– Daj im się przejechać! Gdzie indziej znajdą lepsze warunki do jeżdżenia niż u nas? – namawiał mnie kumpel, wręczając swojemu potomkowi kluczyki do auta.
Jakub od paru miesięcy cieszył się zdobytym prawem jazdy i podobnie jak jego rówieśnicy pragnął poczuć wiatr we włosach. Podobno w mieście prowadził samochód rozważnie, ale skrycie marzył o wyścigach. Wpadł więc na pomysł, że na wiejskich drogach, otoczony polami zbóż, będzie mógł bez obaw mocniej wcisnąć gaz.
Powiem szczerze, że nie byłem zwolennikiem tego pomysłu, bo w końcu nigdy nic nie wiadomo, co może się przytrafić, nawet na otwartej przestrzeni. Dlatego stanowczo się sprzeciwiłem. Dodatkowo mój własny syn również zapalił się do tego planu i ewidentnie chciał dołączyć do Kuby w tych wariactwa.
To była moja wielka miłość
– Zastanów się, jacy myśmy wtedy byli? – kumpel nie odpuszczał. – My również marzyliśmy tylko o prędkości, ale nie mieliśmy do dyspozycji tak bezpiecznego auta jak mój terenowy samochód. On przejedzie przez wszystko, a my kiedyś…
Kiedyś to my urządzaliśmy sobie wyścigi na motorach. Ta niesamowita emzetka, odwieczne pragnienie wszystkich młodych facetów, to była moja wielka miłość. Mogłem na niej gnać ponad sto na godzinę. To ci dopiero było ryzyko, zero ochrony przed zderzeniem.
Wystarczyłoby, żebym w cokolwiek przydzwonił i po mnie, zostałaby ze mnie zimna kłoda. Patrząc na to, nawet najzwyklejszy samochód, a już zwłaszcza ogromne jak tir terenowe auto kumpla, Jacka, wydawało się większym bezpieczeństwem.
Ostatecznie poddałem się i dałem chłopcom zielone światło na tę wyprawę przez łąki i pola. W momencie, gdy zniknęli za furtką, ogarnęło mnie zdenerwowanie, ale Jacek pokrzepiająco klepnął mnie w ramię.
– Chodź, napijemy się browarka na odstresowanie, nic im nie grozi – powiedział z przekonaniem.
Niby sam też tak myślałem, ale na wszelki wypadek postanowiłem nie pić i nie tknąłem piwa. Mój kumpel zdążył już wypić trzecie, kiedy nasze dzieciaki wróciły. Rzeczywiście, byli nietknięci i w świetnej formie, a do tego wprost rozpierała ich radość!
Wyskoczył nagle, jak spod ziemi
– Ale odlot! – tyle tylko usłyszałem od mojego syna, ale w sumie te rozpalone policzki i błyszczące oczy mówiły same za siebie. Kuba również nie krył zadowolenia, że wreszcie mógł docisnąć gaz do dechy.
– Strasznie burczy mi w brzuchu! – zawołał, kiedy opadły mu emocje.
– W takim razie zapraszam, z wujkiem przygotowaliśmy grilla – Jacek poprowadził ich do ogrodu.
Udałem się do kuchni, żeby przynieść następną porcję mięsa, które nadal marynowało się w przyprawach. Gdy byłem z powrotem, niosąc talerz wyładowany po brzegi kotletami schabowymi i szaszłykami, dotarł do mnie ostatni fragment rozmowy.
– Wydaje mi się, że to mógł być kociak. Taki malutki… – stwierdził Kuba.
– Kociak? Jaki kociak? – spytałem zaciekawiony.
– No ten, na którego najechałem samochodem – wyjaśnił Kuba. – Wyskoczył nagle prosto pod samochód – dorzucił szybko, jakby chciał mnie udobruchać, zauważając moje pełne przerażenia spojrzenie.
Ech, patrząc na gromadę moich czworonogów, które kręciły się po obejściu, nietrudno się domyślić, że kocham zwierzaki.
