Kumple stali przy barze, pili piwo i obserwowali tańczące laski. Gdy mnie zobaczyli, pomachali przyjaźnie ponad rozbawionym tłumkiem. Nie widzieliśmy się od kilku tygodni. Odmachnąłem i ruszyłem wolno w ich kierunku. Nie śpieszyło mi się. Za mną podążał Lucjan, przepraszając uprzejmie każdego, kogo niechcący potrącił.
– Cześć – mruknąłem, biorąc piwo od Karola i upijając solidny łyk.
– No, cześć. Dobrze wiedzieć, że żyjesz – odmruknął.
– Właśnie! Ekstra imprezka, ekstra towarki! – entuzjazmował się Jarek.
– Cze… – odparł nieco nieuważnie Norbert. – Stary, wiesz, że coś ci się do ogona przyczepiło?
– Wiem, wiem… – westchnąłem. – On jest ze mną.
Kumple popatrzyli na mnie jak na wariata
Jarek zsunął się ze stołka i dokonał z bliska mało pochlebnej dla Lucjana lustracji.
– Lechu, stary, skąd wytrzasnąłeś taki egzemplarz?
– To Lucek, mój kuzyn.
– Kuzyn?! – przeraził się Jarek.
– Tak, mój brat stryjeczny.
– Naprawdę płynie w was ta sama krew? W tobie i tym… gacku? – nie dowierzał Jarek.
– Lucek – poprawił go grzecznie kuzynek. – Gacek to gatunek owadożernego nietoperza o długich uszach, zamieszkującego strychy i jaskinie.
Kumple gapili się na nas w niemym szoku. Od początku wiedziałem, że będzie ciężko, ale nie myślałem, że aż tak. Cholera, kuzynek nic się nie zmienił. Wciąż zatruwał mi życie. W dzieciństwie, co roku, pierwszy miesiąc wakacji spędzaliśmy razem u dziadków na wsi, a Lucek robił wszystko, by mi je zepsuć. Był małym, przemądrzałym okularnikiem o mysich, ulizanych włoskach i wielkich odstających uszach. Radary w sam raz do podsłuchiwania. Sam się prosił, żeby dogryzać mu przy lada okazji. Obnosił się ze swoją ważną miną i mądrymi książkami, a uciekał na widok gęsi, które upatrzyły sobie jego blade łydki. Mimo świadectwa z czerwonym paskiem za nic nie wydoiłby krowy. Ale gdy naprawialiśmy z dziadkiem traktor, stał z boku i przechwalał się swoją wiedzą na temat budowy silnika, choć nie potrafił rozpoznać i podać byle klucza.
W ogóle był beznadziejny. Nie umiał grać w piłkę, pływać, łazić po drzewach, za to świetnie donosił. „Leszek kradł jabłka z sadu proboszcza”. „Leszek kąpał się w gliniance”. „Leszek przeklinał!”. Babcia załamywała ręce, a dziadek krzyczał. Byłem pod jego opieką i czuł się w obowiązku mnie wychowywać. Ciekawe, czemu nigdy nie nakrzyczał na Lucka za kablowanie? Kusiło mnie, by nadrobić to niedopatrzenie, ale kończyło się na niewinnych szturchańcach. Dopiero gdy skończyliśmy po trzynaście lat i Lucek wygadał, że podglądałem opalającą się nago letniczkę, nie wytrzymałem. Coś we mnie pękło. Dopadłem go za oborą i spuściłem padalcowi takie manto, że aż mu krew z nosa poszła. Bez względu na konsekwencje, warto było. Dziadek już na mnie czekał. Ze szlauchem w ręce…
– Dawaj tu tego drugiego gagatka! – zawołał w stronę domu, a babcia wyprowadziła utytłanego Lucka. – Stańcie obok siebie – zarządził twardym tonem. – Złap go za rękę – dodał, patrząc na mnie surowo.
Nie ośmieliłem się zaprotestować
Dziadek odkręcił kurek do oporu. Strumień wody uderzał w nas z siłą bicza. Stałem twardo, hardo; ale gdybym nie ściskał mocno dłoni Lucka, kuzynek poleciałby do tyłu na dwa metry już po pierwszym trafieniu w cherlawą pierś. Próbował utrzymać się na patykowatych nogach, ale nie miał szans. Ślizgał się i potykał. W końcu żal mi się go zrobiło. Wysunąłem się więc do przodu, zasłoniłem chudzielca, biorąc na siebie największy napór wody.
– Starczy – dziadek zakręcił kurek. – Dość nauki. Przemyślcie sobie. Obaj.
