Takie piękne, takie niewinne. Ale to tylko pozory, bo mają prawdziwą moc i ja tę moc wykorzystałam. Jakie miałam wyjście?
Nie sądziłam, że mnie to spotka
Nie wiem, kim jest statystyczna ofiara przemocy domowej. Ja miałam wyższe wykształcenie, pracę w korporacji, prawo jazdy i karty kredytowe. Mój mąż, kierownik w urzędzie, nosił garnitury i krawaty. Pijał dobrze schłodzone białe wino. I lubił mnie bić.
Zaczęło się kilka miesięcy po naszym ślubie. Źle włożyłam naczynia do zmywarki i nie dało się jej zamknąć. A on podszedł i wymierzył mi policzek. Tak po prostu. Stałam w kuchni zdziwiona, z piekącą twarzą, a on jakby nigdy nic poprawił ułożenie naczyń w koszu zmywarki.
– Rozumiesz dlaczego, prawda? – spytał, gdy usiadłam na krześle, z dala od niego, i patrzyłam na człowieka, który był moim mężem, jakbym go widziała pierwszy raz na oczy. – Trzeba myśleć, co się robi.
Ten pierwszy raz zaskoczył mnie, przeraził i zdezorientował. Wszystko naraz. Do tej pory nikt mnie nie uderzył. W mojej rodzinie konflikty rozwiązywało się na spokojnie. Nie pamiętam, żeby rodzice kiedykolwiek na siebie krzyczeli. A tu nagle ktoś, kto obiecywał nosić mnie na rękach, wymierzył mi policzek za taką bzdurę.
Na kolejny raz nie musiałam czekać kolejnych kilku miesięcy. Częstotliwość rosła. Co kilka tygodni, co tydzień, co drugi dzień, jeśli w pracy miał nerwowy czas. Choć starałam się schodzić mu z drogi, nie prowokować, być niewidzialną, zawsze znalazł jakiś pretekst do „kary”.
Powinnam komuś powiedzieć. Oczywiście. Ale im dłużej zwlekałam, tym trudniej było się przyznać, poprosić o pomoc, złożyć doniesienie na policję, wystąpić o rozwód, zacząć nowe, lepsze życie. Im dłużej czekałam, tym mniej wierzyłam, że na ten nowy start zasługuję, że sobie poradzę. Bez niego, bez przemocy, którą on nazywał troską.
Powinnam komuś powiedzieć, ale byłam zbyt zawstydzona i przerażona. Upokarzało mnie, że ta moja wielka miłość skończyła się tak żałośnie. Taka inteligentna, kulturalna, na poziomie, taka wybredna, a skończyła z facetem, który ją leje. Tak by mówili. Jak o sąsiadce moich rodziców, której niby wszyscy współczuli, a zarazem nie rozumieli, że pozwala się tak traktować. To niezrozumienie ocierało się o pogardę.
On nie krzyczał, nie rozbijał mebli, nasi sąsiedzi nic nie wiedzieli. Bałam się więc, że nikt mi nie uwierzy, bo nie dostrzeże w eleganckim urzędniku kogoś, kto hobbistycznie znęca się nad żoną. Że potraktują mnie jak niezrównoważoną histeryczkę, która próbuje zwrócić na siebie uwagę albo coś wymusić. Wciąż mi to powtarzał, aż uwierzyłam.
Odbierał mi pewność siebie i wpędzał w kompleksy. Uwierzyłam, że tylko się ośmieszę, że zmartwię rodziców, zażenuję przyjaciół, postawię wszystkich w niezręcznej sytuacje, że nie mam gdzie szukać pomocy, że wszystkie drogi ucieczki są zamknięte.
Byłam jedną z wielu
Czytałam artykuły na temat tego, jak traktuje się osoby zgłaszające przemoc domową albo gwałt. Czemu musiały opowiadać dziesiątki razy tę samą historię? Czemu były milion razy pytane o najdrobniejsze szczegóły? Jakby uważano, że kłamią, jakby próbowano na nie zrzucić odpowiedzialność…
A nawet jak im się udało uwolnić od swoich oprawców, nadal nie były bezpieczne, bo psychopaci nie lubią odpuszczać. Czytałam o nękaniu, donosach, pobiciach, porwaniach, a nawet morderstwach… Nie chciałam podzielić losu tych nieszczęsnych, choć odważnych kobiet. Nie chciałam też tak dalej żyć. Nie miałam pojęcia, co robić, jak się ratować.
Aż pewnego majowego dnia kupiłam bukiecik białych kwiatków i postawiłam w słoiku w naszym niewielkim biurze. Koleżanka przyglądała im się z uwagą.
– A wiesz, że konwalie są trujące?
– Naprawdę?
– Tak twierdziła moja babcia. Jak stoją i pachną, to nikomu nie zaszkodzą, ale lepiej ich nie jeść. Nawet wodę po nich trzeba wylewać tak, żeby zwierzęta się jej nie napiły.
– Co ty powiesz…
Postanowiłam to sprawdzić
Jej słowa zapadły mi w pamięć. Zaczęłam szukać i szperać. Okazało się, że jest tego cała masa: mnóstwo informacji o trujących roślinach, które rosły na terenie Polski, w naszych ogródkach i doniczkach, sporo ostrzeżeń, czego nie spożywać, nie dotykać, co przedawkowane przestaje być lekarstwem.
Wróciłam do domu, kupując po drodze naręcze tych kwiatów. Część posiekałam bardzo drobno i dodałam do sałatki, którą podałam mężowi na obiad.
– Jakoś inaczej smakuje…
– Bo dodałam nowej przyprawy do sosu. Jeśli ci nie smakuje, więcej jej nie dodam.
– Nie powiedziałem, że mi nie smakuje. Nie rób ze mnie wybrednego męża – obruszył się, a mnie wyjątkowo nie obeszło, czy dostanę dziś po twarzy, czy nie.
Na efekty nie musiałam długo czekać. Zaczął się skarżyć na bóle i zawroty głowy. Schudł, bo ciągle wymiotował. Nic dziwnego, skoro dodawałam posiekanych liści i kwiatów do wszystkiego, co mu serwowałam. Kiedy zaczął się skarżyć na serce, miałam ochotę go uściskać.
Naprawdę mi odbijało. W ogóle nie myślałam o tym, że to, co robię, podpada pod paragrafy. Liczyło się tylko to, że od sześciu dni nie oberwałam. Od sześciu dni!
Kiedy białe kwiaty przekwitły, wszystko wróciło do „normy”. Znowu maskowałam sińce makijażem albo wkładałam bluzkę z długimi rękawami mimo upału. Ale skoro się udało z tymi roślinami, uda się z czymś innym.
Czułam się jak w transie
Szukałam wybawienia na portalach zielarskich zamiast w jakiejś instytucji zajmującej się sprawami przemocy domowej. Jakby coś mną zawładnęło, jakby coś mnie opętało i odebrało zdolność myślenia. Zwariowałam.
Znalazłam i dodawałam naparu do jego herbaty. Wróciły wymioty i biegunka. Pocił się i nie potrafił opanować drżenia rąk. Zwiększałam dawkę, dosypując świeże kwiaty i posiekane liście do sałatek. Leżał na kanapie bez sił, dając radę się zwlec co najwyżej po to, by pójść do łazienki. Ale kiedy tak leżał, wykańczany przez nudności, to nie miał apetytu, a ciężko karmić kogoś zielskiem, jeśli nie je. W dodatku marudził, że musi iść do lekarza.
Wystraszyłam się, że jeśli pójdzie do lekarza, to wszystko się wyda. Spanikowałam i kupiłam kolejne zioła. Trzęsły mi się dłonie, gdy kroiłam owoce na cząstki i wrzucałam do blendera wraz z truskawkami, borówkami i malinami, by się nie zorientował. Potem patrzyłam, jak pije koktajl. Czekałam.
Kiedy rano nie usłyszałam jego kroków i zrzędzenia, poszłam do naszej sypialni. Wyglądał, jakby spał. Potrząsnęłam go za ramię. Patrzyłam na jego nieruchomą twarz i czułam się dziwnie. Chciało mi się płakać i śmiać jednocześnie. Chciałam go uderzyć i pogłaskać. Czyżby mi się udało? Uwolniłam się? Naprawdę? Mogę robić, co chcę, bez strachu o swoje zęby, kości, życie? Dotknęłam jego policzka. Był ciepły.
Czuję, że jestem wolna
Wezwałam karetkę, która zabrała go do szpitala. Przebadali go i stwierdzili zatrucie. Zapytali, co jadł i czy mam resztki tego, co wczoraj spożywaliśmy.
– Po pracy tylko koktajl na kolację. I nic nie zostało, a naczynia umyłam – tłumaczyłam z uśmiechem. – Ale wszystkie owoce były ze sklepu, umyte, obrane… Mąż skarżył się wcześniej na żołądek… Może to obiady w pracy? Może coś zjadł na mieście? Nie wiem…
Nikt nie postawił mi zarzutów. Nikt nie pomyślał, że mogłabym chcieć otruć męża, że byłby jakiś powód. W tym przypadku podziałało na moją korzyść.
Jestem w trakcie załatwiania rozwodu. Nie pomaga fakt, że druga strona jest w śpiączce. Lekarze mówią, że za jakiś czas z tego wyjdzie, ale mnie to już nie interesuje.
Nie obchodzi mnie, co pomyślą ludzie. Będę mogła spokojnie żyć. Bezpiecznie. Bez bólu i strachu. Zaszczuł mnie, zapędził do narożnika. Dla mnie to nie była próba zabójstwa, tylko samoobrona. Czy żałuję? Może była inna droga? Może.
Żałuję i zawsze będę żałować, że po tym pierwszym policzku nie wyszłam, jak stałam, choć pamiętam, że miałam ochotę. Coś mi szeptało: uciekaj, natychmiast uciekaj. Nie posłuchałam. Szkoda…
Czytaj także:
„Żona mówiła, że brzydzi się roboty na wsi. Nie przeszkadzało jej za to brykanie na sianie z sąsiadem zza płotu”
„Rwałem panny jak świeże czereśnie. Aż spotkałem Andżelikę, która opanowała moją ułańską fantazję”
„Nie chciałam być służącą męża, więc wyrzucił mnie z domu. Szybko wracałam na klęczkach, bo małżeństwo to świętość”