Śmierć prześladowała mnie od dawna. Tuż po moich dwunastych urodzinach tata i brat zginęli w wypadku. Mama nigdy się z tego nie otrząsnęła. Gdy zachorowała, nawet nie walczyła. Po prostu zgasła jak ledwo tląca się świeca. Innej rodziny nie miałam.
Byłam samotna
Spragniona namiastki czułości i bliskości, rzuciłam się w objęcia kolegi ze studiów. Ciąża go odstraszyła, mnie przepełniła nadzieją. Dziecko, moje dziecko, nowe życie! W piątym miesiącu poroniłam, wdały się komplikacje. Marzenia o macierzyństwie prysły raz na zawsze. Czemu wtedy nie oddałam życia walkowerem? Bo obraziłam się na śmierć i chciałam pokazać wrednej suce, że się nie dam.
Skończyłam studia, zaczęłam pracę w podstawówce, gdzie dzień po dniu uczyłam fizyki cudze dzieci. Ktoś nazwałby to masochizmem, ale tylko w szkole, pełnej gwaru i rozbrykanych uczniów, udawało mi się zapomnieć o pustce w sercu i samotności.
Miałam znajomych, ale z nikim się nie przyjaźniłam. Romansów unikałam. Poraniona i nieufna, bałam się kolejnych rozczarowań oraz ciążącego nade mną fatum. W wieku trzydziestu dwóch lat z wolna stawałam się zdziwaczałą starą panną, gadającą z kotem, moim jedynym towarzyszem.
Wtedy pojawił się Marek. Nowy nauczyciel angielskiego i wielbiciel wspinaczki skałkowej. To on pierwszy raz przywiózł mnie do kamieniołomu, namawiając na pokonanie kilku metrów w górę. Energiczny, wesoły, pewny siebie. Za nic miał moje lęki i opory.
Na ponurym, zasnutym chmurami niebie wreszcie zaświeciło słońce i przez blisko rok cieszyłam się każdą jasną chwilą. Do czasu. Marek nieustannie szukał nowych wyzwań. Przypuszczalnie dlatego się ze mną związał. Moja skryta, melancholijna natura podziałała na niego jak ostroga i rozkochał mnie w sobie bez trudu. Potem jakby odpuścił.
– Dajmy sobie więcej przestrzeni, nie spieszmy się – mówił.
Nie zamierzałam go ograniczać ani panikować, choć w długie nauczycielskie wakacje spotkaliśmy się ledwie trzy razy. Starałam się myśleć optymistycznie, licząc dni do końca lata.
– Sorry, Julka, nic z tego nie będzie, nie pasujemy do siebie – usłyszałam krótko po rozpoczęciu roku szkolnego.
– Aha – bąknęłam.
Zebrało mu się na wyznania w pokoju nauczycielskim, gdy oboje mieliśmy okienko. Matematyk siedział przy stoliku obok i podsłuchiwał z cynicznym uśmieszkiem. I on się domyślił, czemu Marek wybrał to miejsce na zerwanie.
– Błagam, nie rób scen – szepnął. – Niczego ci nie obiecywałem.
– Oczywiście. Po prostu miło spędzaliśmy czas, ale zaczęło robić się poważnie i postanowiłeś się wycofać. Twoja matka dopięła swego.
– Chyba nie sądzisz, że robię, co mi matka każe?! – oburzył się.
– Liczysz się z jej zdaniem, a ona nigdy mnie zaakceptuje. Jasno dała mi to do zrozumienia, w kółko gadając o wnukach – przypomniałam.
Z początku urocza, „teściowa” z miejsca zmieniła front, gdy dowiedziała się, że nie mogę mieć dzieci.
– Dobra, nie była taktowna. Ale czy to dziwne, że chce mieć wnuki?
– Nie… – westchnęłam.
– Właśnie. Ale nie w tym rzecz. Zwyczajnie nam nie po drodze. Zrozum.
– Ależ doskonale rozumiem – przytaknęłam zrezygnowana.
Łzy drapały mnie w gardle
Nie miałam siły na dalsze dyskusje. Po co drążyć i dociekać? Gdyby Markowi na mnie zależało, nic by go nie powstrzymało. Facet, który wspina się bez asekuracji, nie uległby presji mamusi. Tym gorzej dla mnie. Widać wcale mnie nie kochał. Ot, wdał się w romans, który już mu się znudził. Zdobyta straciłam na atrakcyjności.
– Dzięki, że nie utrudniasz – Marek uśmiechnął się z ulgą. – Pamiętaj, że wciąż jestem twoim przyjacielem i zawsze możesz na mnie liczyć – rzucił banałem na odchodne.
– Co za bubek – skomentował kolega matematyk. – Ale w jednym się nie mylił. Taki żałosny macho, któremu pochlebiają maślane spojrzenia starszych uczennic, istotnie do ciebie nie pasował. Dziwne, że wcześniej nie kopnęłaś go w tyłek – zdziwił się.
– Chyba ci coś umknęło. To on mnie właśnie wykopał ze swego życia.
– Zamierzasz się załamać, rozpaczać czy coś? – Jurek przeszył mnie spojrzeniem. – Kiepski ze mnie pocieszyciel, ale nim zdecydujesz się skakać do rzeki, smętna Ofelio, może najpierw skoczymy gdzieś na kielicha?
– Dzięki. Doceniam propozycję.
Faktycznie doceniałam. Jerzy był świetnym nauczycielem, ale wśród sfeminizowanej szkolnej załogi uchodził za gbura i złośliwca. Dwa rozwody coś oznaczały. Mnie też docinał, nazywając bladolicą flegmatyczką. Ale przynajmniej nie udawał lepszego, niż był w rzeczywistości, i jeżeli proponował kielicha, to szczerze.
– Jesteś pewna, że nie chcesz gdzieś wyskoczyć? – upewnił się Marek.
– Na pewno – potwierdziłam. – Zarówno upijać się, jak i skakać z mostu, wolałabym bez świadków.
– Ty mnie nie strasz – burknął, świdrując mnie wzrokiem. – Nie zrobisz niczego głupiego? Nie z powodu tego narcystycznego dupka, co?
Chyba na serio go zaniepokoiłam. Dziwne. Jakby trochę mnie lubił. Albo raczej chciał mieć czyste sumienie. Jerzy – matematyk w każdym calu – nie znosił niejasności i nadmiaru niewiadomych. Stąd bezpośrednie i mocno niestosowne pytania.
Całkiem ci odbiło?
Od dalszej rozmowy i koleżeńskiej lustracji wybawił mnie dzwonek.
Czy już wtedy podjęłam decyzję? Nie, choć następne tygodnie okazały się męką. Szkoła przestała być azylem. Wieści o zerwaniu szybko się rozeszły i czułam się niczym bohaterka kiepskiego melodramatu. Ciekawskie spojrzenia i szepty za plecami towarzyszyły mi wszędzie. W pokoju nauczycielskim, na korytarzach, nawet w trakcie lekcji. Udawałam ślepą i głuchą, nie życząc sobie litości. Co nie zmieniało faktu, że widywanie Marka bolało.
Do niedawna tak mi bliski, naraz stał się obcy, odległy. I okrutnie nieczuły. Już pod koniec września zaczął adorować studentkę, która przyszła do nas na praktyki. Czy to przelało czarę goryczy? Czy dlatego wybrałam jako nowy azyl moją ulubioną górę, na której nikt i nic nie mogło mnie dopaść? Uwielbiałam to uczucie, gdy mogłam w spokoju zebrać myśli, a moje nogi majtały nad przepaścią. Byłam wtedy na granicy. To dawało mi wolność. Wzięłam kartkę i długopis i postanowiłam spisać wszystko to, co mi leży na sercu.
– Co tam skrobiesz? – ktoś złapał mnie znienacka za ramię. Aż podskoczyłam z wrażenia.
Głęboko zamyślona, nie usłyszałam zbliżającego się Jerzego. Jego auta też nie dostrzegłam. Musiał zaparkować gdzieś z tyłu i podkraść się do mnie niepostrzeżenie.
– Całkiem ci odbiło? – krzyknęłam.
– Co ty tu robisz? Sama, z jakąś kartką. Mam ci uwierzyć, że siedzisz tu sobie, dyndasz nogami i robisz listę zakupów – zakpił. – Tylko pamiętaj o mleku dla sąsiadki spod trójki – zaśmiał się.
– Oj, pani Stasia… – zmartwiłam się.
Moja sąsiadka cierpiała na artretyzm. Pomagałam jej w zakupach, czasem też w gotowaniu i sprzątaniu. Tylko skąd Jerzy o tym wiedział?
– Co tu robisz w ogóle? Skąd znasz panią Stasię? Śledziłeś mnie czy co?
– zaatakowałam go pytaniami.
– Raczej pilnowałem. Aczkolwiek dzisiaj, owszem, śledziłem cię. To nie w twoim stylu wybierać się gdzieś wieczorem taksówką. Dlatego pojechałem za tobą. Najpierw do weterynarza. Dziwne, bo bez zwierzaka. Potem tutaj.
Nie był przystojny
Byłam w szoku. Przecież, żeby widzieć, jak zapłakana opuszczam mieszkanie, musiałby…
– Podglądałeś mnie! – momentalnie wszystko stało się jasne. – Te głuche telefony to też twoja robota?!
– Pewnie – potaknął, leniwie się uśmiechając. – Co wieczór sprawdzałem, czy wszystko w porządku. Kiedy gasło światło w twoich oknach, wracałem do siebie – wyjaśnił.
– Jerzy, ale czemu? – nie rozumiałam motywacji kolegi, lecz z zimną logiką jego wykładu musiałam się zgodzić, jakby matematyk śledził również moje myśli. – Kto cię prosił, żebyś się mieszał? – zapytałam.
– Sam się upoważniłem. Martwiłem się o ciebie. Małomówna kobieta to sprzeczność sama w sobie. Nie obrażałaś się, gdy ci docinałem, nie plotkowałaś z koleżankami. Wreszcie nie obarczasz postronnych swoimi kłopotami, choć niewątpliwie skrywasz wiele tajemnic. Jesteś jak trudne równanie matematyczne.
– Hm, zatem postanowiłeś mnie rozwiązać? – zakpiłam. – I udało ci się w końcu? Jaki jest wynik?
– Prawie. Podpytałem panią Stasię, poznałam lepiej twoją historię. I współczuję, a także podziwiam. Jesteś wspaniała, dzielna, niezłomna. Tym bardziej nie pojmuję, czemu się załamałaś? Bo jakiś debil cię rzucił, bo znalazł sobie młodszą, ładniejszą? Bo ludzie gadają?
– Bo kot mi zdechł… – szepnęłam.
– Co?! – Jerzy wybałuszył oczy.
– To on – oczy zaszły mi łzami, a głos się załamał. – To on jest w tym pudle – dokończyłam, połykając łzy. Zawiozłam go do kremacji. Miał już szesnaście lat i wiedziałam, że to kwestia dni, ale to był kot jeszcze mojej mamy! Kiedy zdechł, zostałam kompletnie sama. Nikomu na mnie nie zależy! – powiedziałam zrezygnowana.
– Nie waż się poddawać! Co za brednie! A ja? Mnie by ciebie brakowało. Okropnie, strasznie brakowało. Lubię cię. Nawet więcej niż lubię. Niby czemu jak debil sterczałem co wieczór pod twoim domem? Podstarzały Romeo, cholera! Tylko nie czuj się w żadnym razie zobowiązana tym wyznaniem. Mówię, żebyś wiedziała. Nie jesteś samotną wyspą czy coś, Julka. Masz mnie. Marudny, zgryźliwy cynik, na przyjaciela w sam raz.
Wreszcie puścił moje ramię. Splótł swoje palce z moimi. Nie był uroczy, przystojny ani świetnie zbudowany. Ale sprawił, że życie odzyskało sens. Jerzy trzymał mocno moją dłoń, na zmianę klnąc i szepcząc czułe bzdury. Czy to nie powód, aby znów się obudzić?
Czytaj także:
„Mój teść chętnie widziałby mnie w więzieniu i ja mu się nie dziwię. Przed jego córką ukrywałem swój prawdziwy zawód”
„Po wyjeździe dzieci na studia harcowaliśmy z mężem w łóżku jak w młodości. A teraz zostaniemy rodzicami w wieku 50 lat”
„Żona się załamała, bo nie mogliśmy mieć dzieci. Wiedziałem, że muszę ją ratować, a pomóc może tylko jedna decyzja”