„Nic dziwnego, że nawet po 60-tce się podobam. Jestem bardzo atrakcyjną kobietą i uwielbiam, gdy mężczyźni na mnie patrzą”

Znalazłam miłość po 60 fot. Adobe Stock, paulaphoto
„– Byłam pewna, że zaiskrzy. Często tu bywał schowany w kącie, pewnie nawet nie widziałaś, jak pożerał cię wzrokiem. Czasami do niego zagadałam, żeby go wysondować. Okazał się bardzo sympatyczny, a ja już miałam dość oglądania cię tu codziennie na kawie, jakbyś była jakąś staruszką…”.
/ 08.08.2022 07:15
Znalazłam miłość po 60 fot. Adobe Stock, paulaphoto

Luśka po raz kolejny w tym miesiącu dzwoniła, namawiając mnie na przyjazd na stałe. Byłam u niej w Brighton już kilka razy i nie widziałam gwałtownej potrzeby kolejnego przyjazdu, siedzenia w jej domu albo włóczenia się po ulicach miasta, kiedy ona z Piotrem do wieczora siedzieli w pracy.

Kiedyś byłam zła, że wyjechali

Pewnie, że każda matka tęskni za jedyną córką, ale w pewnym wieku świadomość, że jest jej dobrze, że jest zadowolona i szczęśliwa, staje się ważniejsza niż sama jej obecność. Przecież jest już dorosłą kobietą mającą wsparcie w mężu. Jednak przyjazd na stałe? Moja babcia zawsze mówiła, że starych drzew się nie przesadza. Luśka, kiedy jej to mówiłam, stwierdzała:

– Ale wiesz, kiedy się stare drzewo wyrwie, przytnie zmurszałe korzenie, z góry trochę uformuje koronę – potrafi odżyć na nowo, wrócić do dawnej świetności i pięknie się rozwinąć.

– Lusia, znasz bajkę o Tymitunie?

– O kim?

– O Tymitunie. Ty mi tu nie… zasuwaj głodnych kawałków. Większe jest prawdopodobieństwo, że takie drzewo uschnie, córeczko.

– Jakieś ryzyko zawsze jest. Ale jak ma się dobrego ogrodnika…

Nie miałam ogrodnika, a córka nie miałaby czasu na taką rolę, stale w pracy, zaprzężona w kierat, w lejcach gonitwy szczurów. Wreszcie przyznała mi rację i odtąd przyjeżdżałam do Anglii dwa razy do roku na święta, oni do mnie na moje imieniny. I tak było dobrze. Ostatnie naciski trochę mnie zdziwiły i nawet myślałam, że urodzi się jakieś angielskie dziecko i potrzebna jest babcia do pilnowania… W życiu! Jak mówił mój dziadek: „Stary to ja już jestem, ale aż taki to jeszcze nie”. Tak. Mimo to myślę, że wszystko już poza mną. Nucę sobie tylko piosenkę Beatlesów: „Kiedy będę miał 64 lata” – i refleksyjnie zastanawiam się nad tekstem: „Czy kiedy się zestarzeję i zacznę łysieć, za wiele, wiele lat, będziesz ciągle przysyłać mi Walentynkę, urodzinowe życzenia, butelkę wina?”.

Chciałabym, ale nie mam już komu wysyłać

Mnie też nie ma kto. Mąż odszedł wcześnie, drugiego nie miałam, córka wyjechała ze swoim do Anglii, ja jestem na emeryturze, czasem dorabiam jeszcze tłumaczeniami, stać mnie na dobry ciuch, dobre perfumy i na popołudniową kawę w KNR, czyli „Kawiarence Na Rogu”.

Prowadzi ją moja dawna koleżanka ze szkoły, i kiedy tylko jestem w mieście, zaglądam do niej na chwilę, ot, na tyle, żeby wypić kawę i trochę pogadać, czasem powspominać szkolne lata. Co innego pozostaje, jak nie powrót do wspomnień, chwil, które były piękne, ale minęły, niestety. Nie miałam ochoty na żadne flirty Zawsze siadałam przy służbowym stoliku, na uboczu. Kiedy nie było Wandy, kelnerka podawała mi tam cappuccino, wiedząc o naszej przyjaźni i moim przyzwyczajeniu. Któregoś dnia, gdy piłam swoją kawę, zauważyłam przy stoliku w kącie kawiarni sympatycznego jegomościa z siwą, gęstą czupryną, opalonego niczym Bond na urlopie. Pan raz po raz patrzył w moim kierunku.

Umknęłam wzrokiem i zajęłam się książką, którą czytałam, kiedy nie było Wandy i naszych pogaduszek. Dwa dni później na „moim” stoliku leżała złamana na pół niewielka karteczka. Rozwinęłam ją i przeczytałam: „Gdy widzę piękną panią, nie mogę nie patrzeć na nią”. Pismo było z ozdobnymi zawijasami, pod spodem zaś wymalowano delikatną kreską kwiatek z wieloma płatkami wokół środka. Ładny. Rozejrzałam się dookoła, ale kawiarnia o tej porze była pusta. Siedziałam sama w całym lokalu i nie miałam pojęcia, skąd wzięła się ta karteczka.