Byliśmy zbyt obrażeni i urażeni, by cokolwiek przemyśliwać. Niemniej wtedy zawarliśmy cichy pakt o nieagresji. Lucek przestał się wymądrzać i donosić, ja skończyłem z docinkami i nigdy więcej nie tknąłem go nawet palcem. Gdy wyrośliśmy z wakacji u dziadków, widywaliśmy się sporadycznie na spotkaniach rodzinnych. On poszedł na studia ekonomiczne, ja zostałem mechanikiem i otworzyłem własny warsztat. Nie gadaliśmy ze sobą. Za wiele nas dzieliło, żeby się bratać. Zbyt mocno z kolei połączyła nas tajemnica zimnej chłosty, aby wymieniać nawet zdawkowe uwagi. I oto teraz Lucjan znowu pojawił się w moim życiu – z powodu obietnicy, jaką obaj złożyliśmy dziadkowi w szpitalu. Umierał, chory. Nie mogliśmy odmówić…
– Możesz mi to wyjaśnić? – spytał Norbert, zerkając na Lucka z mieszaniną rozbawienia i niesmaku.
Kuzynek sączył colę przez słomkę. My obalaliśmy po czwartym piwie.
– Będzie trudno – mruknąłem.
Alkohol nieco szumiał mi w głowie.
– No ale słowo się rzekło. Mówię wam, nasz dziadek to był gość. Starej daty, surowy, twardy facet. Jak byłem srajdkiem, wychodziłem z siebie, żeby go zadowolić. Lucka nigdy nawet porządnie nie obsztorcował, a ja często obrywałem… Sądziłem, że woli wnuka prymusa od takiego nieuka jak ja, ale kiedyś zlał nas naprawdę solidnie, choć każdego za coś innego. Odtąd unikam bójek, a już na pewno nigdy nie przyłożę słabszemu.
– Ale cię wzięło, stary! – Norbert roześmiał się z przymusem. – Trujesz jak na pogrzebie, wyluzuj.
Zacisnąłem pięści. Mało brakowało, bym mu przyłożył. No ale skąd mógł wiedzieć, że mój dziadek umarł ledwie kilka tygodni temu? Skąd mógł wiedzieć, że zakazał nam żałoby? To była kolejna tajemnica, moja i Lucka.
– Okej, już przestaję. Może póki co, zadowolisz się wyjaśnieniem, że w porównaniu z nim każdy z nas wypada więcej niż pociągająco.
– Co racja, to racja! – Jarek zarechotał. – Gacuś przynosi szczęście. Już poderwałem laseczkę na jego uszy. Z miejsca dała mi numer telefonu, tak się wzruszyła moim poświęceniem dla niewyjściowego kuzynka. Górą Gacek! Leszek, możesz zabierać go ze sobą zawsze i wszędzie.
– Taki mam zamiar – potaknąłem, co wzbudziło kolejną falę wesołości.
Tylko Norbert się nie śmiał
Wyczuł, że byłem śmiertelnie poważny.
– Słowo u ciebie droższe pieniędzy, co nie, brachu? – odgadł.
Gdyby tylko wiedział, co obiecałem! Gruszki na wierzbie były bardziej realne niż spełnienie życzenia mojego umierającego dziadka.
– Zaprzyjaźnijcie się – poprosił, a właściwie zażądał.
– Dziadku! – jęknąłem. – My się z Luckiem nawet nie lubimy, a co dopiero mówić o przyjaźni.
– Nie lubicie się, bo nigdy nie podjęliście wysiłku, żeby się lepiej poznać. Co wakacje miałem nadzieję, że wreszcie zmądrzejecie, zrozumiecie… A wy jak te uparte osły! W kółko jeden zazdrościł drugiemu i próbował udowodnić swoją wyższość. O co rywalizowaliście, do diabła? – rozkaszlał się gwałtownie; za dużo papierosów.
– O ciebie, dziadku… – Lucjan cicho i po prostu wyznał prawdę. – Myślałem, że wolisz Leszka, bo jest silny, odważny, garnie się do gospodarstwa. Nie reagowałeś, kiedy nazywał mnie plastusiem czy długim ozorem. Nawet ręki było ci na mnie szkoda… – dodał z żalem.
– Skoro chciałeś lania, trzeba było powiedzieć! – nie wytrzymałem. – Prałbym cię trzy razy dziennie.
– Dosyć! – uciął dziadek i znowu zaniósł się dychawicznym kaszlem.
Po chwili kontynuował:
– Wasza kłótnia jest bez sensu. Jak zawsze. Cieszyłem się, że jeden z wnuków garnie się do nauki, a drugi do gospodarstwa. Moi synowie uciekli do miasta. Liczyłem na to, że kiedyś wy połączycie siły i wrócicie do domu, na ojcowiznę. Razem wiele moglibyście zdziałać. Wciąż w was wierzę, chłopcy. Dlatego wam zapiszę ziemię. Po połowie. Zrobicie z nią, co zechcecie, ale stawiam jeden warunek. Zanim podejmiecie ostateczną decyzję, musicie się zaprzyjaźnić. Idźcie razem na baby, to zawsze łączyło facetów.
