„Mąż celowo spowodował wypadek, żeby wymusić pieniądze z odszkodowania. Skończył w szpitalu z połamanymi nogami”

Wypadek drogowy fot. Adobe Stock, Kadmy
„Któregoś dnia Irek zupełnie poważnie oznajmił, że byłoby najlepiej, gdyby auto zezłomować w wyniku niewielkiej kolizji. Wyciągnąć pieniądze z ubezpieczenia i być do przodu”.
/ 17.09.2021 10:52
Wypadek drogowy fot. Adobe Stock, Kadmy

Niby wszyscy wiedzą, że klimat się zmienia i ostatnio mamy w Polsce coraz cieplejsze jesienie, niezbyt dokuczliwe zimy, a opady śniegu przesuwają się czasem na wiosnę. A że drogowcy mają najwyraźniej określony przydział soli do obowiązkowego wysypania na drogę, gdy tylko spadnie leciutki śnieżek – sypią tonę za toną.

Na tychże drogowców pomstował mój mąż, Irek, gdy podczas wymiany opon zajrzał pod auto i zobaczył, w jakim stanie są podłoga oraz progi.

– W dwa lata wszystko wygniło. W dwa lata! – złapał się za głowę.– Wszędzie rdza! Wkładam rękę
w dziurę i czuję dywanik!

– To może na jakiś czas przestańmy nim jeździć… – zaproponowałam, bo tylko to mi przyszło do głowy.
Irek popukał się w czoło.

– Do pracy, z pracy, szkoła, zakupy, kościół, lekarz. Czym chcesz jeździć, skoro większość linii autobusowych została zlikwidowana, a jak już coś kursuje, to oczywiście w godzinach, które zupełnie nam nie pasują?

Racja. Komunikacja w naszym mieście to był jakiś koszmar albo kiepski dowcip. Sąsiednie miejscowości też nie miały lepszych rozwiązań. Wszystko przez te cięcia budżetowe.

– A co, jeśli któregoś pięknego dnia przez tę dziurawą podłogę wypadniemy? Sam dywanik nie zatrzyma nas w środku – zauważyłam.

– Wykluczyć tego nie można… – Irek był zupełnie poważny. – Dobra, jadę do Adama.

Kupno nowego auta w naszym wypadku nie wchodziło w grę. Pakować się w wieloletni kredyt też nie bardzo nam się uśmiechało. Natomiast zakup używanego – sprowadzonego albo z komisu – zawsze obarczony jest pewnym ryzykiem, Irek tłumaczył mi to wiele razy. Nawet wielokrotne oględziny ze znajomym fachowcem nie wyłapią wszystkich ukrytych usterek.

Samochód, którym jeździliśmy, miał już kilkanaście lat, odkupiliśmy go od pewnego znajomego, i popsuł się właściwie tylko raz. Nie na trasie i bez większych konsekwencji. Mieliśmy do niego sentyment.

Koledzy namącili mężowi w głowie

Po wizycie u znajomego mechanika Irek zapadł się w fotelu.

– Co ci powiedział? – zapytałam.

– Najpierw się wydarł, czemu go nie zakonserwowałem… Niby skąd miałem wiedzieć, że tyle czasu będę nim jeździł? Nie do uratowania raczej. Żaden blacharz nie podejmie się wymiany tej podłogi, nie w rozsądnej cenie. A wyrzucać kilka tysięcy bez gwarancji, to trochę bez sensu…

– Więc co ci ten cały Adam poradził?

– Zezłomować. Jeździć nim do przeglądu, którego oczywiście nie przejdzie, a potem oddać na złom. Nie mamy wyjścia, musimy kupić auto.

Tego się w naszym planie wydatków nie spodziewaliśmy, no ale jak trzeba, to trzeba. Dwie pensje, ale też dwójka dzieci, niewielkie oszczędności…

– Nie możemy pakować się w tani złom – tłumaczył Irek – tylko dołożyć na coś z wyższej półki. Na jakiś używany samochód powinniśmy uskładać.

Do okresowego przeglądu naszego starego, zardzewiałego auta zostały zaledwie cztery miesiące. Postanowiliśmy więc zacisnąć pasa i oszczędzić przez ten czas jak najwięcej pieniędzy. Tymczasem jednak Irek musiał jeździć do pracy, dzieci trzeba dostarczyć do szkoły, o innych miejscach nie wspominając.

Najgorsze, że Irek nasłuchał się od kolegów, jaki to błąd zrobi, złomując zupełnie sprawny, poza przerdzewiałym podwoziem, pojazd. Gadali, że dostanie grosze, a same części są warte wielokrotnie więcej… I tak dalej, i tak dalej. Wysłuchiwał opowieści, jak to znajomi znajomych wyłudzają pieniądze z ubezpieczenia za byle pierdołę, sami rysują drzwi swoich aut, zgłaszają szkodę i cieszą się gotówką.

Inni starymi autami wręcz polują, aż ktoś wymusi na nich pierwszeństwo i prowokują wypadki. A kasa leci.
I tak któregoś dnia Irek zupełnie poważnie oznajmił, że byłoby najlepiej, gdyby auto zezłomować w wyniku niewielkiej kolizji. Wyciągnąć pieniądze z ubezpieczenia i być do przodu.

– Ty chyba żartujesz! – wyjąkałam.– Kuszenie losu źle się kończy.

– Kaśka, przecież ja nie mówię o czołowym zderzeniu z tirem. Sama wiesz, co się dzieje choćby na parkingach pod marketami. Kierowcy nie patrzą w żadną stronę, jadą na ślepo, ładują się z podporządkowanej…

– I tak po prostu grzmotniesz w jakąś babę, która się zagapiła?! – krzyknęłam. – Nawet mi o tym nie mów! Nawet o tym nie myśl! A jak kogoś zabijesz? Będziesz się pocieszał, że to z własnej winy wylądował na cmentarzu? Odbiło ci?!

Nie poznawałam Irka. Rozsądny facet po trzydziestce, mąż żonie, ojciec dzieciom, uczciwy i skromny pracownik. A tu nagle wbił sobie do głowy bezsensowny plan, który rzekomo miał przynieść jakieś pieniądze, nawet nie wiadomo jakie, jeśli w ogóle…

Pomysł brawurowej akcji umarł dość szybko. Irek zgodził się z moimi argumentami, nie wracał do tematu, życie też wróciło na właściwe tory. Często wieczorami siadaliśmy razem przy komputerze, przeglądając oferty i ogłoszenia sprzedaży aut.

Przekomarzaliśmy się odnośnie marki, koloru, tapicerki. Irek śledził internetowe fora o samochodach. Powoli klarowała nam się wizja tego, co chcemy kupić, i na co nas stać.

Kiedy w pracy odebrałam telefon, myślałam, że dostanę zawału

Poczułam ucisk w klatce piersiowej. Wyświetlił mi się numer Irka, ale odezwał się zupełnie obcy mężczyzna. Dzwonił z izby przyjęć w miejscowym szpitalu. Irek miał wypadek, jest na oddziale, czy mogę przyjechać. Oczywiście, że mogłam. Musiałam! Szefowa od razu zamówiła mi taksówkę na koszt firmy, a ja rozdygotana popędzałam taksówkarza. Wiedział, o co chodzi.

Całkiem wymazałam z pamięci moje rozmowy z Irkiem o jego „genialnych” planach na zarobienie pieniędzy w wyniku wypadku. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że wypadek Irka, wskutek którego wylądował
w szpitalu, nie był przypadkiem.

Tymczasem mój mąż, zupełnie świadomie, na rondzie, przy relatywnie niewielkiej prędkości, uderzył w samochód, którego kierowca beztrosko wyskoczył z prawej strony, choć powinien ustąpić pierwszeństwa, jak nakazywał znak. Irek dodał gazu, choć mógł tego nie robić i spokojnie przepuścić narwanego kierowcę.

