„Mój mąż jest zawodowym żołnierzem. To dlatego zostaliśmy zmuszeni do tego, by zamieszkać na zapadłej wsi...”

polscy żołnierze fot. Adobe Stock, Przemysław Szabłowsk
Gdy męża przeniesiono do tej jednostki, spakowałam walizkę i ruszyłam za nim. W jedynej miejscowej szkole był wolny etat nauczycielki muzyki. I w ten sposób wylądowałam w zupełnie innym świecie. Zajęcia prowadziłam w dusznej salce, nie mieliśmy pianina, jedynie zdezelowaną gitarę, a na dodatek wszyscy, od dzieci do nauczycieli traktowali mój przedmiot z pobłażaniem.
/ 17.05.2021 19:51
polscy żołnierze fot. Adobe Stock, Przemysław Szabłowsk

– Pani Kasiu, proszę zrozumieć, nie mamy warunków, ani pieniędzy, nic nie poradzę – dyrektorka szkoły bezradnie rozłożyła ręce. – Gdyby to ode mnie zależało... Ale niestety, realia są takie, jakie są...
– Nic nie da się wymyślić? Wie pani przecież, że dzieciaki lgną do zajęć, gdybyśmy kupili pianino, moglibyśmy pomóc im się rozwijać, mamy kilka naprawdę dobrze rokujących utalentowanych dzieci – próbowałam ją przekonać.
– Proszę wierzyć, ja naprawdę też bym tego chciała – pani Halinka popatrzyła na mnie uważnie. – Ale z czego mam zrezygnować? Z obiadów? Jak tylko pojawią się jakieś dodatkowe pieniądze, wrócimy do tej rozmowy – obiecała, ale nie pozostawiając pola do dyskusji.

Zrezygnowana wyszłam z gabinetu dyrektorki

Wiem, co myślała: „To nie Warszawa, tu nie ma warunków”. Słyszałam to sto razy. Ludzie myśleli, że skoro przyjechałam do tej mieściny ze stolicy, to jestem oderwana od rzeczywistości. A ja też pochodzę z takiej mieściny, tylko u mnie coś się działo. Do dziś pamiętam polonistkę z zaangażowaniem organizującą kółko teatralne. Dziś kilku jej podopiecznych gra w mniejszych lub większych teatrach, a jeden jest rozpoznawalnym aktorem.

Mieliśmy też kółko muzyczne prowadzone przez cudowną panią Ludwikę, która zaraziła mnie miłością do pianina. Gdyby nie ona, nie zostałabym nauczycielką muzyki. Sprawiła, że uwierzyłam w siebie, poszłam na studia w stolicy i odważyłam się żyć z muzyki. Chciałam być taka jak ona. Zaraz po studiach poszłam uczyć dzieci w szkole, znajomi pukali się w czoło, ale ja wiedziałam, że tego właśnie chcę.

Miałam wiele szczęścia, dostałam pracę w świetnej, prywatnej placówce z ogromnymi możliwościami. Kilka lat uczyłam muzyki, prowadziłam kółko muzyczne i odkrywałam talenty. Mieliśmy sporo instrumentów i wygodną salę do ćwiczeń, żyć nie umierać. Później jednak poznałam Michała, zawodowego żołnierza o spojrzeniu tak dobrym, że zakochałam się niemal natychmiast.

Po roku się zaręczyliśmy, potem wzięliśmy ślub

Gdy męża przeniesiono do tutejszej jednostki, spakowałam walizkę i ruszyłam za nim. Po raz kolejny szczęście mi dopisało, w jedynej miejscowej szkole był wolny etat nauczycielki muzyki. I w ten sposób wylądowałam w zupełnie innym świecie. Zajęcia prowadziłam w dusznej salce, nie mieliśmy pianina, jedynie zdezelowaną gitarę, a na dodatek wszyscy, od dzieci do nauczycieli traktowali mój przedmiot z pobłażaniem.

– Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale na pewno się ułoży – pocieszał mnie Michał, gdy mu się skarżyłam.

