„Młodzi milionerzy wykorzystali nas, staruszków w potrzebie. Wydusili z nas oszczędności, a potem wyrzucili na bruk”

Milionerzy wykorzystali ubogich staruszków fot. Adobe Stock, motortion
„– Pani Danuto, wystąpiły opóźnienia w remoncie. Ekipa narzeka, że nie dowiozła pani kolejnych materiałów. Ja rozumiem, że przeżywa pani ciężkie chwile, mąż nie żyje, ale show must go on. Mieliśmy umowę, mieli państwo wyremontować nasze mieszkanie, żeby móc mieszkać tu za darmo – głos pana Marcina był zupełnie beznamiętny”.
/ 21.06.2022 09:30
Milionerzy wykorzystali ubogich staruszków fot. Adobe Stock, motortion

Gdyby mi ktoś 5 lat temu przepowiedział, jak potoczy się moje życie, nigdy bym mu nie uwierzyła. A gdyby jeszcze dodał, że nóż w plecy wbije mi ktoś, komu bezwzględnie zaufałam, i to w dodatku w chwili, kiedy los odebrał mi wszystko, co kochałam, zaśmiałabym się z politowaniem. Ale dzisiaj już wiem, że w życiu wszystkiego można się spodziewać.

Wszystkiego, co najgorsze…

Żyliśmy sobie z Rysiem spokojnie w niewielkiej miejscowości w Wielkopolsce. Byliśmy razem od ponad dwudziestu lat. Jego choroba spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Zaczęło się niewinnie. Najpierw mężowi zaczęły drętwieć ręce, potem nogi, a ma koniec doszły kłopoty z równowagą. Niby nic, ale czułam, że dzieje się coś bardzo złego. Chociaż Rysio robił, co mógł, by mnie uspokoić.

– Zmęczony jestem, to mi się w głowie zakręciło. Odpocznę przez weekend i będzie dobrze – przekonywał, dochodząc do siebie na kanapie po tym, jak znienacka na nią upadł. – Łyknę trochę magnezu, to i te skurcze w łydkach odpuszczą. Zobaczysz, będzie dobrze, Danusiu…

Ale kiedy po weekendzie magnez nie pomógł, objawy nie ustąpiły, a do przemęczenia doszły problemy z widzeniem, zmusiłam Ryśka do wizyty u lekarza. To tam, w małym, wściekle żółtym gabinecie neurologa pierwszy raz usłyszeliśmy te słowa.

Nieuleczalne, ale można z tym żyć – skwitował lekarz, wypisując recepty.

A nasz świat zachwiał się w posadach. Rysiek walczył o swoją sprawność jak lew. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by żyć jak dawniej. Od lat mieszkaliśmy na czwartym piętrze starego, popegeerowskiego bloku. Kochaliśmy jednak to mieszkanie. Wkładaliśmy każdy odłożony grosz w jego remonty. Ale kiedy niespełna rok po diagnozie choroba przykuła Ryśka do wózka, nasz azyl stał się przekleństwem. Każde wyjście na rehabilitację czy do lekarza wymagało zaangażowania przynajmniej kilku rosłych sąsiadów. Dwóch niosło Rysia, trzeci dźwigał wcale nielekki wózek.

Widziałam, jakie jest to niekomfortowe dla męża

Uśmiechał się, ale cierpiał, że stał się ciężarem dla postronnych osób. No i do tego w dniach, kiedy nie jechaliśmy na badania czy rehabilitację, stał się zakładnikiem naszego mieszkania. Długo robił dobrą minę do złej gry. Ale wiedziałam, że coraz bardziej brakuje mu możliwości wyjścia do ludzi.

– Rysiu, chyba już czas na zmiany – zaczęłam nieśmiało pewnego dnia.

– Chcesz się rozwieść. Rozumiem, masz dopiero 46 lat, całe życie przed tobą, nie będę ci robił problemów… – Rysiek popatrzył na mnie z taką powagą, że aż zrobiło mi się zimno.

– Zwariowałeś? Tobie chyba ta choroba zaczyna się rzucać na głowę – postukałam się palcem w czoło. – Chcę, żebyśmy sprzedali mieszkanie i przeprowadzili się do Poznania. Na parter. Tak, byś mógł wyjść z domu, byś miał blisko do lekarzy – czułam, że do oczu podchodzą mi łzy.

Rysiek popatrzył na mnie zaskoczony.