Czy była na pewno dla mnie?

Kilka dni później znów zobaczyłam w kawiarni Wandy tamtego siwego jegomościa; tym razem mi się nie przyglądał. Odetchnęłam z ulgą. Niepotrzebne mi takie zainteresowanie. Nie chcę wchodzić już w żadne męsko-damskie układy! Jednak wychodząc, przyjrzałam mu się spod oka. Albo żeglarz, albo milioner… Elegancko ubrany, opalony, błękitnooki. Facet marzenie. Tylko że ja swój limit marzeń już wyczerpałam. Wyszłam szybko na dwór. Kilka dni później siedziałyśmy przy stoliku obie z Wandą. Przyjaciółka cały czas przyglądała mi się badawczo, aż musiałam zareagować.

– Mam plamę z atramentu na nosie, jak Gałczyński?

Roześmiała się.

– Plamę nie, ale mogłabyś się trochę ogarnąć… – stwierdziła Wandzia.

– A co to? Czegoś mi brakuje? – zdenerwowałam się natychmiast.

Niczego ci nie brakuje i o to właśnie chodzi – usłyszałam. – Powinnaś się tylko ogarnąć i nieco odświeżyć, zaczynając od uśmiechu do świata…

– Tratatata!

– Dobra, jutro mam dzień dobroci dla przyjaciółek. Pójdziemy we dwie w rozmaite miejsca.

Nazajutrz po wszystkich wędrówkach z Wandą, miałam zupełnie inną fryzurę, inną kieckę, podmalowane oczy, zrobione usta i w ogóle. Wstyd się przyznać, ale z przyjemnością patrzyłam w lustro. Pozwoliłam sobie na ten kaprys za jej namową, bo sama wiedziałam, że dobrze mi zrobi. Kiedy na koniec poszłyśmy do jej kawiarni, na służbowym stoliku, w wazonie stał bukiet czerwonych róż, a przy nim karteczka: „Skąd wiedzą tam na Górze, że lubi Pani róże?”.

– O! Masz jakiegoś amanta? – zwróciłam się do przyjaciółki.

– To dla ciebie, głupia – powiedziała z przekonaniem w głosie.

– Skąd wiesz?

– Wiem, i już. Mnie kwiatów nikt nie przynosi, bo wiedzą, że Rafał by im gębę obił – zaśmiała się.

Zabrałam róże i już na ulicy wtuliłam w nie twarz

Pachniały pięknie… Ledwie uszłam kilka kroków, usłyszałam za sobą głos:

– Dobry wieczór. Taniec na ulicy?

Ja zwariowałam! Obejrzałam się. Za mną stał siwy facet – ten z kawiarni – w lekkim skłonie i z uśmiechem na ustach.

– Nigdy nie ośmieliłbym się zaczepić na ulicy nieznajomej pięknej kobiety, ale pomyślałem sobie, że skoro podobały się pani róże i zabrała je pani ze sobą – może nie od razu da mi pani po gębie.

– Słucham? – spytałam, bo to wyrażenie „nie da mi pani po gębie” tak do niego nie pasowało, że… że po prostu musiałam się roześmiać. – Nie dam panu po gębie – odpowiedziałam i już wiedziałam, że nadajemy na tych samych falach, i oprócz tego, że jest przystojny, na dodatek jest dowcipny, co bardzo cenię. – Za kwiaty dziękuję, ale co będzie dalej? Czy czegoś jeszcze nie wiem? – wpadłam w jego lekko kpiarski ton.

– Nie wie pani, że nazywam się Konrad i jestem pani wielbicielem – odpowiedział mężczyzna.

Spojrzałam na niego z ukosa:

Od dawna?

– Od chwili, gdy panią ujrzałem w kawiarni „Na rogu”… Będzie może ze dwa tygodnie.

I już wielbiciel? Po dwóch tygodniach? – zakpiłam.

– Miła pani Agato. Jeśli coś zaiskrzy – nie ma na to rady. To może być nawet po sekundzie…

Znał moje imię?

– Cały w tym ambaras, żeby dwoje chciało naraz – odpowiedziałam fraszką Sztaudyngera.

– I w tym problem, wiem. Zechce pani? Proszę!

Mówiąc to, miał minę uczniaka, który coś zbroił, i teraz prosi, żeby go srogo nie ukarali. Roześmiałam się.

– Po pierwszym spotkaniu? Panie Konradzie! To by było nawet niemoralne – nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam się śmiać.

Sekundę potem roześmiał się on

Przechodziliśmy akurat obok restauracyjnego ogródka, w którym z głośników dobiegał walc. Chwycił mnie w pół i przetańczyliśmy do połowy deptaka. Ludzie siedzący pod parasolami zaczęli bić brawo.

„Matko kochana, co ja robię?” – wrzasnęłam do siebie w myślach.

Ale śmiałam się w głos i podskakiwałam jak jakaś siksa. Co się ze mną działo? Sama nie wiem.