Niemożliwe nie istnieje – powiedział mi Michał

Naprawdę chciałam pomóc tym dzieciakom. Nie mają tu wiele do roboty, to mała miejscowość. Jedna szkoła, kilka sklepów, siłownia, kino i to wszystko. Marne szanse na rozwój. Uparłam się, że pomogę im na tyle, na ile mogę. Zorganizowałam kółko muzyczne, uczyłam grać i śpiewać nie tylko szkolne standardy, ale starałam się ich zarazić miłością do muzyki klasycznej, piosenek „Kabaretu Starszych Panów” albo Franka Sinatry. Byłam też otwarta na ich propozycje i gdy ktoś chciał się nauczyć grać Metallicę albo Justina Biebera, nie protestowałam.

Opłaciło się, bo dzieci i młodzież zaczęły do mnie przychodzić coraz liczniej. A ja nie mogłam się nadziwić, gdzie do tej pory ukrywała się anielsko śpiewająca Asia, Kaja łapiąca w lot gitarowe chwyty czy Romek skrycie marzący o skrzypcach. Cieszyłam się, że mogę ich uczyć, ale szybko zrozumiałam, że potrzebujemy więcej niż ta nieszczęsna gitara, która mogła pamiętać II wojnę światową… Potrzebowałam instrumentów, a przynajmniej pianina, ale moje prośby zwykle były zbywane przez dyrekcję.

– Michał, jak ja mam pchnąć ich do przodu, skoro brakuje podstawowych instrumentów? – znów skarżyłam się mężowi. – To niemożliwe!
– Niemożliwe nie istnieje – Michał powiedział to tak oczywistym tonem, że przez chwilę mu uwierzyłam. – Na pewno jest jakiś sposób. Może jakaś fundacja? Albo firmy produkujące instrumenty? A może zbiórka od rodziców? – sypał pomysłami jak z rękawa.
– Myślisz, że rodzice będą chcieli się składać? Przecież tu nikomu się nie przelewa, poza tym pewnie mają pilniejsze wydatki – wzruszyłam ramionami.
– Tego nie wiesz i nie dowiesz się, dopóki nie spróbujesz – uśmiechnął się mój mąż i zmienił temat, ale ja nie mogłam przestać myśleć o tym, co powiedział.

Skoro chciałam dać tym dzieciakom szansę, to o to zawalczę – postanowiłam w myślach, ale nic nie powiedziałam głośno na wypadek, gdyby się nie udało. Prawie całą noc pisałam mejle do wszystkich fundacji, o jakich słyszałam, i firm zajmujących się produkcją lub sprzedażą instrumentów. Przygotowałam też apel do rodziców i list do lokalnych przedsiębiorców. Rano byłam już porządnie przygotowana. I uskrzydlona. „Musi się udać” – powtarzałam w myślach jak mantrę, gdy szłam do szkoły.

– Pani Kasiu, wątpię, żeby to się udało, ale jeśli pani chce spróbować… Ma pani ode mnie zielone światło – stwierdziła pani Halinka bez przekonania, gdy przedstawiłam jej swój pomysł.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się niezrażona i niemalże wyfrunęłam z gabinetu.

Zwołałam zebranie, powysyłałam pisma i niecierpliwie czekałam

Przed zebraniem miałam nogi jak z waty, zupełnie nie wiedziałam, jak zareagują rodzice na wiadomość, że proszę ich o pieniądze, no ale słowo się rzekło… Musiałam stawić temu czoła.

– Proszę pani, czy takich rzeczy nie powinna zapewnić szkoła? Poza tym mój Bartek nie gra na pianinie, nie będę się składać – prychnął jeden z ojców.
– Rozumiem, oczywiście składka jest dobrowolna – zapewniłam.
A ja chętnie się złożę, choć nie będzie to duża kwota. Uważam, że dzieciaki nareszcie będą miały co robić – odezwała się matka jednej z dziewczynek, a ja odetchnęłam z ulgą.

