Przygotowałam dla szefa ostatni wykres z pełnymi danymi za miniony miesiąc i z czystym sumieniem wyłączyłam komputer. Od dawna pracuję zdalnie, ponieważ tak mi wygodnie – więcej czasu spędzam z dziećmi, zawsze zdążę przygotować obiad i ogarnąć mieszkanie. Przy dwójce rozbrykanych dzieciaków i pracującym po dziesięć godzin dziennie mężu ktoś musiał wziąć na swoje barki dodatkowe obowiązki, żeby to wszystko jakoś działało.
Zawsze marzyłam o dużej rodzinie, więc nie było to dla mnie wyrzeczenie
A jeśli akurat musieliśmy się przeprowadzić z powodu pracy męża, nic nam nie stało na przeszkodzie.
– Już czas – powiedziałam do siebie, zerkając na zegarek.
Włożyłam kurtkę i wyszłam do szkoły, żeby odebrać Zuzię i Adama. Moja córka chodziła już do piątej klasy, ale nadal nie wstydziła się wracać do domu razem ze mną i swoim o dwa lata młodszym bratem. Wiedziałam, że moment buntu jeszcze nadejdzie, ale na razie cieszyłam się, że dzieciaki chcą ze mną spacerować. No i nie mogłam też pominąć kwestii bezpieczeństwa. Tyle zła dzieje się na świecie, wolałam mieć moją dwójkę zawsze na oku. Zuza czekała na mnie przed szkołą, z plecakiem przerzuconym przez ramię.
– Idziemy po Adama? – pomachała mi z daleka. – Puścili mnie dzisiaj parę minut wcześniej, to pomyślałam, że poczekam na ciebie na dworze.
Uścisnęłam ją mocno na przywitanie.
– Cieszę się, córeczko.
Skierowałyśmy się do mniejszego budynku, na prawo od głównego wejścia. Szkoła podstawowa była bardzo rozsądnie podzielona na kilka oddziałów, żeby maluchy mogły się uczyć w spokoju, bez walki o przestrzeń ze starszymi rocznikami.
– Jak tam klasówka z matmy? – zagadnęłam córkę.
– Oj, mamo! – jęknęła Zuzia. – Dlaczego ty musisz zadawać takie trudne pytania? Może zapytasz o muzykę? Ze śpiewu mam same szóstki!
– No już dobrze! – zaśmiałam się. – Ale powinnaś uczyć się wszystkiego, nigdy nie wiadomo, co ci się w życiu przyda.
Tak rozmawiając, dotarłyśmy do budynku klas 1–3. Akurat zadzwonił dzwonek i wychowawczyni sama otworzyła drzwi klasy Adasia.
– Mama! – ucieszył się na mój widok syn, gdy jako jeden z pierwszych uczniów wyrwał się na wolność.
Uwielbiam takie momenty. Ta autentyczna radość w głosach i oczach dzieci. Nie jestem naiwna, wiem, że to mija i najbardziej kochana mamusia zmienia się w upierdliwą mamuśkę, ale chciałabym jak najdłużej odwlec ten przykry czas.
– Co na obiad? – Adam ciągnął mnie za rękę. – Mamo, idziemy już? Mamoooo!
– Nie, poczekaj, synku – uspokoiłam go. – Przecież jeszcze Filipek. Jak mogłeś zapomnieć o Filipku?
– Mamo, nieee… – poczułam, jak ściskająca mnie dotąd mocno ręka syna luzuje uchwyt.
Jakby zimny prąd przeszedł mnie od stóp do głów
Adaś patrzył na mnie z otwartymi ustami, Zuza zbladła jak śmierć. Chyba chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów.
– Czy może mi pani wskazać drogę do zerówek? – zwróciłam się do nauczycielki Adama. – Teren szkoły jest taki duży, niby już wszystko pamiętam, ale ciągle się tu gubię – zaśmiałam się nerwowo w martwej ciszy, która zapadła po moich słowach.
O ile to możliwe, Zuzia zbladła jeszcze bardziej. Adam nie ciągnął już za rękaw mnie, tylko ją, i wpatrywał się w siostrę wielkimi, przerażonymi oczami.
– Zrób coś, zrób coś!
W końcu ciszę przerwała wychowawczyni Adama.