– Ależ cudowny wieczór – powiedział Konrad.

– Istotnie – potwierdziłam. – Szkoda, że się już kończy.

Zaprotestował:

– Dzisiejszy się kończy, istotnie. Ale jest jeszcze jutrzejszy, pojutrzejszy… Czy wiesz… przepraszam, czy pani wie, jak wiele takich wieczorów przed nami?

– Może być „czy wiesz”, ale czy konwenanse na to pozwalają?

– Chrzanić konwenanse – powiedział i znów wyczułam w nim tę żartobliwą przekorę, którą udowadniał, że niezależnie, ile ma się lat, można czuć się na tyle, na ile się chce.

– Ja mieszkam tutaj – powiedziałam, gdy kilka minut później stanęliśmy pod moim domem.

– Ja, niestety, dużo dalej – powiedział z dobrze odegranym smutkiem; lecz zaraz się ożywił. – Ale przecież jest metro. A ja mam emerytalny bilet na cały rok. Ty to na pewno jeszcze nie, ale coś wymyślimy…

Po dżentelmeńsku zasugerował, że do emerytury mi daleko.

Masz szczęście, że udało ci się poderwać taką smarkatą – powiedziałam ze śmiechem.

– Nie marzyłem o takim szczęściu, ale skoro już mi się przytrafiło… będę ścigał je także jutro.

To mówiąc, ukłonił się nisko, ucałował moją rękę i idąc tyłem, cały czas machał mi na pożegnanie, aż zniknęłam za drzwiami.

„Nawet się na to jutro nie umówił” – pomyślałam z żalem.

Zadzwoni? Nie dałam mu numeru

Następnego dnia stanęłam przed kawiarenką. Chciałam opowiedzieć Wandzie o swojej dziwnej przygodzie. Nie zdążyłam dotknąć klamki, gdy drzwi otworzyły się przede mną szeroko. Zobaczyłam Konrada, który gestem zaprosił mnie do środka.

– Witaj, Agato, czy dostanę coś za to? – zapytał z uśmiechem.

Wyjęłam z kieszeni dwa złote i wsunęłam mu w dłoń.

To będzie najszczęśliwszy pieniądz w moim życiu. A coś poza tym?

Idąc w kierunku swojego stolika, pogłaskałam go po policzku.

– Co za dzień, co za dzień! – rozpłynął się w zachwycie. – Dają pieniądze i głaszczą… Jestem w raju.

Zaczynać dzień z takim szaleńcem, podobało mi się coraz bardziej. Zamówiliśmy kawę, kiedy w drzwiach pojawiła się Wanda. Natychmiast się do nas przysiadła. Przywitała się z Konradem jak ze starym znajomym, serdecznie uściskała mnie.

– Kochani, ja wiem, że pora wczesna, ale kiedy was tak widzę razem… stawiam szampana!

– Szampana od rana, pieniądze od rana, głaskanie od rana, kochana, kochana, kochana – zanucił na melodię starej piosenki „Kasztany”.

Spojrzałam na Wandę. Wzruszyła ramionami i zrobiła niewinną minkę.

– Mam więcej stałych klientów. Nie myśl, że tylko ciebie – oznajmiła.

Po małym szampanie, Konrad powiedział, że musi załatwić parę służbowych spraw, i że zadzwoni do mnie po południu. Szybko wstał i wyszedł.

– Zadzwoni – parsknęłam. – Przecież nie ma mojego numeru telefonu.

– Ma, ma. Ja mu dałam – powiedziała Wanda, klepiąc mnie po dłoni.

I wyszło szydło z worka!

– Słuchaj, nie złość się. Znam cię tak długo, że mogłam zaryzykować. Wiedziałam, że będziecie idealnie do siebie pasować – tłumaczyła się przyjaciółka. – Byłam pewna, że zaiskrzy. Często tu bywał schowany w kącie, pewnie nawet nie widziałaś, jak pożerał cię wzrokiem. Czasami do niego zagadałam, żeby go wysondować. Okazał się bardzo sympatyczny, a ja już miałam dość oglądania cię tu codziennie na kawie, jakbyś była jakąś staruszką… No i któregoś dnia podszedł do mnie i poprosił, żebym mu pomogła w nawiązaniu kontaktu z tobą. Trochę jest starej daty, nie wyobrażał sobie, że można podejść do obcej kobiety i zagadać. Kelnerka podrzuciła ci karteczkę od niego, wtedy, gdy go nie było, żebyś nie podejrzewała, kto to. Powiedziałam mu, jak masz na imię, że lubisz róże, a wczoraj wieczorem – dałam twój numer telefonu.

To czyste swatanie i manipulacja – próbowałam udawać wściekłą, ale mi się nie udało.

Uściskałam przyjaciółkę:

– Kto wie, może załatwiłaś mi całkiem nowe życie? To fantastyczny gość. Jak na razie – zastrzegłam.

Ale dalej było coraz lepiej… I już wiem, że do żadnej Anglii nie wyjadę. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA