Tata czasem się śmiał, że mama go przeżyje, bo nie daje mu spokoju. Nie lubiłem tych żartów. Pewnie dlatego, że on rzeczywiście chorował na serce. Gdy miał czterdzieści lat, przeszedł rozległy zawał.
Wziął się jednak za siebie. Przestał palić, zaczął się ruszać i odpuścił w pracy. Bez marudzenia brał też wszystkie leki, które zapisali mu lekarze. Mimo tego nie wyzdrowiał do końca. Czasem robiło mu się duszno, niekiedy słabo, regularnie odwiedzał swojego kardiologa. Dlatego wszyscy drżeliśmy o jego zdrowie. Nikt nawet nie pomyślał, że to mama mogłaby odejść wcześniej.
Jej śmierć na raka trzustki była dla nas wszystkich szokiem, a choroba koszmarem. Nie potrafiłem ulżyć mamie w cierpieniu, a do tego martwiłem się o ojca. Bałem się, że w każdej chwili może dostać drugiego zawału. Rozpacz, wściekłość, strach, stres – to wszystko odbijało się na jego zdrowiu.
Patrzyłem, jak z trudem znosi kolejne dni walki z chorobą mamy i zastanawiałem się, kiedy i on się podda. Kiedy ta tragedia go złamie.
– Idź do domu, odpocznij trochę, zjedz coś… Jesz w ogóle? – pytałem w szpitalu.
– Jem, nie martw się. Nic mi nie jest.
– Myślę, że jest inaczej.
– A czego oczekujesz? Że będę radosny?
– Wiesz, że nie o to chodzi. Po prostu się o ciebie troszczę, tato.
– Nie przejmuj się. Dbam o siebie wystarczająco. Nie mogę przecież pozwolić, żeby mama się o mnie martwiła.
I rzeczywiście, naprawdę się pilnował. Mimo udręczenia, uważał, żeby nie podupaść zauważalnie na zdrowiu. Wiedział, że to by mamę dobiło. Regularnie mierzył sobie ciśnienie i chodził do lekarza. Dostał leki uspokajające i nowe tabletki na nadciśnienie – bo dotychczasowe przestały działać w tej sytuacji.
Codziennie chodził na długie samotne spacery
Wiedzieliśmy, że mama umrze – choć do końca, do ostatniej chwili, każde z nas miało wrażenie, że to jakiś okropny sen, z którego zaraz się obudzimy i wszystko będzie tak, jak dawniej. Niestety, mama zmarła po zaledwie pięciu miesiącach od diagnozy. Byliśmy przy niej z ojcem obaj, bo już od kilku dni wiedzieliśmy, że koniec jest bardzo blisko.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdy koło trzeciej w nocy wyszliśmy przed gmach szpitala. Ojciec zatrzymał się na chodniku przed wyjściem i popatrzył na mnie bezradnie.
– I co teraz? – spytał.
– Zabiorę cię do nas – odpowiedziałem i złapałem go pod rękę.
– Ale przecież ja mam swój dom… – odpowiedział, jakby chciał przekonać samego siebie, że tak rzeczywiście jest. Że wciąż ma do czego wracać.
– Myślę, że lepiej ci będzie dzisiaj z nami. Dzieci cię rozweselą.
– Rozweselą… – powtórzył i popatrzył na mnie tak, jakby usłyszał makabryczny żart.
– Tato, chodź, odpoczniesz, wyśpisz się. Porozmawiamy rano.
Odwrócił wtedy głowę, spojrzał na szpital i nagle aż zgarbił się z bólu. Jakby otrzymał niewidoczny cios. Wiedziałem, co pomyślał. Sam też to czułem. Miałem wyrzuty sumienia, że ją tam zostawiamy samą. Że nie ma nas przy niej. Ojciec nawet zrobił krok w stronę wejścia, jakby chciał zawrócił, ale się cofnął. A potem westchnął ciężko i poszedł ze mną.
Miałem nadzieję, że się otrząśnie, pozbiera z emocjami i jeszcze będzie się cieszył życiem. Modliłem się o to już od dnia pogrzebu. W końcu miał nas. Mnie, moją żonę i wnuki, które potrzebowały dziadka.
Szykowałem się nawet, by z nim o tym porozmawiać. Żeby wytłumaczyć mu, że nie może się załamywać, że go potrzebujemy. Ale nie musiałem.
Ojciec, wbrew moim obawom, dość szybko stanął na nogi. Był co prawda smutny, co jakiś czas zdarzało mu się wzruszać, uronić łzę, ale się nie zaniedbywał. Po kilku dniach od pogrzebu posprzątał mieszkanie, wyniósł rzeczy mamy. Chodził na cmentarz, jadł, spał, odwiedzał wnuki i trzymał się swoich codziennych rytuałów.
Przyjmował też przepisane przez lekarza leki, co regularnie sprawdzałem. Zawsze, gdy go odwiedzałem, cichcem zaglądałem do apteczki, żeby sprawdzić, czy w fiolkach ubywa pigułek. Ubywało. Byłem pewny, bo robiłem im nawet zdjęcia telefonem – chciałem mieć gwarancję, że zażywa je z konieczną regularnością. Że o nich nie zapomina.
Jedynym problemem było to, że tato zaczął stronić od ludzi. Odmawiał znajomym, gdy chcieli się z nim spotkać, dużo siedział w domu. A gdy już wychodził, to zazwyczaj na długie spacery. Kilkugodzinne.
– Nie przesadzasz z tymi przechadzkami? – zapytałem go kiedyś, gdy nie było go przez ponad trzy godziny.
– A gdybym się nie ruszał, tylko leżał na kanapie, byłbyś zadowolony? – zapytał.
Musiałem przyznać, że nie. Potrzebował ruchu.
Nie lubił, gdy traktowało się go jak dziecko, więc nie mogłem pytać o wszystko wprost. Dlatego ukradkiem sprawdzałem, co u niego. Zdarzało mi się obdzwaniać nielicznych znajomych, dla których znajdował jeszcze czas, podpytując:
– Jak wam się wydaje, wszystko u niego w porządku? Radzi sobie?
– Chyba tak – odpowiadali.
Wszyscy odnosiliśmy wrażenie, że ojciec się trzyma, że to przetrwa i zostanie z nami na długo. Że będzie miał jeszcze czas, zdrowie i siłę, by bawić się z wnukami. Że dożyje emerytury, na którą z taką niecierpliwością czekał.
A on nas zaskoczył…
Od śmierci mamy minęło jakieś sześć miesięcy, gdy pewnego dnia, zadzwoniwszy do niego, zastałem go na spacerze. Przywitał się ze mną lekko zdyszany.
– Nie za szybko idziesz? – zapytałem.
– Nie, nie. Dobrze jest – sapał. – Trzeba się ruszać, sport uprawiać.
– Podjadę dzisiaj do ciebie.
– Późno wrócę, a potem mam jeszcze trochę pracy. Jutro przyjedź.
– To do zobaczenia.
Rozłączyliśmy się, ale za godzinę postanowiłem sprawdzić, czy wszystko u niego dobrze. Zadzwoniłem, a on nie odebrał. Próbowałem tak trzy razy. Nie udało się połączyć.
Po czterech godzinach, gdy ciągle nie odbierał, wsiadłem w auto. Pognałem prosto do jego mieszkania. Otworzyłem własnym kluczem i biegałem od pokoju do pokoju, wołając go rozpaczliwie. Cisza.
Bałem się, że zastanę go leżącego na podłodze, ale wyglądało na to, że on jeszcze nie wrócił do domu. Moje obawy wcale jednak nie zmalały. Czułem, że coś się stało, więc pobiegłem na tę ścieżkę, którą zawsze spacerował. Nie minęło dziesięć minut, gdy go znalazłem. Już z daleka rozpoznałem płaszcz. Tato leżał obok drogi w trawie. Jakby spał…
Gdy do niego pędziłem, zobaczyłem przechodzących obok ludzi. Zerknęli tylko i poszli dalej, pewnie uznając, że to jakiś pijak.
