– Pani doktor kłaniam się i życzę miłego dnia – usłyszałam ciężki, sapliwy głos w słuchawce telefonu.
– Jak się pan czuje, panie Mateuszu? – zapytałam.
Westchnął głęboko.
– Och, nie chcę narzekać, ale lepiej już chyba nie będzie…
Posmutniałam, co od razu zauważyła siedząca przede mną pacjentka, pani Stasia.
Ta kobieta lubiła pomagać ludziom, podobnie jak ja
– Złe wieści? – zagadnęła, gdy zakończyłam rozmowę.
Pokiwałam głową.
– Myślę, że największą chorobą trapiącą ludzi w starszym wieku jest samotność – stwierdziłam.
Pani Stasia lekko się zarumieniła. Trzy razy w tygodniu ta emerytowana księgowa pomagała nieodpłatnie w klubie seniora działającym przy naszej przychodni. Wychodząc do ludzi, szukała towarzystwa, ale prawda jest taka, że przed samotnością uciec się nie da. Doskonale to rozumiała, bo teraz podsumowała smutno:
– Pani doktor, na to akurat nie ma żadnego lekarstwa.
– Jest! Tym lekarstwem jest drugi człowiek! Często równie samotny.
Opowiedziałam o panu Mateuszu. Był emerytowanym nauczycielem matematyki, po siedemdziesiątce. Po śmierci żony mieszkał samotnie. Kiedyś powiedział mi, że bardzo boi się tego, że gdy umrze, nikt się o tym nie dowie. Strasznie to przeżywał. Dzieci nie miał, daleka rodzina przebywała za granicą. Umyślił sobie, że będzie codziennie dzwonił do przychodni, życząc mi miłego dnia.
– „Będzie pani doktor wiedzieć, czy żyję” – powtórzyłam jego słowa.
– Naprawdę nie ma nikogo bliskiego? – dopytywała pani Stasia.
– Przychodzą do niego siostry PCK, robią mu zakupy, ale pani rozumie, że nie o zakupy czy sprzątanie chodzi.
Jednego dnia oboje trafili do szpitala
Pani Stasia doskonale to rozumiała. Regularnie odwiedzała kilka starszych osób, które z powodu choroby nie wychodziły już z domu.
– Pan Mateusz ma początki Parkinsona. Nie powinien być sam – dodałam. – A po śmierci żony rozkleił się zupełnie. Stracił ochotę do życia.
– Wiem, tak samo było ze mną po śmierci Adama. Jakbym grunt straciła pod nogami… – w niebieskich oczach pani Stasi zalśniły łzy.
Nagle drzwi się uchyliły. Weszła rejestratorka z nową porcją dokumentów oczekujących pacjentów. Zza uchylonych drzwi dotarł do mnie pomruk niezadowolenia osób siedzących przed gabinetem.
– Może to ja będę dzwonić do tego pana? – zasugerowała pani Stasia, zbierając się do wyjścia.
Obiecałam za kilka dni wpaść do klubu seniora i zastanowić się, jak panu Mateuszowi pomóc. Niestety, pani Stasi tam nie zastałam. Rozchorowała się. Jak mi powiedziano – dopadła ją grypa. Odwiedziłam chorą w domu. Po badaniu stwierdziłam:
– Pani Stasiu, to nie jest grypa, ale poważne zapalenie płuc. Nie wykuruje się pani sokiem malinowym. Zabieram panią do szpitala.
– Ja nie mogę do szpitala! Moi podopieczni na mnie czekają…
– Powiadomię ich, zrozumieją.
Gorączka była tak wysoka, że starsza pani chwilami traciła przytomność. Wezwałam więc pogotowie. Gdy ekipa zabrała panią Stasię, zadzwonił pan Mateusz.
– Jestem w szpitalu, pani doktor… – oznajmił, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zadowolenia.
– Co się stało? – zdumiałam się.
– Potknąłem się i upadłem. Coś strzeliło mi w nadgarstku, było prześwietlenie, czekam na operację.
Zapewniłam, że jutro go odwiedzę. Co za pech! Dwoje moich pacjentów trafiło jednego dnia do szpitala!
Trzeba było się o nich zatroszczyć
Dowiedzieć. Popytać kolegów po fachu, jak im pomóc. Okazało się, że pan Mateusz doznał złamania kości promieniowej i łokciowej z przemieszczeniem.
– Ja już mam z górki, pani doktor… Odleżyny… Zapalenie płuc… I do widzenia – wieszczył starszy pan.
– Głupoty pan opowiada!
Zdenerwowałam się nie tylko na niego, ale i na własną bezradność.
