„Mój chłopak to zimny drań. Obok rozgrywała się tragedia, a on ze spokojem pochłaniał mielone. Spakowałam się i odeszłam”

zmartwiona żona fot. Adobe Stock, Farknot Architect
„Nie słuchał mnie. Zresztą nie słuchał nikogo, bo nie miał żadnych autorytetów. Uważał, że nikt nie jest na tyle mądry, żeby mówić mu, jak ma żyć. On natomiast chętnie narzucał innym swoje zdanie. Na przykład mnie”.
/ 15.04.2023 20:31
zmartwiona żona fot. Adobe Stock, Farknot Architect

Piotrek jest już tylko wspomnieniem. Rozstaliśmy się siedem lat temu, ale chcę o nim opowiedzieć, bo całkiem niedawno zobaczyłam go w telewizji. Od razu przypomniałam sobie nasz związek. Zwłaszcza te najtrudniejsze dni, gdy się rozstawaliśmy. A rozchodziliśmy się w dramatycznych okolicznościach.

Opowieść powinnam zacząć jednak od tego, jak się poznaliśmy, bo to charakterystyczne, że na początku ujął mnie właśnie tym, co potem mnie od niego odstręczyło – niezależnością, pewnością siebie i przebojowością. Byłam na imprezie ze znajomymi, a on po prostu podszedł i zagadał. Stanął tak blisko mnie, że poczułam się osaczona.

– Nie bój się. Nic złego ci nie zrobię. Próbuję ci tylko dać do zrozumienia, że bardzo mi się podobasz. Musisz to sobie jak najszybciej uzmysłowić – powiedział.

– Dlaczego jak najszybciej?

– Bo nie lubię marnować czasu.

– Trzeba było po prostu powiedzieć, a nie się na mnie pchać.

– Gdybym się nie pchał… – w tym momencie przysunął się jeszcze bardziej – nie wiedziałabyś, czy masz do czynienia z poważnym facetem czy może ze zwykłym gawędziarzem. A tak możesz być pewna, że trafił ci się właśnie stuprocentowy facet.

Taki był Piotrek – chodząca pewność siebie

Przegadaliśmy wtedy cały wieczór i umówiliśmy od razu na drugi dzień. Przyjechał po mnie wtedy godzinę za wcześnie i zażądał, żebym się szybciej zebrała, bo „już nie może beze mnie wytrzymać”. Cały czas fundował mi takie spontaniczne akcje, wiecznie mnie zaskakiwał. Przebywanie z nim było prawdziwą przygodą. W jednej chwili siedzieliśmy w domu i oglądaliśmy telewizję, a za moment jeździliśmy na gokartach albo płynęliśmy po rzece łódką pożyczoną od jego kolegi.

To były zalety Piotrka. Zalety, które często stawały się wadami. Miał swoje zdanie na każdy temat i trzymał się go z oślim uporem. Taka postawa prowokowała niemalże codzienne kłótnie. Jeśli czegoś nie chciał, to po prostu tego nie robił. Nie chodził na spotkania z moimi znajomymi, bo uważał, że przynudzają, nie oglądał ze mną romantycznych filmów, bo były „za głupie i za ckliwe”. Nie towarzyszył mi też na zakupach, bo uważał to za stratę czasu. No i nie kupował nigdy kwiatów, bo to z kolei było dla niego stratą pieniędzy.
– I tak zwiędną – mawiał.

Chodziliśmy tam, gdzie on chciał, kupowaliśmy to, co on wybierał, spotykaliśmy się z tymi, których on lubił. Nie mam silnego charakteru, nie lubię się kłócić, więc często odpuszczałam, dawałam się przekonać. Czasem podejmowałam nieśmiałe próby uzmysłowienia mu, że mógłby niekiedy odpuścić tylko po to, żeby było mi miło. Zupełnie tego nie rozumiał. Nie słuchał mnie. Zresztą nie słuchał nikogo, bo nie miał żadnych autorytetów. Uważał, że nikt nie jest na tyle mądry, żeby mówić mu, jak ma żyć. On natomiast chętnie narzucał innym swoje zdanie. Na przykład mnie w kwestii wspólnego zamieszkania.

Namówił mnie, żebyśmy wynajęli kawalerkę i razem w niej zamieszkali, mimo że planowałam zaczekać z tym do ślubu. Jestem wierząca i choć ulegam namiętnościom, to staram się trzymać zasad Kościoła. W tym przypadku jednak je złamałam. Zrobiłam to z miłości – takie jest moje usprawiedliwienie. Zamieszkałam z Piotrem, choć nie było perspektywy na ślub kościelny. Dla niego istniały tylko cywilne rozwiązania.

– Dajże mi spokój z tym swoim Kościołem. Zbiorowe gusła. Tyle warta jest ta cała twoja wiara. Nie będę brał udziału w jakiś śmiesznych teatrzykach – tak podsumowywał mnie Piotr, gdy poruszaliśmy temat wiary i ślubu.

W codzienności różnica naszych poglądów jeszcze jako tako się zacierała, ale gdy poruszaliśmy kwestie przyszłości, problem stawał się nierozwiązywalny. Ja nie chciałam żyć na kocią łapę do końca życia, a on za nic w świecie nie stanąłby przed ołtarzem. Odsuwałam jednak od siebie te myśli przez trzy lata!

Tak długo się oszukiwałam. Tyle czasu wmawiałam sobie, że jakoś to będzie. Ostatecznie rozstałam się z Piotrem, ale nie był to wynik rozważań religijnych, lecz kwestia ludzkich odruchów. Bo w jeden wieczór zrozumiałam, że mój chłopak to nie jest żaden twardziel, tylko zwyczajny potwór.

To było zimne, wilgotne i pochmurne jesienne popołudnie. Piotr od kilku miesięcy pracował w nowej firmie, więc często siedział do późna po godzinach. Tego dnia mieliśmy zjeść razem kolację rocznicową. Chciał zabrać mnie na miasto, ale znów zarzucili go pracą i zadzwonił, że może się nie wyrobić. Uznałam więc, że lepiej nam będzie w domu, i zabrałam się do szykowania kolacji. Po dwóch godzinach Piotr znów do mnie zatelefonował. Od razu usłyszałam w jego głosie, że coś jest nie tak – że jest zdenerwowany.

– Zuza, miałem wypadek…

– Co? Gdzie? Co się stało?

– Zaraz po wyjeździe z roboty. Potrąciłem kobietę…

– Matko Boska, co jej się stało? Coś poważnego?

– Nie wiem…

– Chryste! – zamarłam na chwilę przy słuchawce. – A z czyjej winy to się stało? Piotr! Nic ci nie grozi?

– Na szczęście z jej. Wyszła mi pod koła na drogę… Nie było żadnych pasów, a ona wybiegła zza zaparkowanego na chodniku auta. Nie mogłem jej zauważyć.

– Ale nie jechałeś jak wariat?

– Nie, nie. Nie zrobiłem nic złego…. Zuza, przepraszam, policjant mnie woła. Będę w domu pewnie za kilka godzin.

Rozłączył się szybko, a ja stałam z telefonem w ręku na środku kuchni, bezmyślnie wpatrując się w podskakujące na garnkach pokrywki. Nie wiedziałam, co myśleć, co robić. W końcu wyłączyłam gaz i usiadłam. Po pięciu minutach uznałam jednak, że szkoda jedzenia. Przemogłam się więc, żeby wstać i wrócić do gotowania.

W sumie dobrze zrobiłam, bo przynajmniej zajęłam czymś myśli. Kroiłam, siekałam, doprawiałam, mieszałam, ale też co chwila zamierałam z nożem w ręku i myślałam o tym, co się stało. O Piotrku i o tej kobiecie… Co chwila też zerkałam na telefon, czy Piotr nie dzwoni.

W końcu wysłał mi esemesa: „Jadę do domu. Stawiaj jedzenie na stół, umieram z głodu”.
Przyznam, że trochę się zdziwiłam. Wiadomość brzmiała tak, jakby nic się nie wydarzyło, jakby Piotrek się spóźniał, bo przeciągnęły mu się nadgodziny. Większa jednak od zdziwienia była radość z jego powrotu. Rozstawiłam więc nakrycia na stole, ale odpuściłam sobie kwiaty i świece, bo przecież to nie był dobry moment na świętowanie.

W ogóle go to nie obeszło!

Piotr pojawił się po piętnastu minutach. Otworzyłam drzwi i zaraz go uściskałam. Najmocniej, jak potrafiłam.

