Byłam przekonana, że im człowiek starszy, tym staje się poważniejszy. Szczególnie jeśli za chwilę ma przekroczyć pięćdziesiątkę. Przykład mojego męża pokazuje jednak, że to nieprawda. Nie sądziłam, że po ćwierćwieczu naszego małżeństwa będę bardzo poważnie myślała o rozwodzie. No ale po kolei.
Z Rafałem pobraliśmy się tuż po studiach. Poznaliśmy się zresztą właśnie na uczelni, choć byliśmy na różnych wydziałach. Połączyła nas pasja do sportu, ja wprawdzie grałam w siatkówkę, a on w koszykówkę, ale uczelniany AZS wspólnie wyjeżdżał żeglować na Mazury. Tam wszystko między nami się zaczęło.
Już rok po ślubie urodził nam się syn, Mateusz. Nie chcieliśmy mieć więcej dzieci. Ja zostałam na uczelni i rozpoczęłam studia doktoranckie. Rafał natomiast znalazł pracę w urzędzie miasta, która miała być dla niego trampoliną do polityki. Tak sobie to wszystko wymyślił. Polityka bardzo go interesowała, marzył, by zostać kimś ważnym. Przynajmniej na szczeblu lokalnym.
W pewnym momencie Rafał zaczął pić też w domu
Pierwsze dziesięć lat naszego małżeństwa można nazwać sielanką. Ja zrobiłam doktorat, zostałam na uczelni i całkiem przyzwoicie zarabiałam. Zresztą tak jest do dziś. Rafał natomiast równie dobrze radził sobie w urzędzie. Sukcesywnie piął się do góry i mimo że w tego typu instytucjach szałowych zarobków nie ma, grzechem byłoby narzekać.
Bardzo pomagali nam też moi rodzice oraz teściowie, zarówno organizacyjnie, jak i finansowo, gdy trzeba było nas wesprzeć na przykład przy wakacyjnych wyjazdach. Ale naszym największym powodem do dumy był Mateusz. Synka zazdrościli nam wszyscy znajomi. Podsumowując: byliśmy spełnieni.
Jakoś mniej więcej po dziesięciu latach małżeństwa mój mąż dostał duży awans. „Kop w górę, o jaki zawsze mi chodziło” – mówił. Został szefem ważnej, miejskiej instytucji. Praktycznie z miesiąca na miesiąc stał się osobą rozpoznawalną.
– No, to teraz jestem miejscowym celebrytą – śmiał się po awansie, a ja wraz z nim. Niestety, wkrótce przestało to dla mnie być śmieszne.
Służbowe obowiązki Rafała pociągały za sobą częste wyjazdy. Także na dłużej. Czasami pokazywał mi, jaki hotel mu zarezerwowano, gdzie przyjmują go gospodarze. Nigdy nie musiał liczyć się z kosztami, wiadomo – publiczne pieniądze.
Oczywiście nie były to najdroższe hotele w danym mieście, ale zazwyczaj z górnej półki. Cieszyłam się radością Rafała, choć mnie to kompletnie nie imponowało. Za to mojemu mężowi – jak najbardziej.
Pierwszy rok po awansie Rafała zleciał jeszcze w miarę spokojnie. Później jednak z każdego kolejnego wyjazdu wracał – delikatnie rzecz ujmując – na ciężkim kacu. Nigdy nie miał mocnej głowy do alkoholu, tym bardziej łatwo było więc zauważyć, kiedy wypił „o jeden kieliszek za dużo”.
Pewnego dnia nie wytrzymałam
– Rafał, przecież ty tam jesteś w pracy. Skoro do domu wracasz w takim stanie, to co musi się dziać na miejscu? – zagadnęłam, gdy z kolejnego wyjazdu przyjechał w takim stanie, jakby imprezował trzy dni i trzy noce.
Ta uwaga nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia. Mało tego, stwierdził, że powinnam być z niego dumna.
– A to dlaczego? – nie kryłam zdziwienia.
– Wiesz, co inni tam wyprawiają? Panienki tylko zamieniają się pokojami. A twój Rafałek grzecznie siedzi sobie w barze i przy drinkach ogląda mecze – wyjaśnił.
No tak, faceci jadą w delegacje i urywają się kobietom z łańcuchów. Już miałam na końcu języka, że wcale nie wierzę w tę jego cnotliwość, ale szczerość, jaka zawsze włączała się Rafałowi po alkoholu, pozwala wierzyć, że i tym razem mówi prawdę. Tym bardziej że nie był typem podrywacza, faceta łasego na pierwszą lepszą dziewczynę.
Czasem, gdy ze znajomymi poszliśmy do klubu, trzeba go było na siłę wypychać na parkiet, by zatańczył. Wolał siedzieć przy stoliku i gawędzić ze znajomymi. Oczyma wyobraźni widziałam go więc teraz w hotelowym barze ze szklanką whisky w ręku, wpatrzonego w telewizor, gdzie leciał jakiś mecz.
Po tej rozmowie mój mąż nieco się uspokoił. Z delegacji wracał już w lepszym stanie, nie sprawdzałam go wprawdzie alkomatem, ale wyglądał na trzeźwiejszego. Niestety, zaczął pić w domu. Praktycznie każdego wieczora siadał w fotelu przed telewizorem, a obok stała butelka whisky lub kilka piw. W efekcie około północy trzeba go było budzić, by przeniósł się do łóżka. Nie awanturował się, ale widać było, że ma coraz większy problem.
