– Mówię ci, to będzie fantastyczny koncert. I jest ZA DARMO!!! – moja mama była w euforii.
Zadzwoniła do mnie, aby namówić mnie na pójście na występ jakiejś fajnej jazzowo-soulowej piosenkarki. Odkąd poszła na emeryturę i zapisała się na Uniwersytet Trzeciego Wieku razem z nowymi koleżankami nie przepuściła żadnej okazji, aby, jak to mówiła, „trochę się ukulturalnić”. I nagle to nie ja ją, ale ona mnie wyciągała do kina na koncert czy na przedstawienie. Normalnie lubiłam muzykę, a już jazz szczególnie.
Ale ostatnio nic nie było w moim życiu normalne
Kiedy kilka miesięcy wcześniej rozstałam się ze swoim chłopakiem i jednocześnie straciłam pracę, zwyczajnie się załamałam. Przez wiele tygodni prawie w ogóle nie wychodziłam z domu. W końcu moi przyjaciele zadziałali, rozsyłając wici po wszelkich znajomych i udało mi się dostać nową posadę. Ale chłopaka nadal nie miałam. Paraliżowała mnie świadomość, że mój były ożenił się ze swoją nową dziewczyną zaledwie po czterech miesiącach znajomości. A mnie nie potrafił oświadczyć się przez cztery lata!
– Co ze mną jest nie tak? – szukałam winy w sobie.
Złe myśli odbierały mi chęć do życia. I do zawierania nowych znajomości. Zresztą, jak miałam kogoś poznać, skoro nigdzie nie chodziłam.
– Jak masz kogoś poznać, skoro ty nigdzie nie chodzisz! – to był oczywiście koronny argument mojej mamy.
– Nawet jak pójdę na ten koncert, to i tak nikogo tam nie spotkam. Nie ma szansy – wzruszyłam ramionami.
Doskonale wiedziałam, że na takich imprezach organizowanych w Domach Kultury bywali głównie emeryci. Młodsi woleli modne kluby.
– Ale przynajmniej się rozerwiesz. Może nawet uśmiechniesz się parę razy. Jak ty masz kogoś przyciągnąć do siebie z taką ponurą miną? – gderała mama.
Wtedy dla świętego spokoju, żeby tylko przestała mówić, obiecałam jej, że pójdę z nią na ten koncert. Oczywiście, późnym popołudniem pożałowałam tej decyzji, bo po pracy marzyłam tylko o tym, aby zaszyć się w domu pod kołdrą. Ale nie chciałam zawieść mamy, więc pojawiłam się na koncercie mimo śnieżycy, która rozszalała się na ulicach. I nie pożałowałam, bo występ był wspaniały. Kiedy wyszłam z powrotem na ulicę, chodniki przykrywała gruba warstwa śniegu. Nie zważając na to, chciałam podbiec do autobusu, który podjechał właśnie na przystanek.
Nie uśmiechało mi się czekanie na następny. I nagle poślizgnęłam się na zdradziecko ukrytym pod śniegiem lodzie i wywinęłam orła w powietrzu. Padłam jak długa. A co najgorsze, coś sobie zrobiłam przy tym z nogą, bo kiedy usiłowałam wstać, kolano zabolało mnie jak diabli. Oczywiście, autobus odjechał, a ja pokuśtykałam na przystanek. Usiadłam na ławeczce i zaczęłam się zastanawiać, co dalej.
Noga rwała mnie niemiłosiernie
– Może powinnam zadzwonić do mamy? Chyba nie odeszła zbyt daleko… – pomyślałam.
– Dziecko, z tym trzeba na prześwietlenie do szpitala! – w mamie, gdy znalazła mnie na przystanku z twarzą wykrzywioną z bólu, odezwała się pielęgniarka.
Nie zważając na koszty, zawołała taksówkę i pojechała ze mną na izbę przyjęć. Wielu ludzi nie poradziło sobie na śliskich chodnikach. Musiałam odsiedzieć swoje w poczekalni, a mama razem ze mną. Kiedy po dwóch godzinach wkuśtykałam prowadzona pod ramię przez mamę do gabinetu, lekarz przywitał mnie ironicznie:
– A ile pani ma lat, że do gabinetu wchodzi z mamusią?
– Nie rzecz w wieku, tylko w urazie. A na Izbie nie dano nam ani kul, ani tym bardziej wózka – stwierdziła z dezaprobatą mama.
– Trzeba sobie radzić. A pani spodziewa się luksusów z NFZ-u? – nadal ironizował.
– Nie, tylko normalnego traktowania. Sama przepracowałam wiele lat w służbie medycznej i wiem, że życzliwość dla pacjenta nie jest czymś, co musi być refundowane. Zależy tylko od lekarza – odcięła mu się mama.
Czułam, że za chwilę się pokłócą, a ja miałam już wszystkiego dosyć. Chciałam zostać zbadania i pojechać do domu.
– Może mnie pan zbadać? – mruknęłam. – Od paru godzin czekam tu bez jedzenia i picia.
– A ja nie jadłem od dziesięciu godzin! A herbatę widziałem ostatni raz ze trzy godziny temu. I to tylko dlatego, że przyniosła mi ją pielęgniarka – odparł nieprzyjemnie.
Ale zabrał się do badania. Przyjrzałam mu się wtedy bliżej.
Chyba nie był taki stary, na jakiego wyglądał
To przez te zmęczone oczy i ziemistą cerę, które dodawały mu lat.
– No, naderwane wiązadło w prawym kolanie. Jak pani się to udało zrobić bez nart i nie na stoku? – zapytał, spoglądając na zdjęcie rentgenowskie. – Gipsu nie będę zakładał, jeśli obieca mi pani, że będzie rozsądniejsza niż dziś. Nogi nie można nadwyrężać przez najbliższe sześć tygodni. Broń boże, wchodzić po schodach – dyktował mi zalecenia szorstkim tonem.
Po wizycie wychodziłam ze szpitala powoli, wsparta na ramieniu mamy.
– Zawołam taksówkę – zarządziła moja rodzicielka.
Ale była trzecia w nocy, ulice puste, a żadna z nas nie znała numeru do korporacji taksówkowej. Gdy tak kuśtykałam do najbliższego przystanku, zatrzymał się przy nas samochód.
– Mówiłem o tym, żeby pani oszczędzała nogę, a nie urządzała sobie spacery po nocy! – burkliwy lekarz wychylił się przez odsunięte okno.
Jednak zanim któraś z nas zdążyła mu się odciąć, zaproponował mi podwiezienie. Byłam tak zmęczona, że nawet nie zastanowiłam się nad tym, że nie wie, gdzie mieszkam i czy będzie mu po drodze. Mama tylko się wtedy lekko uśmiechnęła, a kilka tygodni później, gdy z Wojtkiem byliśmy już parą, powiedziała do mnie.
– Ja już na izbie przejęć widziałam, jak ci się przygląda. I miałam nadzieję, że coś z tego wyjdzie.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”