„Moich synów wychowywały babcie i ciocie, bo ja goniłam za pieniędzmi. Nawet śmierć matki nie oderwała mnie od pracy”

Kobieta, która jest pracoholiczką fot. Adobe Stock, nenetus
„Mama czasem poskarżyła się cicho na marne zdrowie, ale nawet jej nie słuchałam. Przesadza jak zwykle, wiecznie chora i proszę – wciąż żyje. Wiadomość o śmierci matki złapała mnie w firmie. Zdusiłam łzy i skończyłam transakcję, była ważniejsza”.
/ 22.12.2021 11:30
Kobieta, która jest pracoholiczką fot. Adobe Stock, nenetus

Harowaliśmy z mężem od wczesnego rana do późnej nocy i w ciągu kilku lat zbudowaliśmy okazały dom na pięknej, rozległej działce. Jestem zmęczona, wyczerpana, pogrążam się w depresji, nie chce mi się wstać z łóżka, nie chce mi się umyć, ubrać, umalować. Nic mi się nie chce, dajcie mi wszyscy święty spokój, odczepcie się ode mnie raz na zawsze.

Oto przekaz, który wysyłałam światu przez całe długie lata mojego życia. Rodzinie, przyjaciołom (czy ja w ogóle miałam jakichś przyjaciół?), naszym kolejnym psom. Ostatecznie jednak wstawałam i zasuwałam. Nie było wyjścia. Jako dziewczyna nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym zostać bizneswoman. Nie przychodziło mi to nawet do głowy. W owych czasach tego typu kobiety należały do rzadkich okazów. Jeśli już któraś brała się za interesy, to z pewnością nie taka jak ja: nieśmiała, zawsze trochę wylękniona, pełna kompleksów i  pozbawiona wszelkiej wiary w siebie. Oto Kasia z tamtych lat.

Wzrok błąkający się gdzieś w okolicach ziemi, blada twarz, szczupła figura spowita workowatym odzieniem, przygarbiona, skulona. Moje ciało nie mówiło, ono po prostu krzyczało, że nie jest nic warte. 

Nic mnie nie cieszyło ani sukcesy, ani majątek

Ale poznałam Bartka i nagle wszystko się zmieniło. Bartek miał pomysł na życie. Swoje, a po chwili już również na moje. Była połowa lat 90., pełną parą ruszyła wielka budowa kapitalizmu. Przyłączyliśmy się, a pomysł Bartka chwycił – w krótkim, naprawdę krótkim czasie zaczęliśmy zarabiać kokosy. To było takie niespodziewane, szokujące. Właśnie skończyłam polonistykę i wydawało się, że skazana jestem na nauczycielską posadę za marne grosze i życiową frustrację. Tymczasem harowałam wraz z mężem od wczesnego rana do późnego wieczora i w ciągu kilku lat zbudowaliśmy okazałą chałupę na rozległym terenie.

My, pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia rodziców, którzy zresztą patrząc na nas przecierali oczy. Taki dom jak nasz był poza zasięgiem ich marzeń. Był czymś zarezerwowanym dla innej kasty ludzkości. Pamiętam te ostrzeżenia, te nieudolne próby pomocy, żebyśmy może jednak na czymś zaoszczędzili, skorzystali z metody „gospodarskiej”, skoro już tak się sadzimy. Ale my nie musieliśmy oszczędzać i stać nas było na najlepszych fachowców, profesjonalne ekipy. Zamieszkaliśmy w pałacu, ale to było za mało. Rozpędzone koło musiało się kręcić, coraz szybciej i szybciej.

Chłopców wychowywały babcie, a jak trzeba było, to i ciocie, nie wszystkie się buntowały. Ja sama nie miałam czasu. Czyż nie wystarczy, że ich urodziłam? Mogłam przecież wymigać się od macierzyństwa, taka zapracowana, zmęczona, tymczasem bohatersko zdecydowałam się na dzieci, i to dwoje. Czyż nie powinno być to docenione? Niektóre babcie biją się o czas dla swoich wnuków, dlaczego nasze tak ciągle kręciły nosami?

– Znowu przyjęcie? A co mnie to obchodzi, ja wieczorem jestem już zbyt zmęczona, by ich pilnować, nawet do południa ledwo daję radę – moja matka walczyła orężem słabego zdrowia i wiecznie złego samopoczucia.