– Już dobrze, pani Haniu. Ja zaraz zadzwonię po pani męża…
– Ale po co? – nie zrozumiałam. – Jestem na miejscu i mogę sama odebrać Filipka z zerówki, jeśli tylko wskaże mi pani drogę. Zna pani Filipka, prawda? – czułam, że mój głos się zmienia, że pojawiają się w nim coraz bardziej histeryczne tony, jednak nie mogłam zatrzymać tego słowotoku. – Jest taki kochany! To mój najmłodszy syn. W czerwcu skończył sześć lat, we wrześniu posłaliśmy go tutaj do zerówki. Adaś pewnie ciągle o nim opowiada, tak bardzo chciał mieć brata…
– Mamo, przestań! – zawyła Zuza tak przeraźliwie, że w końcu umilkłam.
Adam schował twarz w jej bluzie i głośno płakał.
– Spokojnie, już dobrze – tylko nauczycielka stała przede mną nieporuszona, chyba miała nerwy ze stali. – Proszę się nie denerwować, wszystko będzie dobrze. Zaraz sprowadzę pani męża, przyjedzie pomoc… Proszę spokojnie oddychać: wdech, wydech.
Coś działo się wokół mnie, ale przestałam reagować
Pozwoliłam się odprowadzić na bok, a potem dalej, poza budynek z klasami 1–3, na powietrze. Nauczycielka nie odstępowała mnie na krok, jednocześnie wystukując jedną ręką numer na komórce, a moje dzieci snuły się gdzieś z tyłu ze spuszczonymi ponuro głowami.
– Pan Jakub? – mówiła wychowawczyni do słuchawki. – Dobrze, że tak szybko pan odebrał… Tak, to znowu się stało. Przyjedzie pan po żonę? Dziękuję.
Stałam się bezwolna, prawie jak martwa. Wiedziałam, że coś się wokół mnie dzieje, ale przestałam reagować. Płynęłam z prądem. Ktoś przyjechał, ktoś wziął mnie pod rękę, zaprowadził do samochodu, a potem z samochodu do mieszkania.
– Już dobrze, kochanie. Może nie wzięłaś dzisiaj leków?
– Tatooo, tatooo, co teraz będzie?
– Zuza, zabierz Adasia. Daj mu obiad. Mamy coś? Może płatki?
Głosy, głosy, głosy. Wszystko zlewało się w jedno. Dopiero gdy Jakub podał mi tabletkę i popiłam ją szklanką zimnej wody, powoli wróciłam do rzeczywistości. Zobaczyłam, że leżę w swoim łóżku, za oknami zapadła już noc.
– Kochanie, co się stało? – zapytał troskliwie mój mąż.
– Ja… Nie wiem…
– Nie ma żadnego Filipka – tłumaczył cierpliwie. – Mamy dwoje dzieci, nie troje.
– Tak, tak – skłamałam. – Już pamiętam.
– Nie wiem, skąd się wzięła ta twoja obsesja, kochanie, ale to się musi skończyć. Doktor powiedział…
– Dobrze – zgodziłam się. W tym stanie zgodziłabym się na wszystko. – Byłam zmęczona i… pomieszało mi się. Wyśpię się i jutro wszystko wróci do normy.
Mąż pocałował mnie i cicho wyszedł z pokoju. Wiedziałam, że ma mnie dość. A ja miałam już dość tych kłamstw! Wszyscy robią ze mnie wariatkę, ale ja wiem, jaka jest prawda. Mogą mi wmawiać, że to choroba psychiczna, że mam tylko dwoje dzieci, ale matki nie da się oszukać. Filipek, mój najmłodszy synek, nie jest tylko urojeniem. Istniał naprawdę, zaginął w strasznych okolicznościach, ale ja kiedyś go odnajdę. O ile tylko przestaną faszerować mnie lekami! Przecież mu to obiecałam…
Wszystko zaczęło się ponad dwa lata temu w N., małej miejscowości, w której poprzednio mieszkaliśmy. Dwie szkoły, fabryka, niewielki ryneczek… Było to takie zwyczajne miasteczko, w jakich niewiele się dzieje. Dlatego gdy po raz pierwszy pojawiła się informacja, że właśnie u nas (a nie w o wiele większym sąsiednim mieście) ma się otworzyć galeria handlowa, wszyscy bardzo się ucieszyli. Wtedy taka galeria to było coś: mnóstwo różnych sklepów, duży wybór, przeceny sezonowe… Nie to, co w prywatnych sklepikach, w których towar leżał całymi latami, a asortyment niemal się nie zmieniał. Galerię postawili błyskawicznie, po pół roku od pierwszej informacji była już gotowa na wielkie otwarcie.