– Wujaszku, naprawdę nie miałem szans go ominąć. Wyskoczył nagle, jak spod ziemi! – przez resztę dnia Kuba nadal wałkował ten temat.
Ostrożnie opuściłem podwórze
A mnie chodziło po głowie tylko jedno: koty to bardzo odporne stworzenia. Często potrącone, z połamanym kręgosłupem, jeszcze żyją i strasznie cierpią, porzucone gdzieś na poboczu. Ta myśl o konającym, niewinnym kociaku tak nie dawała mi spokoju, że w końcu poczułem, że muszę jakoś zareagować.
– Chłopaki, wy tu sobie zajadajcie i popijajcie, a ja się przejadę twoim jeepem, Jacku. Oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko… – rzuciłem niby od niechcenia.
– No jasne, nie krępuj się! Widzę, że w końcu i ciebie ruszyło – ucieszył się mój kumpel, już nieźle wstawiony, kiedy wręczał mi kluczyki.
Nawet przez myśl mu nie przeszło, że wcale nie wybieram się na przejażdżkę, tylko chcę przeprowadzić śledztwo. Sprawdzić, co się stało z tym przejechanym kotem. „Jak go nie znajdę, to trudno, ale muszę chociaż spróbować” – pomyślałem, wskakując za kierownicę i ciesząc się w duchu, że jednak nie piłem. Przynajmniej mogłem postąpić zgodnie z własnym sumieniem.
Ostrożnie opuściłem podwórze i skierowałem się na pole. Jechałem wolno, uważnie wypatrując zwierzęcia w wieczornym półmroku. Kiedy już prawie porzuciłem nadzieję, dostrzegłem na dróżce przed sobą jakiś kształt. To na pewno był ten kot. Miałem fart, że jego futerko było czarno–białe, dzięki czemu nie wtopił się w piaszczystą nawierzchnię polnej ścieżki.
Nagle szczeniak drgnął
Zaparkowałem samochód i ostrożnie ruszyłem w tamtą stronę.
– To przecież nie żaden kot, a mały pies! – stwierdziłem zaskoczony.
Malusieńki psiak, na pewno jeszcze niezbyt samodzielny. Kto wie, być może dopiero co wybrał się na swoją pierwszą wyprawę w pojedynkę i… „No i tak kiepsko skończył” – westchnąłem ze smutkiem, decydując się pochować gdzieś z boku to drobne, nieruchome ciałko, gdy nagle szczeniak drgnął.
Pies przeżył! W jakiś niewytłumaczalny sposób udało mu się ocaleć! – błyskawicznie zdałem sobie z tego sprawę. W jednej chwili odświeżyłem w pamięci całą swoją wiedzę na temat udzielania pierwszej pomocy. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że przecież to odnosi się do ratowania ludzi, a nie zwierząt. Powinienem wykonać mu masaż serca, przywrócić oddech metodą usta… kufa?
Wiedziałem jednak, że muszę coś zdziałać. Ostrożnie zbliżyłem się do czworonoga i delikatnie podniosłem jego wątłe ciało. Zaskomlał rozdzierająco niczym niemowlę. „Trzeba go czym prędzej przetransportować do weterynarza!” – przyszło mi do głowy, gdy wsadzałem pieska do samochodu i ostrożnie umieszczałem go na fotelu obok.
Byłem zaznajomiony z miejscowym weterynarzem, który był w porządku, chociaż prosty w obyciu i nie stronił od alkoholu. Pech chciał, że tamtego wieczora też już zdążył się upić.
– Pies? A kto na wsi zajmuje się leczeniem psów? Konia albo krowę, to jeszcze rozumiem! Czasem nawet świnia ma większe prawa niż człowiek, ale pies? Głupi szczeniak wpadł pod samochód? Niech pan go tu zostawi, i tak nic z niego nie będzie! – taką otrzymałem odpowiedź.