– Danusiu, tyle serca włożyliśmy w to mieszkanie i tyle wspaniałych chwil tu przeżyliśmy. Jesteś pewna, że chcesz się stąd wyprowadzić? – głos Rysia się łamał.

– Jestem pewna, że nie możesz być więźniem własnego domu, że musisz normalnie żyć! A nasze  piętro odbiera ci wolność – wyszeptałam.

Przez kilka dni nie wracaliśmy do tej rozmowy. Oboje analizowaliśmy w głowie słowa, które padły. Dopiero prawie tydzień później Rysiek przyjechał do mnie z laptopem na kolanach.

– Zobaczmy, na co się w ogóle porywamy – otworzył stronę z ogłoszeniami i delikatnie się uśmiechnął.

Oboje baliśmy się tych zmian, ale wiedzieliśmy, że są konieczne. Nie przewidzieliśmy tylko jednego. O ile do naszego mieszkania ustawiła się kolejka chętnych, bo w naszym miasteczku młodych przybywa, a mieszkań się nie buduje, to o kupnie czegoś podobnego w Poznaniu mogliśmy zapomnieć.

– Taki sam metraż jak nasz, tyle że na parterze kosztuje o ponad 100 tysięcy więcej. I to w dodatku do kapitalnego remontu – Rysiek łapał się za głowę.

– To w takim razie nie kupujmy – wzruszyłam ramionami.

– Będziemy mieszkać pod chmurką? Lekarz mówił, że powinienem dużo przebywać na świeżym powietrzu, ale aż tak?

– Rysiek… – zgromiłam męża wzrokiem. – Po prostu wynajmijmy coś. Twoja renta, moja pensja i pieniądze ze sprzedaży naszego mieszkania starczą nam na dobrą rehabilitację i wynajem. I to na kilka ładnych lat – przekonywałam.

– Ale tak u kogoś... Tu jednak byliśmy na swoim – Rysiek się skrzywił. – Nie zabierzemy mieszkania do grobu, a dzieci nie mamy, więc nie ma nawet komu zostawić tych własnych metrów. A tak pożyjemy na starość jak ludzie – byłam pewna, że to świetne rozwiązanie.

I tym sposobem zmieniliśmy parametry wyszukiwania z „kupię” na „wynajmę”. Dość szybko trafiliśmy na radcę prawnego pana Marcina i jego żonę Elżbietę. Mieli do wynajęcia nieduże, ale bardzo ładne, nowe parterowe mieszkanie w bloku na obrzeżach Poznania.

Po spotkaniu z nimi byliśmy pełni nadziei

– Jacy mili ci ludzie – Rysiek drapał się po głowie. – On z taką troską mi te drzwi otwierał, tak pokazywał, gdzie co jest.

– Też jestem pod wrażaniem. I ta jego żona! Od razu zaproponowała, że zejdą z kaucji, żeby nam nie generować dodatkowych kosztów. Dawno takich ludzi nie widziałam. No i mieszkanie fajne. Przystanek przed blokiem, to i do lekarza dobry dojazd byśmy mieli. I to podwórko! Takie duże – nie kryłam zachwytu, podobało mi się i mieszkanie, i właściciele.

Robili naprawdę świetne wrażenie.

– Trochę dziwne, że są aż tacy mili. Przecież to obcy ludzie – Rysiek drążył temat.

– On prawnik, ona prawniczka, może nie robią tego dla wielkiego zysku, bo pewnie mają z czego żyć, a to dodatkowa kasa, na przyjemności – snułam domysły.

A może to po prostu dobrzy ludzie – skwitowałam.

Miesiąc później nasi sąsiedzi ostatni raz znieśli Rysia z piętra i zaczęliśmy nowe życie w wynajętych 42 metrach kwadratowych. Chociaż musieliśmy przyzwyczaić się do nowych kątów, było nam w tym mieszkaniu bardzo dobrze. Z radością patrzyłam, jak mąż sam wyjeżdża wózkiem na podwórko. A on z wielką dumą każdego dnia zgłaszał się na ochotnika, że wyrzuci śmieci czy skoczy po bułki.

Byliśmy naprawdę szczęśliwi

Ale choroba nie dawała o sobie zapomnieć. Szła jak burza. Mimo starań rehabilitantów stan Rysia ciągle się pogarszał, a ciało przestawało z nim współpracować. Częściej leżał, niż siedział. Żeby uniknąć odleżyn, musieliśmy kupić specjalistyczne łóżko, a do niego podnośnik i jeszcze kilka innych niezbędnych elementów oprzyrządowania.