– Nie będę już pani doktor zawracał głowy… Tutaj mam całodobową opiekę. Aż do śmierci – dodał.
Wtedy mnie olśniło.
– Widzę, że myśli pan tylko o sobie. Nieładnie. A miałam nadzieję, że właśnie pan zechce mi pomóc.
Zainteresował się. Pierwszy raz od dawna ktoś go o coś prosił. Opowiedziałam mu o pani Stasi. Właśnie wracałam od niej z oddziału. Jej stan się pogorszył.
– Odwiedzała samotne osoby bez względu na porę roku. Nie dbała o siebie. No i to ją zgubiło… Leży teraz na pulmonologii. Jest sama, podobnie jak pan… – zawiesiłam głos. – Wie pan, że chciała do pana zadzwonić?
– Tak? Po co?
– Opowiedziałam jej o panu, gdy pan zadzwonił do mnie do przychodni. Bardzo się przejęła pana losem. Ona bardzo lubi pomagać innym. To bardzo miła, dobra kobieta.
– Przecież ja jej nie znam… Mam tak zawracać głowę przypadkowej osobie? – zastrzegł pan Mateusz, w obronnym geście podnosząc dłonie.
No tak, mówiłam mu o zupełnie obcej kobiecie. A on chyba rzeczywiście był skoncentrowany przede wszystkim na sobie. Przecież wydzwaniając do mnie codziennie, w jakiś sposób przeszkadzał mi w pracy… Nigdy mu tego nie wypomniałam, ale po spotkaniu z panią Stasią cieszyłam się, że znalazła się osoba, która się nim zajmie.
Chyba pojął, że przesadził
Skrzywił się. Zostawiłam go z burzą myśli. Nazajutrz zadzwonił i przeprosił z swoje nieprzemyślane słowa i za to, że mnie nieopatrznie uraził. Poprosił o nazwisko pani Stasi. Podałam mu, nie wnikając po co mu te dane. Moją uwagę przykuwali teraz inni pacjenci odwiedzający mnie w przychodni. Pani Stasia wracała do zdrowia powoli. Kiedy ją odwiedziłam, pochwaliła się pięknym bukietem czerwonych róż…
– Był u mnie pan Mateusz.
– Tak? I co? – zdziwiłam się, że zdecydował się zrobić pierwszy krok.
– Nic, spałam. Pielęgniarka przekazała mi pozdrowienia od niego.
– Pewnie jeszcze przyjdzie.
– A jeśli nie, to sama go odwiedzę – powiedziała raźno.
Ucieszyłam się, że starsza pani przemogła chorobę, że znów ma energię do życia. Przez blisko miesiąc pan Mateusz nie dawał o sobie znać. Pewnego dnia odwiedził mnie w przychodni. Była z nim pani Stasia! Oboje rumiani, zadowoleni. Przyznam, że nie wyglądali na zbolałych pacjentów szpitala.
– O! Kogo ja widzę! – ucieszyłam się, że są w tak dobrej formie.
– Ręka się ładnie goi – pomachał gipsem pan Mateusz.
– A ja, pani doktor, o zapaleniu płuc już zapomniałam.
– Jednak trzeba uważać – zaznaczyłam. – Z infekcjami nie ma żartów.
– Już ja uważam, żeby Stasia nie przeszarżowała z tym bieganiem po dworze – powiedział szybko pan Mateusz.
Uniosłam brwi zaskoczona, że już są po imieniu.
– Tak, pani doktor, troszczymy się o siebie wzajemnie – dodała lekko spłoszona pani Stasia.
– Co tu kryć, bardzo ładnie razem wyglądacie – pogratulowałam im.
– Wszyscy nam to mówią! – przyznał pan Mateusz z uśmiechem.
Wypisałam im recepty na brakujące leki
Podziękowali. Potem pan Mateusz ukłonił mi się dwornie, przepuścił panią Stasię w drzwiach… Miło było na nich patrzeć. Jeszcze niedawno samotni, teraz sobie bliscy. A więc jednak można pokonać największą chorobę – samotność! Po kilku tygodniach jeden z moich stałych pacjentów, pan Jan, zaskoczył mnie, mówiąc:
– Mam do pani doktor romans…
Otworzyłam szeroko oczy.
– Nie, nie romans – spłoszył się. – Sprawę mam, tyle że nietypową.
– No to zamieniam się w słuch!
– Może i mnie by pani pomogła, pani doktor, co?
– Ale w czym? – zdziwiłam się.
Starszy pan zniżył głos do szeptu:
– Podobno Stasia z Mateuszem dali już na zapowiedzi… Znajdzie pani kogoś i dla mnie?
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”