy na długie molo i siadaliśmy na jego krańcu. On na swoim stołeczku wędkarskim, ja na przytaszczonym z samochodu leżaku. Kiedy Pawcio siedział wpatrzony w spławik, ja czytałam książkę albo po prostu kontemplowałam wspaniały widok na jedno z najpiękniejszych polskich jezior. Rzadko się do siebie odzywaliśmy, ale kiedy ryba brała, Paweł wpadał w ekscytację, wołał mnie, zaklinał rybę, żeby nie puściła, a na koniec tryumfalnie wyciągał ją z wody i wrzucał do wiadra, które trzymałam w pogotowiu. To w zasadzie był mój jedyny obowiązek – podawanie mu wiadra na zdobycze. Czułam się wtedy jak kobieta dzielnego myśliwego, która odbiera od niego upolowaną z narażeniem życia zwierzynę.

Tego dnia wiadro jakoś nie było potrzebne. Minęła godzina, druga i poza paroma drgnięciami, które kończyły się pełnym rozczarowania sapnięciem, mój mąż prawie się nie poruszył. W końcu jednak doczekał się i krzyknął szeptem: „Olcia! Bierze!”. Faktycznie, spławik zniknął pod wodą, potem znowu się wynurzył, tańcząc na powierzchni.

– Coś dużego! – Paweł już nawijał żyłkę na kołowrotek. – Pewnie okoń, chociaż może i…
– Jazgarz – powiedziałam, odstawiając wiadro. – Nie przejmuj się, jeszcze mamy kilka godzin.

Nie odpowiedział mi, tylko odczepił małą, ale niezwykle żywotną i silną rybkę z haczyka, potem wpuścił ją z powrotem do wody. Z jazgarza nie byłoby mięsa nawet na dwa kęsy, nie opłaca się ich nawet oprawiać. Po kolejnej godzinie mężowi udało się złowić okonia. Ryba była całkiem spora i Pawłowi wyraźnie poprawił się humor. Niestety, kolejne trzy sztuki to były dwie płocie i okonek tak malutki, że także wrócił do jeziora.

– Te płotki może też wypuść – zasugerowałam, kiedy przyszło nam się zbierać z molo. – Małe i ościste. Wstyd toto podać gościom!

Płocie zatem także objęła amnestia. Mąż przełożył okonia do plastikowego pojemnika i usiadł za kierownicą. Wyglądał na zmartwionego kiepskim połowem, więc żeby go pocieszyć, powiedziałam, że mimo wszystko to był bardzo udany dzień.

– Słonko było i nawet ludzi nie pętało się za dużo – zauważyłam. – A ryba wiadomo: raz bierze, raz nie…

Poklepał mnie po nodze w geście wdzięczności i ruszyliśmy do domu

Z poświęceniem wyłowiony koń jechał w bagażniku nieświadomy, że za kilkanaście godzin stanie się główną atrakcją naszego rodzinnego grilla. Następnego dnia też było ładnie, więc goście dopisali. Pawcio rozpalił ogień, ja wyniosłam z domu kiełbaski i karkówkę, szwagier z moim bratem znieśli skrzynkę piwa.

– A kto chce spróbować okonia złowionego przez Pawła? – zapytałam.

Chcieli prawie wszyscy, co było niełatwe, bo nawet sporym okoniem nie da się nakarmić dwunastu osób. Ale było po kęsie dla każdego, a Paweł mógł opowiadać o swojej nowej wędce i cudownym kołowrotku z dolnym hamulcem.

Dwie stówki mandat, trzy za wędkę. I jeszcze paliwo

Kiedy goście poszli, mąż pomógł mi zbierać śmieci. Wyrzucając ości po swojej sobotniej zdobyczy, zasugerował, żebyśmy znowu pojechali na ryby uratować jego wędkarski honor i wziąć odwet na mieszkańcach jeziora.

– Słuchaj, Pawcio! – wzięłam się pod boki. – Pojadę z tobą nad jezioro, tylko błagam, nie częstuj mnie już żadnymi bajeczkami. Wiesz, ile kosztowała ta twoja „darmowa” ryba? Proszę uprzejmie, wyliczam koszty: osiemdziesiąt złotych za paliwo, dwieście za mandat, trzysta dziesięć za wędkę. Razem: pięćset dziewięćdziesiąt złotych za półkilowego okonia! Wiesz, ile ryb moglibyśmy za to kupić w sklepie?

Oczywiście Paweł zaczął mnie przekonywać, że przecież wędka to inwestycja na lata, i że następnym razem specjalnie dla mnie złapie szczupaka, ale tylko machnęłam ręką. Przecież nie jeździłam z nim na te ryby, bo miałam ochotę na smażone okonie i płotki. Naprawdę wolałam dzwonki z łososia czy filet pstrąga z supermarketu.

Ale lubiłam patrzeć, jak Paweł cieszy się złowionymi okazami. Wzruszało mnie, gdy podskakiwał z radości i zwracał się do mnie z twarzą rozpromienioną jak u małego chłopca, wykrzykując swoje: „Patrz, Kocie, co dla ciebie złowiłem!”. Albo: „Widziałaś? Ale mam refleks, co?”. Nie zamieniłabym tych godzin z moim mężem na żadną inną rozrywkę. Nawet jeśli mieliśmy siedzieć tak cały dzień dla jednego marnego okonia, to i tak było warto!

Czytaj także:
Oświadczyłam się mojemu chłopakowi. Wszystko przez ciotkę, która miała 3 mężów
Mama zmarła, gdy miałam 4 latka. Tata kłamał, że nie mam innej rodziny
Syn mojego faceta specjalnie prowokuje awantury, żeby nas skłócić

Redakcja poleca

REKLAMA