Mieliśmy pieniądze ze sprzedaży mieszkania, więc nowe wydatki nas nie przerażały. Problemem stała się za to przestrzeń. Nasze świeżo wynajęte mieszkanie stało się nagle dla nas za małe. Wiedziałam, że chociaż polubiliśmy to miejsce, znowu musimy szukać innego rozwiązania. Z duszą na ramieniu i ogromnym smutkiem pojechałam do kancelarii pana Marcina.

– Niestety, nie przewidzieliśmy tego, że mąż stanie się tak szybko osobą leżącą. Musimy poszukać czegoś trochę większego, bo teraz już nie mieścimy się u państwa – miałam autentycznie łzy w oczach, kiedy rozmawiałam z panem Marcinem.

On też wyglądał na poruszonego

Kręcił się po kancelarii, pstrykał palcami, a ja siedziałam ze wzrokiem wbitym w podłogę i milczałam. Czekałam na jego decyzję – mieliśmy podpisaną umowę na rok, a mijał dopiero 5. miesiąc.

Ja wiem, że umowa jest na 12 miesięcy – podjęłam po chwili drżącym głosem. – Ale my już dłużej nie damy rady tak żyć. Chcielibyśmy, ale nie damy – łzy płynęły mi po policzkach.

– Pani Danusiu, proszę nie płakać. Państwa sytuacja jest wyjątkowa. Jeśli państwo chcecie, rozwiążemy umowę za porozumieniem stron. Chociaż… Chyba mam lepszy pomysł – mecenas zagryzł wargę. – Ma pani chwilę? Gdzieś panią zabiorę. Zapraszam – wskazał ręką drzwi i chwilę później zakładał mi płaszcz.

Kwadrans później zaparkowaliśmy przed ogromnym, nowoczesnym domem, który okazał się willą należącą do prawników. Po drugiej stronie posiadłości stał opuszczony murowany budynek.

– To była kiedyś szwalnia mojego teścia. Od lat nic się tu nie dzieje. Stoi i niszczeje. Tam była hala, tu biura, a tu mieszkanie dla zarządcy – pan Marcin otworzył duże drewniane drzwi. – Trzeba by włożyć trochę grosza w remont, ale jest potencjał, nie? 67 metrów, jeśli mnie pamięć nie myli. Dwa ogromne pokoje i kuchnia. Tu na pewno pan Rysiek swobodnie by się z wózkiem mieścił, a i te wszystkie łóżka i podnośniki by weszły.

Rozejrzałam się po mieszkaniu

Było naprawdę przestronne. Widać było, że nieremontowane od lat, bo ze ścian straszyły resztki zwisającej tapety, a od okien zdrowo ciągnęło, ale jasne i duże.

– Moja propozycja jest taka. Państwo wyremontujecie ten lokal i będziecie mogli tu mieszkać tak długo, aż „wymieszkacie” to, co włożycie. Czynsz ustalimy na 800 złotych miesięcznie, czyli mniej, niż płacicie teraz. Koszt remontu to jakieś 50-70 tysięcy złotych. Czyli przez 7 lat po remoncie mieszkacie bez ponoszenia żadnych dodatkowych kosztów. Co pani na to? – wyrzucał z siebie potok słów niczym karabin maszynowy. – Mam parę zaprzyjaźnionych firm remontowych. Myślę, że gdybym ich poprosił o pomoc, nie odmówią. Znam też dobrych fachowców od kredytów.

– Musielibyśmy się z mężem zastanowić. To dużo pieniędzy, my co prawda mamy coś tam jeszcze ze sprzedaży… – mamrotałam kompletnie zaskoczona.

– Macie gotówkę? To jeszcze lepiej, bo obyłoby się bez kredytu, no i można by szybko ruszyć z remontem. Tak myślę, że maksymalnie 3-4 miesiące i wchodzicie jak do siebie – twarz mecenasa pojaśniała jeszcze bardziej.

– Muszę porozmawiać z Rysiem. Nie braliśmy takiej opcji pod uwagę.