Ogarnęło mnie totalne przygnębienie
Ledwo udało mi się opanować, żeby nie przyłożyć temu palantowi za gadanie takich rzeczy, ale doszedłem do wniosku, że nie ma sensu dłużej tam zostawać. Chwyciłem pieska, którego otuliłem kurtką Jacka wygrzebaną z samochodu i niosłem go z powrotem do auta jak bobasa.
Ogarnęło mnie wtedy totalne przygnębienie. No tak, ja, facet po czterdziestce, potrafiłem tylko rozmyślać o tym, jak z tego malucha uchodzi życie, a ja nic nie mogę na to poradzić. A może jednak dam radę coś zdziałać?
Ni stąd, ni zowąd przyszła mi do głowy pewna myśl i poczułem, jak wstępuje we mnie nadzieja. Wskoczyłem za kółko i ile fabryka dała popędziłem do mojego szwagra, który z zawodu jest lekarzem.
– Ale ja zajmuję się leczeniem ludzi, a nie psów! – zaskoczony Marek rzekł na mój widok, gdy stanąłem w drzwiach jego mieszkania.
– A jaka to różnica? Przecież on też należy do ssaków! – uzmysłowiłem mu. – Stary, mamy sobotni wieczór, nawet nie wiem, gdzie w okolicy jest jakaś czynna lecznica! A on nie przeżyje dalekiego transportu…
– No dobra, skoro aż tak ci na tym zależy.
Dokładnie obejrzał czworonoga
Marek posiada prywatny gabinet lekarski, w którym można znaleźć przeróżne specyfiki medyczne. Ostrożnie obejrzał czworonoga i ocenił, że na całe szczęście raczej nic nie ma złamane.
– Oberwał niezbyt mocno, w przeciwnym razie już by nie żył. Obawiam się wstrząsu mózgu, konieczne będzie podłączenie kroplówki. Mogę ją podać, ale nie dam stuprocentowej gwarancji na rezultaty – oznajmił.
– Dawaj tę kroplówkę, nie mamy innego wyjścia – podjąłem decyzję.
Mój szwagier przygarnął pieska na kilka dni. Odwiedzałem go każdego dnia i z radością obserwowałem, jak maluch odzyskuje wigor. Gdy w końcu zdołał ustać na niepewnych nóżkach, moja radość była tak wielka, jakbym został tatą po raz drugi.
– A więc ocaliłeś to maleństwo – stwierdził Marek.
– Dzięki twojemu wsparciu, brachu – wyraziłem wdzięczność szwagrowi.
Kuba był w szoku, kiedy zobaczył Maga – tak bowiem nazwałem tego pieska, bo uważałem, że przeżył w cudowny sposób.
– Patrz, to ten mały kotek, którego przejechałeś – oznajmiłem.
– Wow, ale cudny! – Kuba był zachwycony. – Wiesz, wujku, od tamtego zdarzenia dużo rozmyślałem o tym kotku... to znaczy piesku, którego uderzyłem. Tak szczerze mówiąc, gdybym nie pędził jak wariat, to pewnie by do tego nie doszło. Dumałem nad tym, czy nic by mu się nie stało, jakbym nie wariował za kółkiem. I poczułem się głupio, że tak bezmyślnie się bawiłem.
„Kolejny, któremu minęła chęć do rajdów” – z lekkim rozbawieniem przeszło mi przez głowę kiedy obserwowałem zabawę Kuby i mojego syna z Magiem. Wprawdzie obaj zbliżali się już do dorosłości, lecz wciąż psocili niczym niesforne maluchy, szalejąc z ocalonym psiakiem.
Norbert, 47 lat
Czytaj także:
„W Dzień Nauczyciela uczeń wyznał mi miłość i zrobił ze mnie pośmiewisko. Chciałam zapaść się pod ziemię”
„Myślałam, że życie w willi z bogatym mężem to bajka. Wolę się kisić w M1, niż co dzień szorować podłogi na 300 metrach”
„Z zapuszczonej wsi udało mi się wskoczyć na salony. Przekonałam się, że życie w luksusie to iluzja i ciągłe kłamstwa”