„Mój mąż ma węża w kieszeni. Spowiadam mu się z każdych zakupów, a paragony recytuję jak pacierz”

smutna żona fot. iStock, Lazy_Bear
„Przez pierwsze pół roku robił mi śniadanie do łóżka, kolacje. Nie pozwalając jednak samej posmarować sobie chleba i zdecydować, z czym zjem kanapkę. Nawet słodyczy nie mogłam sama sobie wziąć z szafki. Bo trzymał je tylko w swojej szufladzie”.
/ 30.11.2023 09:22
smutna żona fot. iStock, Lazy_Bear

Przez pierwsze pół roku robił mi śniadanie do łóżka, kolacje. Nie pozwalał jednak samej posmarować sobie chleba, albo zdecydować, z czym zjem kanapkę. W którym momencie te jego nieskończenie namiętne, czarne oczy zaczęły mi się wydawać tak dzikie? Może wtedy, kiedy w nasze życie wkradł się ten sobotni, proekonomiczny, lecz... złowrogi rytuał.

Czy włosy można umyć w żelu pod prysznic?

Mój mąż jest podobno bardzo oszczędny. Podobno. I o ile oszczędność to zaledwie kwestia jego obłąkanych deklaracji. Bo mówić o oszczędzaniu, hoho, to on umie. I w imię oszczędzania, a wręcz ku jego chwale, ucieka się do tak absurdalnych pomysłów, że to ja z kolei nie mam słów.

– Przecież włosy możesz umyć w żelu pod prysznic – wpada na przykład na „genialny” pomysł. Tak, a jeszcze lepiej w mydle! - myślę.

– No może masz rację – odpowiadam jednak cicho.

– Czy tak trudno trzymać się listy i kupować tylko jogurty po dziewięćdziesiąt groszy — jeszcze długo rozchodzić mi się będą po głowie te retoryczne, mentorskie pytania Łukasza.

Singielka czy stara panna?

Może to truizm, czy też typowe, ale przed ślubem zachowywał się (prawie) normalnie. 

– Kobieta bez mężczyzny jest jak rodowód bez szynki! – wykrzykiwałam, cytując Felliniego i pokazując środkowy palec adoratorom pytającym na pierwszej randce, ile planuję mieć dzieci.

Aż w wieku trzydziestu jeden lat przestraszyłam się, że singielki są tylko na Netflixie. A ja? Ja jestem zwyczajną starą panną — pomyślałam. I w takich oto pięknych okolicznościach mojego zstępującego na prawicowe tory umysłu wyszłam sobie za mąż za pierwszego (lepszego? Niee, z pewnością byli lepsi!) mężczyznę, który mi się nawinął:

– Wyjdziesz za mnie, rybciu?

– Tak! - odpowiedziałam, spuszczając oczy. Pachniało akcjami. Cykało świerszczami. Nawijało miłymi słówkami... Jak mogłam odmówić?

A dzisiaj ten mężczyzna nawija mi na uszy kilogramy represyjnego makaronu. Zanim jednak mój królewicz zamienił się w dusigrosza, był... całkiem miły. Spotkałam go w parku podczas joggingu. Na pewno był troskliwy.

– Już nigdzie mi nie uciekniesz – mówił cicho, patrząc na mnie nieskończenie namiętnym spojrzeniem czarnych oczu. W którym momencie te oczy zaczęły mi się wydawać nieskończenie dzikie?

– Podobają ci się bardziej blondynki czy brunetki? – pytałam.

– Takie jak ty, rybciu – odpowiadał.

Był taki słodki...

Przez pierwsze pół roku robił mi śniadanie do łóżka, kolacje. Nie pozwalając jednak samej posmarować sobie chleba i zdecydować, z czym zjem kanapkę. Nawet słodyczy nie mogłam sama sobie wziąć z szafki. Bo trzymał je tylko w swojej szufladzie.

– Chcesz kawałek czekolady? - pytałam nieśmiało, mając ochotę na coś słodkiego.

– Zaraz ci dam.

– Niee, wezmę sobie...

– Zaraz ci dam, rybciu, siedź tam.

Dlaczego zrezygnowałam z pracy? Podobno wspólnie uzgodniliśmy, że zrezygnuję z pracy sekretarki. Podobno.

– Dzieci lepiej chowają się w domu – zapewniał.

Tak, jasne..., a żonę najlepiej schować pod butem. Teraz wiem, że przez swój brak asertywności, patykiem na piasku narysowałam swoje dzisiejsze życie.

Ten okropny, sobotni rytuał

I tak mijały nam dni, z których robiły się, przy akompaniamencie wrzasku maluchów i brzdęku szklanek. Z miesięcy robiły się lata. A ja, ukołysana regularnym rytmem warkotu pralki, nie zauważyłam, kiedy w nasze życie wkradł się cotygodniowy rytuał rozliczania rachunków. Najczęściej to była sobota. Już z samego rana rozchodziło się po domu takie gęste powietrze!

– Rybciu, nie widziałaś mojego noża do ostrzenia ołówków? – mówił mój mąż, rozglądając się niepokojąco po pokojach. Miał wolne!

Nie widziałam, nigdy jakoś nie przepadałam za tymi jego przyborami. Akcesoriami „troskliwego” męża.

– Zaraz poszukam, Łukasz – rozglądałam się zdezorientowana po domu.

A po południu siadaliśmy przy kuchennym stole. Łukasz, znalazłszy wreszcie swój dobrze naostrzony, czerwony ołówek, kazał mi rozkładać na środku stołu paragony z całego tygodnia.