Uniosłem oczy ku niebu na tę niedorzeczną propozycję.
– Dziadku, spójrz na mnie… – Lucjan uśmiechnął się krzywo. – Dotąd nie spotkałem dziewczyny, żeby zechciała się ze mną umówić. Chyba że na korepetycje – zarechotał.
– Widać nie obracałeś się we właściwych kręgach. Leszek to zmieni, nauczy cię, jak się bawić. Ty zaś nauczysz go ogłady. Obaj zyskacie. Znajdziecie żony, spłodzicie dzieci i ród przetrwa. Przynajmniej tyle. Obiecajcie. Umrę spokojny – spojrzał na nas twardo.
Nie odmawia się wykonania ostatniej woli
– Dziadku, to nie w porządku – zaoponowałem słabo.
– Obiecajcie! – krzyknął i rozkaszlał się tak rozpaczliwe, że posłusznie pokiwaliśmy głowami, dając słowo.
Na stypie Lucek podszedł do mnie.
– Mamy problem.
– Jak cholera! – warknąłem. – Nie jestem cudotwórcą. Gdyby żony kupowało się na targu, zastawiłbym warsztat, byle się ciebie pozbyć.
– Nieśmiało zauważę, że nie tylko ode mnie zależy przedłużenie rodu. Ty też dotąd się nie popisałeś. Mnie żadna nie chce, a ty jakie masz wytłumaczenie? Czyżbyś nie umiał oczarować tych wartych zachodu?
Strzał w dziesiątkę. I niby jak miałem się z nim zaprzyjaźnić? Po pierwszej balandze w klubie były i następne. Wszędzie, zgodnie z obietnicą, ciągałem ze sobą Lucjana. Na kręgle, bilard czy do dyskoteki. Ale wcześniej popracowałem nad jego wizerunkiem. Nie zamierzałem wstydzić się za kuzynka bardziej, niż potrzeba. Odarłem go z żałosnych garniturków i dzierganych przez ciotkę swetrów. Zaprowadziłem do fryzjera i pokazałem, jak używać żelu. Nastroszone włosy dodawały mu centymetrów i odwracały uwagę od uszu, a w bardziej luzackich ciuchach wreszcie wyglądał jak człowiek. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Panny zaczęły zwracać na niego uwagę. Może nie na poważnie; traktowały go raczej jak maskotkę, czochrały po czuprynie i mówiły, że jest przesłodki. Niemniej robił na nich wrażenie ktoś tak grzeczny i uprzejmy. Nie przywykły, by facet wstawał na powitanie, przysuwał im krzesło i słuchał, co mają do powiedzenia. Patrząc na niego, pojąłem, co miał na myśli dziadek, gdy wspominał o ogładzie.
Jednak moich kumpli Lucjan wyraźnie drażnił
Raz napuścili na niego pewną śmiałą tancerkę. Zamierzali go ośmieszyć. Didżej puścił jakiś latynoski kawałek, a chłopcy judzili:
– No, Gacuś, chyba nie spękasz?
Lucjan bez mrugnięcia okiem poprowadził klejącą się partnerkę na parkiet. Stanowczo ujął ją w pasie, coś powiedział na ucho, aż panna cofnęła się zaskoczona. Potem kiwnęła głową i momentalnie przestała się mizdrzyć. Zaczęli tańczyć… Nie wiem, co to było ani gdzie się tego nauczył, ale pod koniec uniosłem do góry oba kciuki. Nie narobił nam obciachu. Niemniej moim kolegom nie przeszło. Zawzięli się jeszcze bardziej. Na każdym kroku dawali mu odczuć, że żadna metamorfoza ani brane w dzieciństwie lekcje tańca niewiele pomogą – do końca życia pozostanie Gackiem. Czasami wręcz prześcigali się w złośliwościach. Zwłaszcza gdy spotykaliśmy się tylko w męskim gronie na brydżu lub pokerze.
– Prawdziwi faceci grają w karty, a Gacuś skoczy po piwo i czipsy – ordynował na przykład Jarek.
– Halo, on chyba czeka na magiczne słowo? – nie dowierzał Norbert.
– Biegusiem! – rzucał Karol.
Sam nie wiem, czemu im na to pozwalałem. Chyba byłem ciekaw reakcji Lucka. Podświadomie czekałem na pierwszy objaw słabości, słowa skargi. Nic z tego. Kpiny spływały po nim jak po kaczce. Zaimponował mi. Skąd mu się to wzięło? Już nie musiałem go osłaniać jak wtedy, gdy daremnie próbował dać odpór lodowatej wodzie. Zdawał się nawet lubić te męskie wieczory; z wyraźną fascynacją śledził poszczególne partie i robry.