– Już dobrze, dobrze. Jestem w domu, nic się nie stało… – powiedział.

– Ale się martwiłam. Nie mogę zebrać myśli. A ty jak się czujesz?

– Dobrze – uśmiechnął się. – Kupiłem ci nawet kwiaty. Wszystkiego najlepszego.

– Dziękuję. Rozbieraj się, opowiesz mi wszystko.

– Jasne, tylko może siadajmy już do jedzenia. Jestem strasznie głodny.

Poszedł umyć ręce, a ja wstawiłam kwiaty do wazonu. Nałożyłam jedzenie na talerze i postawiłam na stole.

– Ale pachnie, pycha – powiedział Piotr, siadł do stołu i natychmiast zabrał się do jedzenia.

Musiał mu dokuczać wilczy głód, bo machał widelcem tak zapamiętale, jakby nigdy jedzenia nie widział. Przez dłuższą chwilę nie zauważył nawet, że nad nim stoję. Że patrzę na niego nieco zdziwiona jego zachowaniem. Bo trochę mnie zaskoczyło, że dopisuje mu apetyt i humor.

– Siadaj, jedz – pokazał na krzesło naprzeciwko siebie. – Bardzo dobre ci wyszło.

– Nie mam ochoty, szczerze mówiąc… – odparłam.

– Co się dzieje? Źle się czujesz? – spytał.

– No tak… – patrzyłam na niego coraz bardziej zdziwiona.

– A co ci jest? – zatrzymał widelec w połowie drogi do ust.

– No, jak to co? Nawet nie wiem, czy chcę, żebyś mi wszystko opowiedział… – dodałam, bo naprawdę się zastanawiałam, czy sobie tego nie oszczędzić.

– A co tu opowiadać? – wzruszył ramionami i dalej pałaszował. Żuł mięso, a na talerz spadały mu kawałki sałaty, którymi je zagryzał. – Wyszła zza auta zaparkowanego na chodniku i wpadła mi na maskę. Nie uderzyłem jej bardzo mocno, ale blacha do robienia. To starsza babka była, siedemdziesiąt lat miała – opowiadał.

Mówił o tym, że zbiegli się ludzie, a on zaraz zaczął szukać świadków, żeby miał kto potwierdzić, że jest niewinny. Na szczęście dwie osoby widziały, jak babka wybiegła mu pod koła i nie miał szans zahamować. Chwalił też policjantów, że szybko zjawili się na miejscu. Zbadali samochód, pomierzyli odległości. Zażartował nawet, że do stłuczki jadą godzinami, ale jak jest wypadek, to zjawiają się w trymiga.

– A kto to był, Piotr? Wiesz coś o niej? – zapytałam i zaszkliły mi się oczy.

– Zuza, daj spokój. A czy to ważne? Nie zadręczasz się chyba, co?

– Nie zadręczam… Myślę po prostu o niej. Szczerze powiedziawszy, bałam się też o ciebie… Bałam się, że się załamiesz czy coś… Że będziesz miał wyrzuty sumienia… – powiedziałam.

– Nie martw się – uśmiechnął się. – Nic mi nie jest. W końcu to nie moja wina. Ja nic nie mogłem zrobić – znów wzruszył ramionami.

– No wiem, ale… – zatrzymałam się w pół słowa, bo nie wiedziałam, co myśleć o jego postawie. Z jednej strony miał rację, ale z drugiej… Przecież zginął człowiek, a Piotr wcinał w najlepsze i bagatelizował sprawę. – Nie wiem…

– Ale ja wiem. Daj spokój, Zuza. Dzisiaj jest nasza rocznica. Wykorzystajmy chociaż tę resztę wieczoru. Zaraz zjemy, wykąpiemy się i zaszalejemy troszkę. Co ty na to, dziewczyno? – powiedział do mnie tonem niepozostawiającym wątpliwości, co ma na myśli. A u mnie zdziwienie przerodziło się w niechęć. No, naprawdę? Seks w takim momencie?

– Nie, ja dzisiaj nie dam rady. Na pewno! Dziwię się też, że ty będziesz mógł… – powiedziałam, a on wtedy zareagował tak, że oniemiałam. Rzucił widelcem o talerz i spojrzał na mnie z wściekłością.

– Czyli rozumiem, że powinienem się zadręczać! Powinienem przyjść mokry od deszczu i załamany. Płakać i krzyczeć do nieba: „Dlaczego, Boże, dlaczego?”. Tak? Tego byś chciała? Nie ma problemu, zaraz mogę odstawić taką szopkę! Jeśli tego potrzebujesz.

Nie chciałam tego słuchać. Wstałam wtedy od stołu i poszłam do pokoju, a on się ubrał i wyszedł z domu. Wtedy jeszcze myślałam, że to szok przez niego przemawia. Że Piotr ze swoim silnym charakterem tak właśnie odreagowuje stres. Że wróci, przeprosi i może uroni jakąś łzę nad tą kobietą. Ale nic z tego – Piotr wrócił po godzinie i bez słowa położył się spać. A rano, gdy wstaliśmy, zapytał mnie tylko, czy dalej się gniewamy, bo on nie ma zamiaru marnować czasu na dąsy.

Odpowiedziałam mu, że ja się nie gniewam, tylko jestem rozczarowana i zszokowana jego reakcją. Byłam szczera. Tym razem nie miałam zamiaru naginać swoich przekonań, żeby tylko był zadowolony. To nie była dyskusja o nieistotnych drobiazgach, tylko o fundamentach – czy Piotr jest człowiekiem czy nie. Czy ma choć odrobinę empatii, czy jest psychopatą? Bo o to zaczęłam go podejrzewać. Atmosfera między nami pogarszała się z godziny na godzinę, aż w końcu mu wykrzyczałam, co o nim myślę.

– A ty jesteś świętoszkowata! Więc nie za bardzo wiem, dlaczego jesteśmy razem.

– Ja już chyba też! Ty widzisz tylko czubek swojego nosa. Nikt i nic poza tobą cię nie obchodzi!

– O, jeszcze trochę wnikliwej psychoanalizy na koniec. Spadaj z tymi swoimi mądrościami.

Mogło być gorzej

Tak skończył się mój trzyletni związek z Piotrem – jatką i katastrofą. Choć myślę, że mógł się skończyć jeszcze gorzej. Na przykład gdybym z nim została, gdybym miała z nim dzieci i wtedy dotarłoby do mnie, że założyłam rodzinę z psychopatą.

Od tamtego czasu nie interesowałam się losami mojego byłego chłopaka. Kiedyś tylko koleżanka powiedziała mi, że zajął się deweloperką – że razem z jakimś kumplem ze studiów wzięli kredyt, kupili działki pod miastem i budują domy. Wiedziałam, że ze swoim charakterem i determinacją Piotr odniesie sukces. Był do tego stworzony. Domyślałam się też, że w drodze do tego sukcesu będzie szedł po trupach.

No i nie myliłam się. Kilka dni temu zobaczyłam go w regionalnej telewizji. Tłumaczył, dlaczego mimo pobrania zaliczek od niektórych klientów nie podpisał z nimi umów. Wyjaśniał też, dlaczego im tych pieniędzy nie oddaje. Zasłaniał się jakimiś prawniczymi kruczkami, odsyłał do swojego adwokata i z cynicznym uśmiechem przekonywał, że prawo stoi za nim. Po drugiej stronie występowały poszkodowane rodziny. Współczułam im, bo wiedziałam, z kim mają do czynienia.

– Co za facet! – podsumował mój mąż, z którym oglądałam wiadomości. – Jak tak można? Jak tacy ludzie patrzą w lustro?

– Ten najpewniej z dumą…

– Myślisz…?

– Jestem pewna. Znam ten typ – dodałam tylko.

Wstyd mi było przyznać, że kiedyś z tym człowiekiem mieszkałam.

Czytaj także:
„Kiedy mój mąż został ojcem, stwierdził, że jednak nie chce dzieci. Planowaliśmy gromadkę, a już z pierworodną zostałam sama”
„Chcieliśmy zeswatać syna z córką mojej przyjaciółki. Dziewczyna szybko zaszła w ciążę, ale ojcem okazał się mój mąż”
„Wystarczy, że teściowa kiwnie palcem, a mój mąż do niej leci na łeb na szyję. Moje potrzeby zostają daleko w tyle”

Redakcja poleca

REKLAMA