Wszystkie moje dzieci bardzo się tym ekscytowały. Zuza, artystyczna dusza, liczyła na jakiś sklep z muzyką i instrumentami. Adaś po wakacjach miał iść do pierwszej klasy, więc bardzo interesowały go piórniki i plecaki. Czteroletni Filipek nie był wcale mniej wymagający – pragnął dinozaurów we wszystkich kształtach i rozmiarach. Podczas pierwszej wizyty galeria oszołomiła nas swoim ogromem. Ile tam było sklepów, a każdy większy i wspanialszy od poprzedniego. Rzeczy, jakich nigdy wcześniej nie widziałam, uśmiechnięci sprzedawcy, a do tego atrakcyjne ceny. Znaleźliśmy i sklep papierniczy, i muzyczny, i imponujący sklep z zabawkami, który miał cały sektor poświęcony tylko i wyłącznie dinozaurom.
– Nie mogę uwierzyć, że otworzyli u nas coś takiego – mówiłam do Jakuba. – Galeria jak w stolicy!
Przestrzeń handlowa zdawała się nie mieć końca, tyle tam było pięter, schodów, nagle otwierających się przed nami przejść i zakamarków. Wszystko to przypominało wielki labirynt oświetlony nienaturalnymi, bardzo jasnymi światłami, które sprawiały, że w środku zupełnie traciło się poczucie czasu. Wydawało mi się, że byliśmy tam najwyżej godzinę, a minęły cztery.
– Kiedyś nie rozumiałam, dlaczego niektórzy tak lubią zakupy, ale tam mogłabym spędzić cały dzień – stwierdziłam zadowolona.
– Wrócimy tam, prawda, tato? – dopytywała Zuza.
– Dinożałry! – wołał wesoło Filipek.
Tuliłam go do siebie i cieszyłam się z tak miło spędzonego dnia z rodziną. Niedługo później zaczął się rok szkolny i w domu zostałam tylko ja z Filipkiem. Dzieci były w szkole, mąż w pracy. Ja pracowałam zdalnie, w niepełnym wymiarze godzin, więc gdy wykonałam wszystkie swoje obowiązki, zabierałam synka na spacer. Kiedyś chodziliśmy na plac zabaw, na boisko, do parku… Teraz jakimś cudem wszystkie nasze wycieczki kończyły się w galerii. Była zawsze po drodze, gdziekolwiek byśmy się akurat nie wybierali.
– Dinożarły! – wołał Filipek za każdym razem, gdy rozpoznawał logo galerii.
Nie wyobrażałam sobie, jak matka może zgubić dziecko
Szliśmy więc do sklepu zabawkowego i spędzaliśmy tam długie godziny.
– Przepraszam, czy widziała pani tego chłopca? – za którymś razem przed wejściem do centrum handlowego zaczepiła mnie zdenerwowana kobieta.
Trzymała w dłoniach plik kartek z ogłoszeniami o zaginięciu.
– To mój syn, Jacuś – podała mi jeden wydruk i wskazała na zdjęcie. – Byliśmy razem na zakupach, na moment się rozdzieliliśmy… I mój syn zniknął! Proszę o pomoc! – rozpłakała się kobieta.
– Niestety, przykro mi – odpowiedziałam raczej chłodno.
Nie wyobrażałam sobie, jak matka może zgubić dziecko. To była bardzo naciągana historia.
– Nic nie wiem – rzuciłam, ściskając mocniej rączkę Filipka.
Jednak z czasem liczba zdesperowanych matek poszukujących zaginionych dzieci rosła i rosła…
– Czy widziała pani Maciusia? Zniknął tydzień temu…
– To Kamilek. Odłączył się ode mnie w tłumie i od tamtej pory go nie ma…
– Czy ktoś widział Jureczka? Błagam o pomoc!