– Musimy bywać. Jak tylko przestaniemy, natychmiast nas wymiecie. Wiesz, mamuś, kontakty z ludźmi liczą się najbardziej. A je nawiązuje się nieformalnie. Przyjęcia to nasza praca, taka sama jak w firmie. Myślisz, że się bawimy, że to taka wielka przyjemność? Wcale nie. Tyramy ciężko.

– No dobrze już, dobrze – wzdychała zrezygnowana po raz kolejny.

Teściowa miała w sobie więcej asertywności, czuła się młoda, nie miała ochoty zagrzebać się w babcinych klimatach.

– Weźcie opiekunkę, dobrze zarabiacie to płaćcie!

– I co, napoi dzieciaki wódką, żeby spały? Albo da im jakieś narkotyki? Tego chcesz dla swoich wnuków?
Takie rozmowy to była codzienność. Ale wiadomo, w końcu zawsze się godziły, gotowały obiadki, prowadzały do przedszkola, potem szkoły.

A mnie jakoś wszystko przestawało cieszyć. Tak, na początku to była euforia, zachłyśnięcie się. Jest taka scena w filmie z tamtych mniej więcej lat – „Niemoralna propozycja”. Demi Moore i Woody Harrelson tarzają się w forsie, którą dał im Robert Redford, nieważne za co. My zachowywaliśmy się podobnie, dosłownie i w przenośni.

Tylko ile czasu może trwać euforia?

Ten stan szybko człowieka męczy. A w dodatku nam tej forsy nikt nie dał, pracowaliśmy na nią sami. Po kilku latach pojawiły się u mnie pierwsze symptomy wypalenia. Bartosz radził sobie dużo lepiej. Może jako facet ma w sobie te geny, które każą mu przeć do przodu. Był nie do zdarcia. Tryskał pomysłami jak islandzki gejzer. Pieniądze nam się mnożyły, problem w tym, że nawet nie było czasu, by naprawdę się nimi nacieszyć. Łatwo się przyzwyczaić do wysokiego standardu życia, staje się naturalny jak powietrze, woda w kranie. Oczywiste jest, że jeździ się dobrym samochodem i nie liczy złotówek na stacji benzynowej, bo czas to pieniądz. Jada się w restauracjach, bo nie ma czasu na gotowanie. Ma się sprzątaczkę, bo kto inny posprząta? Jeździ się na wakacje do luksusowych hoteli, no bo gdzieżby indziej? Wybory wymuszone zostają przez ekonomię, jak również przez pozycję społeczną. Inaczej już się nie da.

Mama czasem poskarżyła się cicho na marne zdrowie, ale nawet jej nie słuchałam. Przesadza jak zwykle, hipochondryczka, zawsze taka była mimoza, wiecznie chora i proszę – wciąż żyje! W ostatnich dniach tego życia była przy niej siostra – jej siostra, bo jestem jedynaczką. Wiadomość o śmierci matki złapała mnie w firmie, nie mogłam nawet wybiec. Zdusiłam łzy i skończyłam transakcję, była ważna. Ale czułam się z tym wszystkim coraz gorzej. Sukces w interesach nijak nie chciał się przełożyć na sukcesy życiowe, tak to sobie w każdym razie coraz częściej podsumowywałam.

– Wiesz, Kaśka, nie mogę patrzeć na tę twoją wiecznie skrzywioną minę, po prostu już nie mogę. Flaki się we mnie skręcają. Czy ty nie mogłabyś się uśmiechnąć czasem? O co ci chodzi do cholery? Czego ci brakuje?

Bartek tracił do mnie cierpliwość. Był dobrym mężem, ale nijak nie mógł zrozumieć moich nastrojów. Ja sama nie zawsze rozumiałam, co się ze mną dzieje. Hormony? Permanentny syndrom przedmiesiączkowy? Byłam albo podminowana, albo totalnie zniechęcona, widziałam w sobie objawy depresji, ale nic z tym nie robiłam. Nie miałam ani czasu, ani ochoty, by wybrać się do lekarza.

Bali się mnie nie tylko synowie

Chłopców na ogół odganiałam, trochę też się mnie bali. Jak już byli w domu, to woleli towarzystwo ojca. Nie dziwię się, moje wybuchy wściekłości przerażały mnie samą. Najgorsze, że jestem taką profesjonalistką. Może to nie jest tak, że nabawiłam się tej cechy w robocie, ale na pewno ją wyostrzyłam. Profesjonalizmu wymagałam przede wszystkim od siebie, bo był to warunek wszelkiego powodzenia, ale skoro od siebie, to również od innych.

Bali się mnie nie tylko synowie. Pracownicy czmychali na mój widok jak myszy na zapach kota. Opierniczałam równo wszystkich. Miałam jedną zasadę – nikogo nigdy nie faworyzować, nikomu nie okazać promyka ciepła, nawet jeśli był w porządku. Po co ośmielać ludzi? Żeby powłazili na głowę? Wykorzystali, oszukali i zniknęli?

Gdy byłam dziewczyną, brakowało mi pewności siebie, u pani bizneswoman te niedostatki ciągle się gdzieś kryły, ale pod pokładami mocno utrwalonej skorupy, która z zewnątrz prezentowała się nad wyraz okazale. Nikt by nie odgadł, że w gruncie rzeczy cierpię. Na pewno nikt by mi nie współczuł, nosiłam aureolę życiowego sukcesu. Zawsze śledziły mnie zazdrosne spojrzenia – za kierownicą mercedesa, elegancko ubrana, uczesana i umalowana, nosiłam swoją maskę bezbłędnie. Profesjonalnie. Do czasu.

Nawet Bartek nie wychwycił momentu, kiedy wszystko się odwróciło. Jak się zorientowaliśmy, było już za późno. Znaleźliśmy się na równi pochyłej i coraz szybciej staczaliśmy się w dół. Nie, żebyśmy zostali z ręką w nocniku, nie, żeby przyszła bieda. Spokojnie. Bartek coś tam sobie znalazł, już nie jako szef, lecz zwykły pracownik. Przeprowadziliśmy się do mieszkania w bloku, ale nowym i eleganckim. I tak chłopaki wyfrunęły, więc na cóż nam był ów monstrualny dom – symbol utraconej pozycji? Pałac Zimowy po rewolucji?

Nie musiałam iść do pracy, Bartek zarabiał na chleb i rachunki. Ale chciałam. Wieloletnia hiperaktywność zrobiła swoje, a poza tym, mimo że czułam się śmiertelnie zmęczona, miałam też świadomość, że pozbawiona jakiegokolwiek zajęcia zostanę zjedzona przez depresję. Do ostatniej kostki, chrząstki, kropli krwi. Wiedziałam to, dlatego odkopałam dyplom magistra polonistyki, specjalność nauczycielska. Przydał się, jakimś cudem dostałam pracę w szkole. Co prawda nie jako nauczycielka polskiego, a jedynie opiekunka dzieci w świetlicy. Niewiele godzin, ale zawsze.

Sama nie wiedziałam, czy odnajdę się w nowych warunkach. Moja praca miała teraz wyglądać tak inaczej. Ale coraz bardziej garnęłam się do dzieci, odkrywając – trochę zbyt późno – że są to ciekawe istoty. Wrażliwe, delikatne, spragnione miłości. Przegapiłam ten okres w życiu własnych dzieci, prawie ich jako malców nie znałam. Moi chłopcy nie do mnie przychodzili poskarżyć się, wyżalić, popłakać w ramię, służyły im do tego babcie i ciocie. Sukcesami się chwalili, ale ja i tak z reguły pozostawałam sceptyczna, podejrzliwa, krytyczna. Dla mnie nigdy nie byli wystarczająco dobrzy, jakbym ja sama mogła tu służyć wzorem! Prawda jest taka, że przenosiłam na nich swoje własne frustracje i zarażałam ich moimi własnymi kompleksami. Nie miałam świadomości, że to robię.

– Kuba uwierzył w swoją genialność – szydziłam, przewracając oczami. – Bartek, uświadom mu jego miejsce w szyku.

– Marcin, w życiu do niczego nie dojdziesz, jak będziesz takim śmierdzącym leniem! Dzisiejszy świat nie jest miejscem dla obiboków, jak wypadniesz za burtę, to koniec z tobą.

Chciałam dobrze, rzecz jasna...

Wychowałam emocjonalne kaleki, które nie chcą mieć ze mną cokolwiek wspólnego. Są wobec mnie lodowaci. Więc ten uczuciowy deficyt ulokowałam w wychowankach. Odnalazłam w sobie kopalnię cierpliwości i czułości. Ja, o której współpracownicy mawiali „zimna suka”, co nawet sprawiało mi rodzaj masochistycznej przyjemności. Tak, chciałam być „zimną suką”. Nie zastanawiałam się nad ceną.

Na wiosenny szkolny piknik pierwszy raz w życiu upiekłam sernik. Taka była umowa – każda z nas, opiekunek, musi sama coś przygotować. Przed komputerem spędziłam cały wieczór, przestudiowałam dziesiątki przepisów, znalazłam najprostszy i… udało się. Jakaż była moja satysfakcja. Nawet nie próbowałam o tym opowiedzieć, bo która z pań by mnie zrozumiała? Po serniku przyszła kolej na inne wypieki, a potem sałatki, zapiekanki, potrawy egzotyczne, które jadałam niegdyś w luksusowych hotelach dalekich krajów. Bartek nie mógł się nadziwić.

– Słuchaj, ty się rozminęłaś z powołaniem! My powinniśmy byli wejść w biznes restauracyjny. Ciągle możemy…

– W życiu! Żaden biznes.

– Może chociaż kawiarenka z własnymi wypiekami, drobna garmażeria, sałatki?

– Nie!

W szkole było mi dobrze. Latem pojechałam jako wychowawczyni na kolonię. Wzięłam grupę najmłodszych – nieporadnych, zagubionych, tęskniących za mamą. Tuliłam je, pomagałam się ubrać, hołubiąc w sobie tę zagubioną na tyle lat tożsamość. To się stało podczas przyjęcia imieninowego szwagierki. Uginający się stół i kolejne talerze – brudne, czyste, brudne, czyste, jak na karuzeli. W pewnym momencie wstałam, poszłam do kuchni i zanurzyłam ręce w zlewozmywaku. Sterty naczyń, a ja nie miałam nawet lakieru na paznokciach.

– Zwariowałaś? – Anka patrzyła na mnie, jakby miała zaraz wezwać pogotowie.

– Nie, dlaczego?

– Jeszcze nigdy nie widziałam cię myjącej naczynia.

– No wiesz, myłam nieraz…

– Ale na pewno nie u kogoś w domu!

– Chyba nie. Ale oni mieli służbę, ci wszyscy moi dawni przyjaciele. Panie zatrudnione specjalnie do tego typu zajęć.

– I co? Już nie mają?

– Nie wiem, już u nich nie bywam.

– Zmieniłaś się, Kaśka.

– Naprawdę?

– O tak! Widzę teraz w tobie tyle empatii. Dawniej wydawałaś mi się potworem.

– Byłam potworem.

– Nie, myślę, że byłaś ofiarą.

– Ofiarą?

– Tak, zarżniętą na ołtarzu mamony. Dobrze ci zrobiła ta życiowa zmiana. Jakimś cudem odżyłaś.

– A wiesz, że też tak myślę.

– Dawniej byś tak nie powiedziała.

– Dawniej siedziałabym przy stole i do nikogo się nie odzywała.

Ciekawe, że nawet Bartek patrzy dziś na mnie inaczej. Nie jestem zbyt modnie ubrana, przytyłam, prawie się nie maluję, na fryzjerze oszczędzam. A w jego oczach widzę blask, którego nie widziałam, będąc taka „doskonała”. Co za szczęście! Widać jest jeszcze dla mnie ratunek.

Czytaj także:
„Ukochany zostawił mnie dla osiedlowej wywłoki. Szybko zatęsknił za moim seksapilem, a ja kopnęłam go w tyłek”
„Żona zdeptała mój honor i wygryzła mnie z pracy. Chciałem ją zdradzić żeby pokazać, gdzie jest jej miejsce”
„Rodzice faworyzowali mojego brata. Traktowali go jak bohatera nawet wtedy, gdy pobił kolegę z klasy”

Redakcja poleca

REKLAMA