– Jasne! Ale przyzna pani, że to dobra oferta! Zrobicie to mieszkanie pod siebie, przez 7 lat będziecie mieli opłacony czynsz z góry, a za kolejnych 7 zawrzemy aneks. Bo przecież i to zrobimy umową, a nie na gębę. Chyba nie myślała pani, że to się odbędzie jakoś nielegalnie? – pan Marcin popatrzył na mnie z lekkim wyrzutem. – Pani Danuto, jestem radcą prawnym i proszę o tym pamiętać.

Zrobiło mi się głupio

Nie podejrzewałam go przecież o żadne niecne plany, byłam tylko tą propozycją kompletnie oszołomiona. Potem długo nad tym z Rysiem myśleliśmy, godzinami rozważaliśmy wszystkie za i przeciw.

– Propozycja wydaje się uczciwa. My im to wyremontujemy, ale w zamian za to będziemy mieszkać bez opłat. Pokaż te zdjęcia – Rysiek próbował drżącą ręką chwycić mój telefon. – Miejsca tam sporo. I mówisz, że podwórko do tego jest – uśmiechnął się do wyświetlacza. – I mecenasowie naprzeciwko. Pan Marcin powiedział, że cokolwiek by się działo, to nam pomogą. Nie będziemy tam sami.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie baliśmy. Ale wygoda Ryśka była na pierwszym planie. Wiedzieliśmy, że choroba się nie cofnie, więc miejsce i świeże powietrze będą mu potrzebne. Dlatego podpisaliśmy umowę z panem Marcinem i panią Elą. Remont ruszył. Wiele rzeczy kosztowało drożej, niż miało, ale cieszyło nas, że roboty posuwają się do przodu. Byłam tak przejęta przebudową, że nie zauważyłam tego, na co zwrócił uwagę mój mąż.

Nie masz wrażenia, że z naszymi prawnikami coś się dzieje? Odkąd podpisaliśmy umowę, są jacyś inni. Zwłaszcza pani Ela. Już nie macha do nas z daleka, już się nie uśmiecha. Przecież chyba nic złego nie zrobiliśmy? – zastanawiał się Rysio.

– Przesadzasz, kochanie. Może mają jakieś kłopoty albo po prostu są zapracowani. Fakt, że jakoś rzadziej nas odwiedzają, ale pewnie nie mają czasu – tłumaczyłam pana Marcina i jego żonę.

– Nie, mówię ci, coś się dzieje. Tylko nie mam pojęcia co – wieszczył Rysiek. Rysio nie zdążył sprawdzić, czy ma rację.

Pewnego ranka nie obudził mnie jego głos. Nie zobaczyłam na dzień dobry jego uśmiechu. Zmarł we śnie. Jego zmęczone chorobą serce przestało bić. Mimo kilku lat życia z chorobą w tle nie byłam na to gotowa. Tak naprawdę nigdy nie jesteśmy gotowi na odejście bliskiej osoby. Po pogrzebie zapadłam się w sobie. Przestałam wychodzić z domu, godzinami leżałam w łóżku, tuląc nasze zdjęcia, koszulkę Ryśka i płacząc.

Życie straciło dla mnie sens

Bo od lat tym sensem był Ryszard. Kiedy pewnego dnia do drzwi zapukał pan Marcin, byłam pewna, że przyszedł podnieść mnie na duchu. Ale on od progu przeszedł do konkretów.

– Pani Danuto, wystąpiły opóźnienia w remoncie. Ekipa narzeka, że nie dowiozła pani kolejnych materiałów. Ja rozumiem, że przeżywa pani ciężkie chwile, ale show must go on. Jeśli nie ma pani siły sama jechać do hurtowni, proszę dać mi pieniądze, ja je przekażę majstrowi i on kupi potrzebne rzeczy – głos pana Marcina był zupełnie beznamiętny.

Popatrzyłam na niego i nie rozumiałam, co mówi, jakby mówił do mnie w innym języku. W ręku cały czas trzymałam koszulkę Rysia. Wtuliłam w nią twarz, a łzy same znowu pociekły mi po twarzy.

Mój mąż umarł. Nie ma go już ze mną i nigdy nie będzie. Przeżyliśmy razem tyle lat. Nie umiem bez niego żyć… – nie umiałam zapanować nad swoim smutkiem, mój świat bezpowrotnie się zawalił.