Coraz częściej dostrzegałam ogłoszenia ze zdjęciami zaginionych chłopców, co nigdy wcześniej nie zdarzało się w N., spokojnym prowincjonalnym miasteczku. Teraz buzie dzieci uśmiechały się z każdego słupa ogłoszeniowego. Zaginął… Nie wrócił… Pilnie proszę o każdą informację. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…
„Dziwne, bardzo dziwne – myślałam, jak co dnia idąc z Filipkiem do galerii i mocno ściskając jego rączkę. – Tyle dzieci… I wszystkie zniknęły w jednym miejscu. Co za niezwykły przypadek”. Nie dało mi to jednak do myślenia. Gdy Filipek rzucał hasło: „dinożarły”, szliśmy tam, gdzie można było je kupić. Tamtego dnia w galerii było wyjątkowo dużo ludzi. Prawdziwe tłumy, mimo że był to zwykły dzień roboczy w okolicach godziny pierwszej po południu. Skąd wzięli się ci wszyscy klienci? Nie miałam pojęcia. Jednak w tłumie coraz trudniej było mi prowadzić dziecko. Filipek kręcił się, wiercił i wyrywał, a jego spocona rączka coraz bardziej wyślizgiwała się z mojego uchwytu.
– Mama, pacz! – zaseplenił nagle.
Nie dostrzegłam, co takiego zobaczył, ludzie całkiem zasłonili mi widok. Jednak było to na tyle ciekawe, że Filipek wyrwał mi się i natychmiast pobiegł w tamtym kierunku. Chciałam go gonić… Naprawdę próbowałam, w końcu było to tylko małe dziecko na krótkich nóżkach, a jednak szybko straciłam go z oczu. Być może gdzieś skręcił, może wszedł do sklepu…
– Filipku! Filipku, gdzie jesteś!
Krążyłam jak błędna po całej galerii, ale za nic nie mogłam go znaleźć. Obeszłam każdy sklep, wysepkę, toaletę i zakamarek. Nic! W tym wielkim molochu można się było zgubić na amen. W końcu nadeszła pora zamknięcia i ochroniarz wyprosił mnie z budynku.
– Ale moje dziecko – broniłam się. – Pan nie rozumie!
– Proszę wezwać policję – strażnik pozostał nieczuły na moje prośby. – W galerii nikogo już nie ma, ani dziecka, ani dorosłego. Sam tego dopilnowałem.
Uważali mnie za wariatkę, więc… zaczęłam grać w ich grę
Oszołomiona dopiero wtedy przypomniałam sobie, że istnieje coś takiego jak telefon. Wyciągnęłam komórkę, miałam chyba z tysiąc nieodebranych połączeń od męża. Oddzwoniłam.
– Gdzie ty jesteś? – zaczął Jakub. – Wiesz, która godzina?!
– Filipek! – głos mi się załamał, zaczęłam płakać. – Byłam z Filipkiem w galerii. Nie wiem, jak to się stało… Puściłam jego rączkę i… On zniknął! Zniknął! Nie mogę go znaleźć. Kochanie, a jeśli ktoś go porwał? Filipek, mój kochany synek… Musimy go szukać, zawiadomić kogoś…
Po drugiej stronie słuchawki zapadła kompletna cisza.
– Jakub, słyszysz mnie? Nasz syn…
– Haniu, o czym ty mówisz? – zapytał mój mąż powoli i spokojnie, jakby siłą powstrzymywał się przed wybuchem. – Co to za Filipek?
– Jak to? Nasz syn! Nasz syn zaginął! Przyjedź tu natychmiast!
– Nasz syn jest w domu – mówił Jakub tym nieznośnie opanowanym tonem. – Adam jest w domu.
– Nie Adaś! Filip – tłumaczyłam coraz bardziej zdenerwowana. – Nasz drugi syn, nasz mały Filipek. Byłam z nim na zakupach…
– Haniu – przerwał ponownie mąż. – Posłuchaj mnie uważnie. Mamy tylko jednego syna i jedną córkę. – Nie… Ja… Ale jak to?
Całkiem mnie skołował. Jak to nie mamy syna? Przecież nasz Filipek…
Jeszcze niedawno trzymałam go za rękę!
– Powiedz mi dokładnie, gdzie teraz jesteś – polecił Jakub. – Nigdzie się stamtąd nie ruszaj, zaraz po ciebie przyjadę.
Tak zaczął się prawdziwy koszmar. Ja wiedziałam, że mój syn zaginął i musimy jak najszybciej rozpocząć poszukiwania, zanim będzie za późno. Jednak wszyscy inni zgodnie wmawiali mi, że nie ma żadnego Filipka, że tylko go sobie wymyśliłam. Tak twierdził mąż, moje pozostałe dzieci, lekarz na terapii.