– Uczysz się, Gacuś? Ucz się, ucz… – mruczał Jarek.
– Kiedyś sprawdzimy, czego się nauczył nasz pieszczoszek, i zagramy na pieniądze – groził Norbert.
Pewnego piątku Lucek odparł grzecznie i spokojnie, jak to on:
– Myślę, że już jestem gotowy.
Skończyliśmy i podsumowaliśmy robra, a potem Karol, z którym akurat grałem w parze, wstał i z przesadną uprzejmością wskazał puste krzesło:
– Mistrzu, ustępuję miejsca.
Nie dali mu żadnych forów
Jarek i Norbert wspinali się na wyżyny swoich umiejętności. Nigdy jeszcze nie uczestniczyłem w tak milczącej i zażartej rozgrywce. Jakbyśmy walczyli o mistrzostwo świata. Najpierw obawiałem się, że Lucek gra zbyt ostrożnie, zbyt asekuracyjnie. Nasi przeciwnicy wygrali większość licytacji. Potem wist, wyłożenie i… albo ugrali swoje, bez górki, albo leżeli na całego. Zacząłem kontrować. Nawet przy impasach szczęście bardziej nam sprzyjało. To nie mógł być przypadek. Lucek kalkulował niczym komputer. Dokładnie pamiętał, jaka karta, jakiego koloru i która z kolei zeszła. Miał brydża we krwi, podobnie jak ja. Z nikim nie grało mi się tak dobrze, nawet jeżeli karta nie szła. Jakbyśmy czytali sobie w myślach. W końcu ostatnie, decydujące rozdanie. Wylicytowałem szlemika z rekontrą, a Lucek jakimś cudem to ugrał. Duma mnie rozpierała.
– Brawo! Dałeś im popalić. Gratuluję! A teraz płacić panowie, płacić… – zatarłem ręce.
– Jasne – mruknął Norbert, sięgając po portfel; położył setkę na stole, Jarek dorzucił drugą. – Jak nie starczy, Karol z chęcią dołoży kolejną. Zasłużył sobie, Gacuś.
– Na co? – nie zrozumiał Lucek.
– No, żeby zrobić z ciebie prawdziwego faceta. Za trzy setki któraś chyba się wreszcie przełamie…
Palanty, nie umieli przegrywać. Spojrzałem na Lucka. Zbladł, ale wciąż się trzymał.
– Leszek, nie trzeba… – zwrócił się do mnie, a ja dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że bezwiednie zacisnąłem pięści. – Dziadek przygotował mnie na to, spokojnie.
– Niby na co?
– Na zimny prysznic. Zabolał mnie bardziej niż ciebie, właśnie dlatego, że mnie zasłoniłeś. Pojąłem, że kiedyś zostanę sam. I nie będę miał kogo winić ani za kim się chować. Twoi przyjaciele nie są w stanie powiedzieć niczego, czego sam bym już nie wiedział. Wiem, kim jestem: inteligentem w kiepskim opakowaniu, z którego zawsze będą się nabijać.
Kumple oczekiwali, że przytaknę. Sądząc po minach, byli tego wręcz pewni. Wszak dotąd nie broniłem Lucka; sądzili, że kpię sobie z niego na równi z nimi. Nawet Norbert, który czegoś się domyślał, nie zdał egzaminu. Z kolei Lucek zaliczył na szóstkę z plusem. Gdybym miał komuś zaufać bezwarunkowo, to tylko jemu.
– Wiesz co, Lucek? Srał pies tych moich pseudoprzyjaciół. Skoro nie szanują ciebie, nie szanują i mnie. Proponuję wypad na babeczki, tylko we dwóch. Bez nich na pewno jakieś wyhaczymy. Połączmy siły, a żadna nam się nie oprze. Dotrzymamy obietnicy. Ród przetrwa.
– A co do tej ziemi… – zagadnął Lucek już za drzwiami – wolałbym jej nie sprzedawać. Mam kilka pomysłów. Razem moglibyśmy coś zdziałać, praktyk i teoretyk, no wiesz.
Dziadek musiał uśmiechać się z nieba.
Czytaj także:
„Randki traktuję jak przesłuchanie. Bajerantów eliminuję na starcie, szukam tylko bogatych i mądrych kandydatów”
„Zaprosiłem córkę na randkę. Chciałem, żeby pomimo rozwodu rodziców, nadal miała prawidlowy wzorzec męskości”
„Nie wiem, czy dam radę być samotną matką. Może powinnam przymknąć oko na to, że mój facet przespał się z eks?”