– Rozumiem, ale mamy umowę. I zgodnie z nią ten remont trzeba skończyć – pan Marcin nie spuszczał z tonu. – Mieliście zainwestować w remont 70 tysięcy i skończyć go w ciągu pół roku. Zapłaciliście tylko 40, a prace stoją. Nie chcecie już dalej inwestować, OK, macie prawo, ale to oznacza, że nie wypełniacie warunków umowy.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – zastygłam w bezruchu.

Niewywiązanie się z umowy oznacza jej zerwanie i to z waszej winy. Muszę znaleźć kogoś, kto zechce za państwa dokończyć ten remont i tam zamieszkać. I to natychmiast. Ma pani tydzień na oddanie kluczy od szwalni.

– Ale jak to… Przecież my tam włożyliśmy wszystkie oszczędności, które mieliśmy… – mój głos drżał i łamał się.

– Zerwaliście umowę – pan Marcin wyciągnął z teczki dokument, który podpisaliśmy z Rysiem kilka miesięcy temu.

– Czyli ja panu oddaje klucze, a pan nam… – urwałam i przełknęłam ślinę – …a pan mi oddaje nasze 40 tysięcy? – na chwilę odzyskałam umiejętność kojarzenia faktów.

Ale pan Marcin tylko szyderczo się uśmiechnął

– Paragraf 2. Jeśli do zerwania umowy dochodzi z państwa winy, to wy ponosicie pełen koszt remontu – wyrecytował i znowu pomachał umową.

– Przecież to nie nasza wina… My chcieliśmy tam mieszkać, tam są całe nasze pieniądze, ale mój mąż…

Tak, wiem, wiem: umarł – prawnik uciął moje łkanie. – Ale życie toczy się dalej, pani Danuto. I tyle. Nie dotrzymaliście państwo warunków umowy, więc czekam na klucze – zakończył bez sentymentów.

Jeszcze tego samego dnia wyprowadziłam się z parterowego mieszkania mecenasów. Klucze od obu lokali wrzuciłam im do skrzynki. Na samą myśl o nich i o tym, jak nas potraktowali, robiło mi się niedobrze. Czułam się oszukana, ale w tamtym momencie nie miałam siły walczyć. Przez kilka miesięcy mieszkałam w Centrum Pomocy Bliźniemu. Minęło dużo czasu, zanim zaczęłam z powrotem stawać na nogi. Kiedy poczułam się silniejsza, obiecałam sobie i Ryśkowi, że odzyskam dorobek naszego życia. I żaden zapis małym druczkiem mi w tym nie przeszkodzi.

– Miałeś, Rysiu, rację. Zmienili się. Albo nigdy nie byli takimi dobrymi ludźmi, jakich przed nami odegrali. Ale nie odpuszczę im. Wiem, że ty byś tego nie zostawił – mówiłam sama do siebie, siedząc na ławce przy grobie Ryśka.

Nie było mnie stać na prawnika, więc sama, z pomocą terapeutki z Centrum Pomocy Bliźniemu, napisałam wezwanie do oddania pieniędzy włożonych przez nas w remont szwalni, która miała być naszym domem, ale nam ją w pół drogi zabrano. Podobno już 2 tygodnie po zdaniu przeze mnie kluczy w budynku zamieszkała… siostra pani Elżbiety. Taki przypadek. Mecenasowie nie poczuwają się do żadnego zwrotu.

W odpowiedzi na moje pismo powołali się na kolejne zapisy z umowy i zażądali dopłaty 30 tysięcy złotych za koszt dokończenia remontu i 20 kolejnych tysięcy jako odszkodowanie za poniesione straty moralne. Cała dzielnica mówi o naszej sprawie. Tyle osób poklepuje mnie po ramieniu i szczerze współczuje. Czy ktoś z nich pójdzie zeznawać do sądu? Nie.

Wszyscy wiedzą, że perfidnie nas z Rysiem oszukano, ale boją się zemsty radcy prawnego. Nawet prokurator złapał się za głowę, kiedy poszłam złożyć doniesienie o podejrzeniu przestępstwa. Sprawę oczywiście umorzył, ale szepnął na ucho, by tak tego nie zostawiać i iść do sądu cywilnego. I tak to się pewnie skończy. Do dziś zastanawia mnie tylko jedno. Na który z zapisów umowy powołałby się mecenas, żeby wyrzucić nas z wyremontowanej szwalni, gdyby nie śmierć Ryśka i moje załamanie? Bo tego, że nie była to uczciwa transakcja, a wykorzystanie ludzi w potrzebie, jestem już, niestety, pewna. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA