Mój mąż zawsze był super. Nie potrafiłam zrozumieć swoich wiecznie narzekających koleżanek: że małżonek rzadko bywa w domu i tylko patrzy, jak zwiać do kolegów na piwo, że przy dzieciach nie pomaga, tylko na kanapie leży i sport w telewizji ogląda, że pieniędzy mało przynosi, że o urodzinach i rocznicach nie pamięta, że na wakacje nie zabiera i ciągle trzeba mu przypominać o zepsutym kranie, bo inaczej woda ciurkałaby w nieskończoność. Marudziły bezustannie, wierciły tym swoim facetom dziurę w brzuchu, to co się dziwić, że uciekali do kumpli.
My byliśmy inni. Pobraliśmy się po dwóch latach chodzenia ze sobą, z wielkiej, prawdziwej miłości. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, rozmawialiśmy o wszystkim, cieszyliśmy się ze swojej obecności. Marek nie tylko pamiętał, kiedy mamy rocznicę, ale potrafił też przynieść mi kwiaty zupełnie bez okazji.
Po ślubie byliśmy we dwoje jeszcze przez ponad dwa lata. Wykorzystaliśmy ten czas cudownie, inwestując oszczędności w poznawanie świata. Ciągle gdzieś jeździliśmy – w ramach urlopu do różnych egzotycznych krajów, a w weekendy po Polsce. Marek uwielbiał planować nam dwudniowe wypady. Szukał różnych ciekawych miejsc, czytał o nich w internecie, a potem wsiadaliśmy do samochodu i gnaliśmy przed siebie. Na miejscu spacerowaliśmy, trzymając się za ręce, a on opowiadał mi te wszystkie fascynujące historie, które wyczytał i zapamiętał.
Traktował mnie jak królewnę. „Przejeździliśmy” tak prawie całą forsę, ale nie martwiłam się – dobrze zarabiał, a ja miałam swoją pracę, cóż więc mogło zakłócić naszą sielankę?
Zauważyłam, co prawda, że towarzysko wokół mnie zrobiło się nieco luźniej, ale to mi nie przeszkadzało. „Skoro z moich koleżanek takie zazdrośnice, to niech sobie idą, bez łaski” – myślałam. Miałam Marka i on mi w zupełności wystarczał.
Zwolniliśmy, gdy zaszłam w pierwszą ciążę. Postanowiliśmy, że zrezygnuję z pracy i zajmę się dzieckiem. Naszym ukochanym maleństwem.
– Nie martw się – mówił Marek. – Zarobię na nas wszystkich, a dzieci potrzebują obecności matki. Pierwsze lata są najważniejsze. Do tego się nie da wrócić.
No to się nie martwiłam. Zwłaszcza że decyzja okazała się słuszna, bo w drugą ciążę zaszłam, gdy Pawełek miał pół roku. Dwójka dzieci to już nie przelewki, miałam co robić. Julka i Pawełek stali się całym moim światem i wcale nie brakowało mi szaleństw młodego małżeństwa. Ani tego, że nie mam koleżanek. Opieka nad dziećmi i domem zajmowała mi większość czasu, nie narzekałam na nudę. Marek zaczął bywać w domu rzadziej, ale co się dziwić, musiał zarobić na naszą czwórkę. Wracał późno i był zmęczony, czasem markotny, nawet ponury, jednak rozumiałam to, bo w końcu ciężko harował, żebyśmy żyli na poziomie. Nie wymagałam, żeby mi nadskakiwał.
Grunt, że był prawdziwym mężczyzną, który dba o rodzinę, nie to co inni. Wokół taki kryzys dojrzałości, ale nie u nas. Też starałam się, jak mogłam: zawsze czekał na niego ciepły obiad, czysty dom, zadowolone dzieciaki i ja – zadbana, ładnie ubrana, umalowana. To nic, że szybko kładł się spać i poświęcał mi coraz mniej uwagi. Byłam pewna, że to nadrobimy, kiedy maluchy podrosną.
Dzwonek do drzwi w środku dnia trochę mnie zdziwił, ale pomyślałam, że to pewnie listonosz albo ktoś z administracji. Złapałam Julkę, posadziłam ją sobie na biodrze i otworzyłam drzwi. Za progiem stali policjantka w mundurze i jakiś facet po cywilnemu.
– Pani Monika Sadlicka?
– Tak, to ja. Co się stało?
– Czy Marek Sadlicki to pani mąż?
– Tak – odpowiedziałam i poczułam ucisk w żołądku.
Popatrzyli na mnie, na Julę i Pawełka, który przybiegł ze swojego pokoju i przytulił się do mojej nogi, z zainteresowaniem zerkając na obcych. A następnie porozumieli się wzrokiem.
– Możemy wejść? – zapytał ten po cywilnemu. – Nie rozmawiajmy na korytarzu.
– Proszę – przesunęłam się, wpuszczając ich do środka, coraz bardziej zaniepokojona.
W salonie policjantka uśmiechnęła się szeroko do dzieci i zapytała, czy może potrzymać moją córeczkę.
– Marzę o takiej cudnej dziewczynce – powiedziała, a ja oddałam jej małą.
– Pokażesz mi swoje zabawki? – zapytała Pawełka, a ten kiwnął z zapałem głową i pociągnął ją do pokoju dziecięcego, najwyraźniej zafascynowany panią w mundurze, która okazała mu zainteresowanie.
Odprowadziłam wzrokiem całą trójkę, a potem przeniosłam wzrok na mężczyznę. Po prostu czułam, że zaraz coś się wydarzy. Coś złego. Nie pomyliłam się.
– Pani Moniko, nazywam się Piotr Zublewski, jestem starszym aspirantem – mówił powoli i z namysłem mężczyzna. – Przyszliśmy tu z wiadomością, że pani mąż miał wypadek.
Miałam ochotę krzyknąć, ale się opanowałam, bo obok były dzieci.
– W którym jest w szpitalu? – zapytałam, z trudem cedząc słowa.
– Bardzo mi przykro – odparł, przyglądając mi się ze współczuciem. – Nie żyje.
Świat zawirował, nogi się pode mną ugięły. Poczułam mocny uścisk na ramieniu i po chwili leżałam na kanapie. Złapał mnie w ostatniej chwili.
– Przyniosę pani wody – westchnął i skierował się do kuchni.
Trudno mi dziś opowiedzieć, co działo się dalej; pamiętam to jak przez mgłę. Wiem, że przyjechali moi rodzice i zabrali do siebie dzieci, a mnie policja zawiozła do prosektorium. Potem było tylko gorzej, a ja nie zdawałam sobie sprawy, że to dopiero początek i moje piękne, wygodne życie bezpowrotnie legło w gruzach.
Myślałam, że chwila, gdy ujrzałam Marka w tym okropnym, jarzeniowym świetle, takiego nieruchomego, bladego, nieobecnego, była czymś najstraszniejszym w moim życiu. Jakże się myliłam! Niebawem okazało się, że to zaledwie preludium.
Wszystko, w co wierzyłam, do czego przywykłam, z czego się cieszyłam, zawaliło się jak domek z kart. Jakoś przetrwałam pogrzeb mojego męża, choć czułam się otoczona grubą warstwą waty i mało co do mnie docierało. Zmysły miałam przytępione środkami uspokajającymi. Nie pamiętam, czy spałam i jadłam. Aż któregoś dnia świadomość, że Marek nie żyje, dotarła do mnie z całą mocą. Wyłam jak zwierzę, waliłam pięściami w ścianę w potwornej bezsilności. W końcu, spłakana, zasnęłam na dywanie, wciąż jeszcze nie wiedząc, co czeka mnie i dzieci.
Niebawem odkryłam, że nie mamy żadnych pieniędzy. Byłam bezrobotna, z dwójką małych dzieci, a konto ziało pustką. Mało tego! Do moich drzwi zaczęli pukać różni ludzie, żądając zwrotu pożyczonej przez Marka gotówki. Wyszło na jaw, że był narkomanem i przepuścił nie tylko wszystkie pozostałe oszczędności, ale zastawił też samochód i mieszkanie. Spadłam na dno.
Nie mogłam pojąć, jak to się stało, że niczego nie zauważyłam. Tak, wracał do domu późno i nie w humorze, ale zrzucałam to na karb pracy, konieczności utrzymania czterech osób. Tymczasem elementy układanki powoli zaczynały trafiać na właściwe miejsca. Owszem, zarabiał dużo, ale też jego praca wiązała się ze sporym stresem. Aby go rozładować, zaczął brać.
Szłam jak po nitce do kłębka i szybko okazało się, że przez lata żyłam z człowiekiem, którego nie znałam. Na początku podobno jakoś sobie radził, ale potem poległ. Wpadł w nałóg, musiał mieć kolejną dawkę. I musiał mieć ją od razu, żebym niczego nie zauważyła i żeby nikt w pracy się nie zorientował. Ruszyła spirala zadłużenia. Pożyczał pieniądze, zastawiał nasz majątek, żeby spłacać kolejne długi. I jeszcze przyspieszał, żeby się odkuć, jeszcze bardziej się nakręcał, ale to mu już nie wychodziło. Coraz więcej rzeczy zaczęło się psuć. Kiedy sięgnął dna i zrozumiał, że nie ma z tej sytuacji dobrego wyjścia – uciekł, zostawiając naszą trójkę samym sobie. Po prostu zwiał, nie troszcząc się, co z nami będzie.
Wyszedł na najwyższe piętro wieżowca, w którym pracował, i skoczył. A my zostaliśmy sami, opuszczeni, z potwornym brzemieniem nowo odkrytego drugiego życia mojego męża i jego tragicznego końca.
Bardzo pomogli mi wtedy rodzice. Po prostu nie wiem, co by się stało, gdyby nie ich obecność i wsparcie. Kiedy otrząsnęłam się trochę po nawałnicy, która przeszła przez mój świat, pozostawiając po sobie ruiny i zgliszcza, zaczęłam szukać dla nas źródła utrzymania. Nie miałam mieszkania, samochodu i grosza przy duszy. Rodzice przyjęli nas wtedy pod swój dach, dali mi czas, żebym mogła dojść do siebie, i motywowali do podjęcia wysiłku.
Znalazłam w końcu pracę – nie było to zajęcie moich marzeń, ale pozwalało przeżyć do pierwszego. Wynajęłam kawalerkę, do której wprowadziłam się z dziećmi. Moje życie zaczęło się toczyć na nowo, ale jakże odmiennym torem! Już nie miałam pięknego, własnego mieszkania na luksusowym osiedlu, czułenek na obcasach i kwiatów w wazonie, przyniesionych przez ukochanego. Biegałam w dżinsach i trampkach, bezustannie poszukując możliwości zarobienia jakichś dodatkowych środków na życie. No i byłam bardzo samotna, nie miałam nawet do kogo otworzyć ust.
Dokładnie pamiętam tamten dzień, to było letnie, sobotnie popołudnie. Piękna, słoneczna pogoda wabiła na zewnątrz, więc szybko przygotowywałam obiad dla siebie i dzieci, żeby móc wyjść z nimi na dwór. I wtedy zabrzmiał dzwonek u drzwi. W pierwszej chwili mnie zmroziło – pamięć tamtego dzwonka wciąż była świeża.
Otrząsnęłam się jednak i ruszyłam do przedpokoju. Za drzwiami stała Kaśka, moja przyjaciółka z ogólniaka, w ręce trzymała wielką reklamówkę i spoglądała na mnie z delikatnym uśmiechem.
– Cześć. Mogę wejść?
Byłam tak zaskoczona, że jej nie odpowiedziałam, tylko cofnęłam się w głąb korytarza. Weszła do środka i cicho zamknęła za sobą drzwi. Z pokoju nadbiegły maluchy i przyglądały się nieśmiało, ale z ciekawością obcej pani. Kaśka uśmiechnęła się do nich, a w jej oczach błysnął ognik, jak za dawnych lat.
– Dzień dobry, państwu – zaszczebiotała wesoło. – Jestem waszą ciocią, dawno mnie tu nie było, więc przyniosłam wam kilka zaległych prezentów!
Sięgnęła do siatki i zaczęła wyciągać z niej kolorowe pudełeczka. Dzieciaki aż zapiszczały ze szczęścia i ruszyły do niej. Złapały w rączki tyle zabawek, ile udało im się utrzymać. W chwilę później, radośnie podniecone, pobiegły do pokoju. Słyszałam, jak pokrzykują, odkrywając kolejne atrakcje.
– Przyszłaś – stwierdziłam.
– Ano przyszłam. Będziesz mnie trzymać przy drzwiach, czy jest szansa na herbatę?
– Pewnie. Chodź do kuchni, bo w pokoju trwa zabawa na całego, więc nie da się spokojnie rozmawiać – odpowiedziałam wzruszona, bo udzieliły mi się emocje maluchów.
– I dobrze. Myślę, że wreszcie musimy pogadać. Wpadłam, żeby sprawdzić, czy dalej jesteś taką nadętą i zadowoloną z siebie ropuchą, czy też możemy jeszcze raz spróbować – powiedziała i wybuchnęła śmiechem na widok mojej zmieszanej miny.
Radosne piski dzieci, szczery śmiech dawnej przyjaciółki, jej obecność i nagłe zrozumienie, że już nie jestem całkiem sama, sprawiły, że ja z kolei wybuchnęłam płaczem. Kaśka zerknęła niespokojnie w stronę pokoju, ale dzieci były zbyt zajęte, żeby zwracać na nas uwagę. Kiwnęła głową z zadowoleniem, popchnęła mnie w stronę kuchni, posadziła na taborecie, a potem zaczęła przygotowywać herbatę, jakby bywała u mnie codziennie.
– Masz tu ręcznik i przestań histeryzować, bo przestraszysz dzieciaki – stwierdziła. – Puchniesz jak kiedyś. I nos masz czerwony. Miło widzieć, że dalej jesteś głupia i brzydka jak dawniej.
– Dziękuję ci, że przyszłaś. Jestem taka samotna! – rozmazałam się zupełnie.
– Nigdzie bym nie zniknęła, gdybyś zachowywała się normalnie. Ale przez Marka kompletnie ci odbiło, nie dało się wytrzymać tego twojego wywyższania się i zgrywania księżniczki.
– W dodatku na koniec okazało się, że wcale nie miałam racji? A mój książę okazał się czymś gorszym niż żaba. Mam za swoje.
Spoważniała.
– Na pewno nie zasłużyłaś na to, co cię spotkało – odparła. – Owszem, czasami zachowujesz się jak ostatnia kretynka i nie potrafisz zachować w życiu równowagi, ale to nie powód, żeby dostać od losu aż takiego kopniaka.
Długo siedziałyśmy w tej kuchni. Kiedy przyszła pora, wykąpałyśmy dzieci i położyłyśmy je spać. Chwilę patrzyłyśmy na ich szczęśliwe buzie, na małe rączki tulące nowe zabawki, a potem wróciłyśmy do kuchni, by pić nie wiadomo którą z rzędu herbatę, śmiejąc się i płacząc na przemian. Miałyśmy sobie mnóstwo do opowiedzenia. W końcu przeżyłyśmy bez siebie kawałek życia. Tyle się działo! I żeby znów zacząć coś wspólnego, trzeba było uzupełnić brakujące elementy. Uzupełniałyśmy je więc, nie zważając na przesuwające się wskazówki zegara. A kiedy następnego dnia różowy królik w rączce Pawełka postukał mnie w głowę, zachęcając do wstania, to – chociaż byłam koszmarnie niewyspana – z całą mocą poczułam, że znowu chce mi się żyć. Już nie byłam sama. Więc po prostu wstałam i ruszyłam w drogę.
Więcej prawdziwych historii:
„Moja żona choruje na demencję. Chce, żebym ją oddał do domu opieki, ale ja nie umiem bez niej żyć”
„Mój mąż leży w śpiączce, a ja mam romans. Gdy zaszłam w ciążę z kochankiem, zrozumiałam, jak wielki był to błąd”
„Od 3 lat muszę żyć ze świadomością, że przeze mnie zginęła moja żona. Nie mogę sobie z nią poradzić…”