Miałam choć jednego sprzymierzeńca… Po chwili na sali rozległy się głosy rodziców, większość z nich deklarowała niewielkie wpłaty, a ja cieszyłam się jak dziecko. Oczywiście były też głosy krytyki, ale na szczęście w mniejszości. Już po dwóch tygodniach miałam uzbieraną imponującą, jak na skromne warunki, sumę, choć na kupno pianina potrzebowałam pięć razy więcej. To nic, wiedziałam już, że teraz się nie poddam. Będę walczyć dalej.

Odwiedzałam lokalnych przedsiębiorców, wydeptałam mnóstwo ścieżek w naszej mieścinie, ale większość rozkładała bezradnie ręce albo uśmiechała się pobłażliwie, ale niektórzy zgadzali się nam pomóc. Nieraz odbijałam się od ściany, ale czułam, że warto się starać. Kilka firm, do których pisałam, wpłaciło na konto szkoły niewielką darowiznę.

Oczyma wyobraźni już widziałam, jak dzieci uczą się grać. Choć się starałam, nadal brakowało nam części potrzebnej sumy, planowałam już nawet zbiórkę do puszek w okolicy, ale pewnego dnia odebrałam telefon:

– Dzień dobry, czy rozmawiam z panią Katarzyną? – pytał męski głos.
– Tak – potwierdziłam.
– Bardzo mi miło, dzwonię w sprawie mejla, który od pani otrzymaliśmy. Proszę mi powiedzieć, jak idzie zbiórka funduszy na pianino?
– Dobrze, choć brakuje mi jeszcze jakichś 3-4 tysięcy złotych – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Wspaniale, więc moja firma dołoży brakującą kwotę - odpowiedział, a ja zaniemówiłam.
– Całą? – wydukałam oszołomiona.

– Tak, całą – roześmiał się mój rozmówca. – Obserwowaliśmy pani działania i jesteśmy pod wrażeniem pani determinacji. Poza tym – z tego, co wiemy – dzieci i ich rodzice bardzo się cieszą, że młodzież ma co robić po lekcjach i może się rozwijać. Jednym słowem, chętnie dołożymy do tego swoją cegiełkę. Jeśli pani pozwoli, zapraszam na spotkanie w celu ustalenia szczegółów. Czy przyszły wtorek o szesnastej pani odpowiada?

– Oczywiście.
– A więc do zobaczenia – pożegnał się, a ja zaczęłam skakać z radości.

Po pół roku moje marzenie miało się wreszcie spełnić! A jednak się udało!

Miesiąc później w naszej sali stanęło piękne, lśniące nowością pianino. Piszczałam z radości jak dziecko, gdy je przywieźli. Moje zajęcia zaczęły się cieszyć jeszcze większym powodzeniem, inni nauczyciele też organizowali kółka zainteresowań. Pani dyrektor osobiście gratulowała mi sukcesu, rodzice składali podziękowania, a ja?

Ja już postanowiłam, że to początek moich starań. Już myślę, co zrobić, aby kupić Romkowi skrzypce, chłopak niewątpliwie ma talent, a jego rodziców nie stać na taki wydatek, no i Asi przydałyby się profesjonalne lekcje śpiewu.

– Załóż fundację, będziesz mogła starać się o granty i darowizny i przeznaczać je na pomoc uzdolnionym dzieciom albo na wyposażenie szkoły – podsunął mi Michał pewnego dnia przy kolacji.

Parsknęłam śmiechem i omal się nie udławiłam. Ja? Fundację? Przecież się na tym nie znam! Jednak po dłuższych przemyśleniach i rozważaniach wszystkich za i przeciw postanowiłam spróbować. Przekonała mnie wizja tego, co będę mogła zrobić dla moich podopiecznych. Wiem, że jest to warte każdego wysiłku. Trzymajcie za mnie kciuki, bo musi mi się udać. 

Czytaj także:
Moja córka zakochała się w... narzeczonym własnej ciotki
Mój syn zerwał z dziewczyną, bo zakochał się w nauczycielce
Moja mama i teściowa zajmowały się wnukiem. I ciągle przy nim kłóciły

Redakcja poleca

REKLAMA