– Nie możesz codziennie pić – powtarzałam mu jak mantrę.
– Jakie to picie? Dwa, trzy piwka…
– I do tego dwie, trzy szklaneczki whisky. Rafał, przecież to nie jest herbata czy sok. To alkohol – tłumaczyłam mu jak dziecku. Nic sobie z tego nie robił.
Zagroziłam, że wyprowadzę się z domu, jeśli się nie zmieni. Tym bardziej że nasz syn był już nastolatkiem, coraz później chodził spać i coraz częściej widział tatusia siedzącego na fotelu w stanie upojenia. Poskutkowało, ale tylko na jakiś czas.
Problem wrócił, gdy instytucja, której Rafał był szefem, przeprowadziła się do nowego, pięknego biurowca. Mąż dostał ogromny gabinet z salą konferencyjną, a nawet małą kuchnią. Wtedy chyba przypomniał sobie, jak ważną jest osobą w mieście.
„Dziś wrócę później”, „mam służbową kolację”, „jestem umówiony na biznesowe spotkanie” – nagle tego typu okazji zaczęło być mnóstwo. I, co najgorsze, niemal ze wszystkich wracał mocno podpity.
Bywało, że bardzo późno i wtedy kładł się spać na leżance w kuchni. Rano twierdził, że nie chciał mnie budzić, ale pewnie tak naprawdę obawiał się mojej reakcji, gdy zobaczę, w jakim jest stanie.
Zaproponowałam, żeby poszedł do terapeuty. A jeśli będzie chciał, wybiorę się razem z nim. Nie chciał nawet o tym słyszeć. Po kolejnych awanturach, jakie mu robiłam, potrafił na jakiś czas odpuścić, przestać wieczorami pić whisky w fotelu czy chodzić na zakrapiane wódką kolacje.
Widać było, że gdy tylko chce, daje sobie z tym radę. Niestety, problem polegał na tym, że chciał tylko wtedy, gdy mnie zaczęły puszczać nerwy. Regularne, grzeczne prośby z mojej strony zupełnie nie skutkowały.
Mniej więcej przed rokiem tak się złożyło, że w niedługim odstępie czasu kilka razy byliśmy na uroczystych kolacjach. A to u kogoś od Rafała z pracy, a to moja uczelnia świętowała jubileusz, a to na wieczór z okazji dwudziestolecia małżeństwa zaprosili nas znajomi. Wszędzie skończyło się tak samo – mąż nie wiedział, kiedy powiedzieć „stop” i po prostu zasypiał przy stole.
Nie potrafię opisać, jak bardzo było mi wstyd. Nie tylko za niego, ale także, kiedy musiałam prosić, by ktoś pomógł mi zaprowadzić Rafała do taksówki. Mam dość uganiania się za niedorosłym mężem
Nie wytrzymałam.
– Wystąpię o rozwód! – zapowiedziałam mężowi. Nie rzuciłam tego w emocjach, poczekałam do następnego dnia, aż Rafał wytrzeźwieje. Musiałam być pewna, że dociera do niego to, co mówię.
Chyba dopiero wtedy się przestraszył
– Jak to rozwód? Naprawdę tego chcesz? A Mateusz? – szybko szukał argumentu przeciw. Ten o naszym synu nie był trafiony. Mateusz jest na czwartym roku studiów, ma swoje życie w innym mieście. Stara się o pracę, ma dziewczynę, z która wiążę przyszłość. Na pewno będzie mu przykro, jeśli dowie się, że zamierzamy się rozstać. Nie sądzę jednak, by przekonał mnie do zmiany zdania.
Mam bowiem serdecznie dość uganiania się za prawie pięćdziesięcioletnim mężczyzną, który zachowuje się jak szczeniak pierwszy raz smakujący wódkę. Rafał doskonale dwie, że ma bardzo słabą głowę. Moje prośby i błagania przez lata miał jednak w nosie. Czy w takim razie mam podstawy sądzić, że w ogóle mnie szanuje?
Rafał zapowiedział, że zgodzi się na wizytę u terapeuty. W ostatnich dwóch, trzech miesiącach zmienił się nie do poznania. Z pracy wraca w idealnym stanie. Z rzadka wychodzi na wieczorne „biznesowe kolacje”, a jeśli już musi, to wraca z nich trzeźwy.
Mało tego, czasami na takie spotkanie zabiera nawet mnie. Przez ponad dwadzieścia lat nigdy tego nie robił. Już nie zachowuje się jak „miejscowy celebryta”, przynajmniej nie w stosunku do mnie. Gdy tylko o coś go poproszę, zrobi to bez wahania. Nigdy taki nie był.
Teraz nie wiem, czy dać Rafałowi jeszcze jedną szansę. Przez te lata tak często mnie zawodził, okłamywał, że się zmieni, choć według mnie nawet nie za bardzo się starał. A jeśli po raz kolejny się na nim zawiodę?
Czytaj także:
„Chciałam zafundować wesele, a wnuk wymyślił, że chce mieć ślub na Giewoncie z garstką gości. Niedoczekanie!”
„Zakochałam się w młodszym o 20 lat mężczyźnie. Myślałam, że odnalazłam szczęście, a on umawiał się ze mną z litości"
„Uczennica chciała mnie uwieść. Odmówiłem, a ona oskarżyła mnie o molestowanie. Zrobiła mi z życia piekło"