Zadzwoniłem po karetkę, ale wiedziałem, że jest za późno. Już nie żył.
Koło kosza na śmieci leżały rozsypane pigułki
Pochowałem go w grobie razem z mamą. Sześć miesięcy po niej. I dokładnie w rocznicę ich ślubu. Muszę przyznać, że bolało już trochę mniej. Mimo wszystko przez cały ten czas czułem, że jemu zależało, by do niej dołączyć. Czułem to od chwili, gdy staliśmy razem przed szpitalem. Nie wiedziałem tylko, że w swojej tęsknocie był aż tak zdeterminowany. Że jego śmierć mogła być zaplanowana. Bo była.
Po dwóch dniach od pogrzebu poszliśmy z żoną posprzątać mieszkanie rodziców. Pierwsze, o czym pomyślała żona, to śmieci. Stały już tam bardzo długo.
– Pójdziesz wyrzucić? Dam ci worek – zawołała do mnie z kuchni.
– Jasne.
Zastałem ją schyloną nad szafką, w której stał kosz. Związała foliowy worek i wyciągnęła go z pojemnika. Podała mi.
– Poczekaj, coś tu jeszcze jest… – powiedziała, a potem schyliła się znowu. – Zobacz, jakieś lekarstwa.
– Pokaż… Ile tego tam leży?
– Dwie tabletki. Ale tu jest jeszcze jedna. Patrz… O, i tam też.
Rzeczywiście, znaleźliśmy cztery pigułki. Wziąłem je do łazienki i tam porównałem z tymi, które leżały w fiolkach.
– Te same… – powiedziałem.
– Myślisz, że je wyrzucał?
– Pojęcia nie mam.
– Ale przecież gdyby chciał to ukryć, to spuszczałby je w toalecie, a nie ciskał do kubła… Sama nie wiem…
– Może tak, może nie. Przecież nie spodziewał się, że będę mu grzebał w śmieciach.
– Może powinniśmy zajrzeć do worka, sprawdzić, czy jest ich więcej?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł… – odparłem z miną zagubionego dziecka.
– Masz racje, nic nam to nie da… – dodała żona pospiesznie, jakby zorientowała się, że niepotrzebnie mi te pigułki pokazała.
Zszedłem do śmietnika. Ale już na dole nie wytrzymałem. Musiałem zajrzeć do śmieci. Rozwiązałem worek i przy kontenerach zacząłem wyjmować z niego śmieci. Gdy dokopałem się do dna, zobaczyłem leki. Leżały tam przeróżne pigułki – i te na rozrzedzenie krwi, i te na nadciśnienie i jeszcze inne, których przeznaczenia nie znałem.
No i tym sposobem poznałem prawdę. Mój ojciec popełnił samobójstwo. No bo jak inaczej nazwać to, co zrobił? Przecież wiedział, co się stanie, jeśli nie będzie przyjmował leków. Jeśli będzie je wyrzucał. A mimo to wyrzucał je, zamiast przyjmować. Całkiem świadomie.
Wkrótce minie rok od śmierci ojca i mojego odkrycia. Myślę, że już mu wybaczyłem. Na początku byłem wściekły, rozgoryczony, ale teraz go rozumiem, a już na pewno rozgrzeszam. Przecież byli z mamą dla siebie wszystkim. Jedno nie potrafiło żyć bez drugiego. To była jego decyzja i chyba nic bym nie wskórał, nawet gdybym wiedział, co planuje. On po prostu nie chciał bez niej żyć.
Czytaj także:
„Syn umawiał się z narkomanką i sam zaczął ćpać. Musiałam to przerwać. Wynajęłam chłopaka, żeby zniszczył ich związek"
„Opuściła mnie chęć życia, ale nie chciałem się leczyć. Byłem przekonany, że tylko wariaci chorują na depresję"
„Mama była bita i poniżana przez swoich partnerów. Przez jedną z takich awantur spędziłam rok na pogotowiu opiekuńczym"