– Z przeprowadzonego wśród pani bliskich wywiadu wiem, że chciała pani mieć kolejne dziecko – mówił psychiatra podczas obserwacji w ośrodku zamkniętym. – Jednak z powodu medycznych problemów nie mogła pani zajść w kolejną ciążę. Ten splot okoliczności mógł spowodować…
– Nie jestem wariatką! – krzyczałam. – Dlaczego nikt nie szuka Filipka?
– Syn istnieje tylko w pani umyśle.
I tak w kółko. Nic nie mogłam zrobić, nikogo nie potrafiłam przekonać. Jeżeli upierałam się przy swoim, dostawałam tylko silniejsze leki. Więc przestałam. Zaczęłam grać w tę ich grę. Nie ma i nie było żadnego Filipka. Kiwałam głową i zgadzałam się na wszystko, byle tylko wydostać się ze szpitala i móc szukać syna na własną rękę. Jednak gdy tylko mąż uznał, że mi się polepszyło, uparł się na wyprowadzkę z N. Mieliśmy zacząć na nowo w jakimś innym miejscu, gdzie nikt nie wiedział, że jego żona jest szalona. A ja grzecznie udawałam „normalną”, aż nie mogłam dłużej tego znieść. Wtedy zaczynałam mówić o Filipku, a wszyscy wokół nazywali to „kolejnym epizodem” i niezwłocznie wzywali mojego męża.
Następnego dnia po wypadku w szkole udawałam, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wyprawiłam męża do pracy, dzieci do szkoły, uśmiechałam się i machałam im na do widzenia. A potem poszłam na dworzec i kupiłam bilet do N. Musiałam pojechać do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Miasto wyglądało jak wymarłe, zupełnie go nie poznawałam. Zamknięto fabrykę, zamknięto szkoły, większość ludzi wyjechała w poszukiwaniu lepszego losu. Czy to nie dziwne, jak szybko – bo zaledwie w ciągu niecałych dwóch lat – to małe, urocze miasteczko zmieniło się w krajobraz po apokalipsie?
Poszłam zobaczyć, czy galeria nadal działa, jednak również była zamknięta…
I wyglądała teraz jak kompletna ruina: odrapane mury, wybite okna, stare reklamy walające się na chodniku wraz z ogłoszeniami opisującymi zaginięcia kolejnych dzieci. Podniosłam jedno z nich, ze zdjęcia uśmiechał się do mnie Filipek. To ogłoszenie, które sama zawiesiłam na kilka dni przed wyprowadzką, gdy mąż przestał mnie pilnować.
– Zabrali, wszystko zabrali, co mieliśmy najlepszego – obok mnie zatrzymała się kobieta.
W ramionach niosła świeżo wydrukowane ulotki.
– Nasze dzieci… Zwabili nas tutaj, namieszali w głowach, a potem zabrali nasze dzieci.
To była mama pierwszego zaginionego chłopca, kobieta, którą kiedyś wyśmiałam.
– A więc to prawda? To się naprawdę wydarzyło? – szepnęłam. – Więc dlaczego mąż mi wmawia, że nie mieliśmy synka…
– Mój mówi to samo. Oni zapomnieli – powiedziała kobieta. – Jakby ktoś rzucił na całe miasto zaklęcie zapomnienia. Przyszli, zrobili, co chcieli, a potem nas porzucili jak zużytą rzecz.
– Oni? Kim są oni? – zapytałam. Kobieta tylko pokręciła głową.
– Pewnie nigdy się nie dowiemy. Ale ja nadal szukam mojego syna i nigdy nie przestanę. Wiem, że on gdzieś tam na mnie czeka.
Uścisnęłyśmy się, dodając sobie otuchy, po czym każda ruszyła w swoją stronę. Ja musiałam wrócić do domu, odebrać dzieci, udawać, że wszystko jest dobrze. Jednak nie dam sobie wmówić, że mój syn jest tylko wytworem chorej wyobraźni.
Czytaj także:
Mój ojciec był katem. To dlatego wmówiłem sobie, że mój biologiczny tata to Stefan
Zostawiłam męża, który ciągnął mnie w dół. Wysłałam do niego tylko kartkę
Wera zniszczyła mi reputację plotkami o romansie. Z zemsty rozpowiedziałam, że jest prostytutką