Przyznał mi się, gdy lekarze na chwilę zostawili nas samych. Prosił o wybaczenie, ale… co tu wybaczać w takiej sytuacji? Cierpiał, miał uszkodzone kręgi szyjne i połamane nogi. Nie mogłam się wtedy na niego złościć…

Chociaż Irek jechał z małą prędkością, stan auta sprawił, że złożyło się niczym harmonijka. W normalnych warunkach nic by mu się nie stało. Ekspertyzy rzeczoznawców wykazały, że oprócz podłogi w samochodzie przerdzewiałe były również podłużnice czy poprzecznice, a może i jedne, i drugie, już nie pamiętam…

Gdyby Irek wywinął ten sam numer i nic by mu się nie stało, chyba sama bym go uszkodziła, a na pewno nie żałowałabym inwektyw w czasie kłótni. Krzyczałabym o braku odpowiedzialności, lekkomyślności, groziłabym rozwodem, wysyłałabym Irka do psychiatry. Ale teraz? Teraz patrzyłam, jak leży na szpitalnym łóżku, jak okropnie cierpi i… płakałam.

Mój mąż przechodzi rehabilitację, jest na zwolnieniu chorobowym. Na szczęście nie miał otwartych złamań ani pogruchotanych na miazgę kości. Wkrótce stanie na nogi, ale lekarze jeszcze nie wiedzą, jak rozwinie się sytuacja z przemieszczeniem się kręgów szyjnych. Po ściągnięciu ortopedycznego kołnierza może się okazać, że następuje ucisk na jakieś nerwy, co będzie skutkować chronicznym bólem głowy.

Jeszcze bardziej jednak męczy nas myśl, co się stanie, gdy upłynie pół roku, a ZUS przestanie wypłacać Irkowi zasiłek chorobowy i wyśle go na komisję, która przydziela świadczenie rehabilitacyjne. W świetle prawa pracodawca może go zwolnić, jeśli Irek nie odzyska sprawności do wykonywania pracy. Byłby to dla nas straszny cios. Moja pensja nie wystarczy, a renty są głodowe.

Często wyobrażam sobie, że Irek jest już zupełnie zdrowy, ja zaś nie wiem, jak się zachować. Czy wyładować na nim cały swój gniew, że przez swoją potworną bezmyślność, przez zaślepienie wirtualnymi pieniędzmi, sprowadził na nas tyle bólu i nieszczęścia? Czy udawać, że nic się nie stało i zrobić z tego temat tabu?

Ale mój mąż już chyba zrozumiał, co zrobił. Wie, że zachował się jak bezmyślny dzieciak, który tylko cudem uniknął trwałego kalectwa lub wręcz śmierci. Gdyby umarł… Boję się nawet o tym pomyśleć. Obiecaliśmy sobie, że zostanie to między nami. Znajomi i krewni wiedzą o wypadku i tyle.

Aha, nie wspomniałam o najważniejszym. Facet, w którego samochód uderzył Irek, okazał się synem wysoko postawionego notabla. I chociaż w świetle prawa był winien wypadku, sprawę umorzono.

Ekspertyzy, które zamówił jego ojciec, wykazały, że Irek poruszał się niesprawnym samochodem. Poszliśmy na ugodę i dostaliśmy nieoficjalnie nieco gotówki, bo uznaliśmy, że nie mamy już sił, aby dochodzić sprawiedliwości w sądach. Bez żadnej pewności, że wygramy…

Czytaj także:
„Udawała, że się we mnie zakochała, żebym… wyremontował jej mieszkanie za darmo!”
„Moja nastoletnia siostra jest prostytutką. Zagroziłem jej klientom, że na nich doniosę, to nasłała na mnie zbirów!”
„Marzyłam o ślubie i wspólnym życiu. Przegoniłam go i przestałam odbierać telefony, bo nie chciał się zadeklarować”

Redakcja poleca

REKLAMA