– Pokaż no mi swoją portmonetkę. Zaraz pewnie znajdę w niej coś ważnego – skrupulatnie przeszukiwał moje torebki, portfele, reklamówki. Sprawdzał, czy jakiś potencjalnie zbyteczny rachunek nie wyemancypował się na wolność. Tak, te rachunki traktował jak świętość, dlatego „tyle razy mnie prosił, abym płaciła kartą”. A ja, „głupia kobieta, tyle razy” (w gorączce zakupowych wątpliwości, czy naprawdę wybrałam najtańszy na osiedlu serek topiony) nie umiałam zachować tych wszystkich paragonów. Czy mój konserwatywny mąż nie rozumiał, że kobiety nie mają głowy do cyfr?

– Spróbuj za buraki cebulaki zapłacić kartą, mój ślubny mądralo – mówiłam, zadzierając nosa i ironicznie mrużąc oczy.

A niee... nigdy tak nie powiedziałam. Raczej schylałam potulnie głowę, swój odważnie lewicujący protest chowając na lepsze czasy.

– Następnym razem postaram się nie zgubić – mówiłam.

– Grzeczna dziewczynka – odpowiadał, wbijając we mnie uważne, długie spojrzenie diabelskich oczu.

Kupiłam sok zamiast nektaru

Nie, nie krzyczał na mnie od zawsze. Na początku marudził pod nosem, że jego pieniądze znikają niczym kamfora. Chociaż może raczej powinnam napisać, niczym ptasi puch mojego marnotrawnego móżdżku.

Raz zrobił mi awanturę, że kupiłam sok pomarańczowy zamiast (alternatywnego) nektaru. Czy alternatywnego, to bym się kłóciła (chyba tylko w myślach, sama ze swoim syndromem sztokholmskim!), bo nektar to zaledwie sok rozcieńczony wodą z cukrem. Tymczasem mojemu mężowi, nieodpornemu na marketingowe zaloty specjalistów od marketingu, nektar skojarzył się chyba z mitycznym napojem bogów, oferującym nieśmiertelność.

Czasami zastanawiam się, co byłoby, gdybym zamiast na 100% sok „szarpnęła się” na ten ekologiczny, jednodniowy rarytas z jabłek i owoców granatu...

I tak oto rozchodziło się po domu weekendami:

– Czy ty naprawdę nie umiesz kupować z głową?

– Czy ty zawsze musisz kupić najdroższe mleko?

– Czy ty nigdy nie nauczysz się oszczędności?

Czy ja naprawdę nie miałam tego dosyć?

Próbowałam radzić się w internecie. Odpisywali mi przeróżni mądrale: „Siedzisz w domu na d...? To nie narzekaj”. Ale czy rzeczywiście „tylko” siedziałam w domu? Z dwójką dzieci? Tak naprawdę wykonywałam nieodpłatną pracę domową, uznawaną przez narodowe schematy za naturalną. Latałam po domu za dwojgiem nieskoordynowanych maluchów, zamiatając ściany mokrymi od potu strzępami grzywki, by potem tłumaczyć się z pomysłu kupienia sobie farby do włosów.

– Jakbym miał tyle czasu co ty, to by nasz budżet domowy chodził jak w zegarku! – Łukasz czerwienił się ze złości, grożąc mi wskazującym palcem.

– Ale ja... – Tak naprawdę nie wiedziałam, jak się tłumaczyć. Może on naprawdę miał rację z tym wszystkim? Może jestem złą żoną? – patrzyłam przed okno, zamyślając się.

Kolejnej soboty zdarzyło się jednak coś, co otworzyło mi oczy na tyle, że jestem teraz w zupełnie innym miejscu. Lecz dlaczego piszę o tym wszystkim w czasie przeszłym, skoro tytuł mojego listu jest w czasie teraźniejszym? W jeden dzień dotarło do mnie, że aby ktoś kontrolował moje życie, wcale nie musi znać PIN-u do mojej karty.

Zmarła moja mama. Jako jedynaczka, odziedziczyłam mieszkanie. Co jednak w pierwszej chwili wcale nie było dla mnie takie oczywiste!

– Kupimy lepszy samochód, a resztę przelejesz na „wspólne” konto – zapowiedział wówczas mój „troskliwy” mąż.

– Ale... – kolejny raz zawiesiłam głos, zamyślając się.

Kiedy poczułam wiatr w żagle?

– Tak, kupimy samochód, którym będziesz jeździł tylko ty, chociaż ja też mam prawo jazdy – przyszła mi do głowy taka myśl i... poczułam wiatr w żagle. Nagle dotarło do mnie, że przecież to moje pieniądze. Tylko moje. Że wcale nie muszę robić tak, jak on mówi.

Następnego dnia poszłam do prawnika. Przeprowadziłam sprawę spadkową. Wprowadziłam się do mieszkania, którego jestem jedyną właścicielką. Nareszcie mam coś swojego! Wróciłam do pracy. W redakcji – podobno nieźle piszę. Założyłam własne konto, podałam je do przelewów, Łukasz szaleje! Wyzywa mnie od idiotek. Ale co tam... 

Czytaj także:
„Brat miał zostać ojcem, ale jego dziewczyna coś kombinowała. Nie sądziłam, że to dziecko ma być na sprzedaż”
„Teściowa miała mnie za wieśniaczkę, a siebie za szlachciankę. Gdy teść zbankrutował, do mnie przychodziła po kieszonkowe”
„Przelany wosk miał zakończyć moje staropanieństwo. Gdy do drzwi zapukał ładniutki sąsiad, zaczęłam wierzyć w andrzejki”

Redakcja poleca

REKLAMA