„Miliony z totka zrujnowały życie mojego kolegi. Stał się lekkomyślny, stracił fortunę, żonę i sprowadził na manowce dzieci"

Wygrana w totka zniszczyła mu życie fot. Adobe Stock,Prostock-studio
„Wygrałem przed laty kupę kasy w totka. Drogim autem kupionym z wygranej spowodowałem wypadek. Ktoś ucierpiał. Trochę odsiedziałem, bo byłem po alkoholu. Po wyjściu okazało się, że żona zrujnowała firmę i wyszła za mojego kumpla. Dzieci wzruszyły ramionami i zajęły się lansem. Zostałem sam, bez niczego. No to co to jest szczęście, co to fart?”.
/ 14.08.2022 06:30
Wygrana w totka zniszczyła mu życie fot. Adobe Stock,Prostock-studio

Siedziałem w knajpie już dobrą godzinę, zanurzając wąsy w piwnej pianie. Rzucałem okiem na szybę, w której widziałem swoje ponure oblicze. Psia krew! Przecież całkiem młody chłopak ze mnie jeszcze… Próbowałem tak się pocieszyć. Nie jestem już całkiem młody. Skończyłem 65 lat i dziś byłem ostatni raz w mojej pracy.

Do firmy pałałem uczuciem nienawiści

Szczególnie po ostatnich zmianach personalnych każdy dzień tam spędzony był dla mnie katorgą. Nie dlatego, że ktoś wymagał ode mnie nadprzyrodzonych mocy albo tytanicznego wysiłku. Wręcz przeciwnie: wszyscy wiedzieli, że odchodzę na emeryturę, więc po co mnie męczyć. Miałem nawet propozycję pozostania jeszcze jakiś czas.

– Praca lekka, znasz się na tym, a zawsze to parę groszy do emerytury wpadnie. No? To jak, zdecydujesz się?

– Nie.

– Daj sobie trochę czasu, stary. Przemyślisz to chociaż?

– Nie.

– Uparty osioł. A jeśli znajdziemy tu jakieś możliwości podwyżki? Nie zasadniczej może, ale odczuwalnej?

Mimo że to ostatnie słowo mój przełożony rozbił na sylaby, jakby wypowiadał tajemne zaklęcie, moja odpowiedź była prosta i jednosylabowa:

– Nie.

Olgierd wpadł na pomysł ostatecznego argumentu:

A co na to żona? Konsultowałeś z nią? Powiedz jej o mojej propozycji i zastanówcie się oboje, dobrze? – Nie! Olgierd, ja już tak nie mogę i nie chcę. Czy to trudno zrozumieć?

– Stary! Proszę! Tylko nie o polityce, dobra? Politycy przychodzą i odchodzą, a my zostajemy, tak? Bo fachowcy zawsze są i będą potrzebni. Ludzie chcą czytać. Gazeta musi wychodzić. Taka czy trochę inna, ale musi…

Wyszedłem z jego pokoju nieprzekonany i wtedy dopadło mnie na korytarzu to okropne babsko:

– Andrzejku! No i jak? Przekonany? Bo wiesz, ty jesteś moim ulubionym redaktorem. Tylko przy tobie czuję się naprawdę bezpieczna. Wiem, że nie puścisz żadnej głupoty… Rozumiesz, prawda? Ja tylko w twoich rękach… To znaczy, moje teksty tylko w twoich rękach… Andrzej! Nie chcę, żeby ktokolwiek inny grzebał w moich tekstach…

– Zosiu, doskonale rozumiem i doceniam, ale nie!

Jestem wolny!

Emerytura całkiem przyzwoita, nie będę musiał siedzieć z kubkiem pod kościołem. Może nawet uda mi się jeszcze kiedyś pojechać do Toskanii, za którą tak zdarza mi się zimą tęsknić. Wszystko dobrze, więc dlaczego było mi tak parszywie? Ewa, moja rozsądna żona pukała się w czoło. Twierdziła, że dopadł mnie starczy syndrom bycia niepotrzebnym. Ma rację. Ale co z tego, że wszystko jest dobrze, gdy mnie jest niedobrze? Praca, nawet tak momentami głupia, organizowała mi życie. Musiałem wstawać, jeść śniadanie i jeździć do znienawidzonej redakcji. Być na kabaretowych kolegiach i pracować na tekstach bałwanów.

Wieczorem pogaduchy z Ewą, kolacja, jakiś film, a w weekend spotkanie z kilkoma przyjaciółmi. Ten schemat właśnie się rozpadł. Nie miałem w to miejsce żadnego pomysłu. Kto mnie zmusi, żebym rano wstał

– Halo, nie smuć się, kolego! Jak rzuciła, to wróci! A jak nie wróci, to dobrze, że rzuciła! Bądź człowiekiem i postaw, kierowniku, jakieś piwo.

Stał przy stoliku dziad brodaty, którego czasami tu widywałem. Być może zdarzało mi się już go kiedyś wspomóc. Pysk, bo trudno to inaczej określić, ociekał mu radością. Więc zaprosiłem dziada. Niech usiądzie i napije się jak człowiek.

– To siadaj, psychologu.

Ha! Zgadłem? Kobieta niedobra!

– Kobieta dobra, aż zanadto.

– A ile dałbyś mi lat? No?

– Nie wiem, to tak ciężko… – zawahałem się. – Siedemdziesiąt?

– Słaby jesteś, kierowniku. Pięćdziesiąt dziewięć – powiedział z zupełnie niezrozumiałą dumą i nawet wyprostował się na chwilę.

– Też ładnie – bąknąłem, bo coś bąknąć wypadało.

Od razu wydawał mi się być dziwny

Zadumał się na sekundę, ale uśmiech szybko wrócił mu na twarz.

– No. Pięćdziesiąt dziewięć lat tej rozkosznej przygody. I nie wiadomo, ile mnie jeszcze lat czeka. Bo jak mnie jutro szlag ma trafić, to dzisiejszy wieczór powinien być jeszcze radośniejszy niż wczorajszy, a wczorajszy był, kolego, bardzo radosny.

A co takiego radosnego było?

– Wczoraj? Akurat wczoraj to… nie bardzo pamiętam co. Ale nie mam głowy do szczegółów, mnie pasjonuje ogólny wydźwięk. A ten ma być pozytywny. Kapujesz?

– To ja akurat z tym ogólnym mam problemy – przyznałem.

– To znaczy, coś źle kombinujesz. Życie nie jest jakieś złe, ale też nie jest zasadniczo dobre. Z perspektywy kosmosu jest po prostu jakieś, ale to ty mu nadajesz to znaczenie. Albo z perspektywy Boga. A ty wierzysz w Boga? Jest jedno z dwojga: albo się lubisz w dobrym i złym, albo się nie lubisz. Ludzie myślą, że to chodzi o kasę. Guzik, nie o kasę ani nawet o zdrowie. Nigdy do końca nie wiesz, co jest dla ciebie szczęśliwym trafem, co wdepnięciem w błoto, a co ostateczną katastrofą. Kapujesz? Dajmy na to ja – wygrałem przed laty kupę kasy w totka. Sporo, naprawdę. To szczęście czy nie? No, każdy normalny ciołek powie, że szczęście. Kupiłem dom, rozwalałem się mercem, moczyłem nogi na Seszelach… Uderzyłem potem tym mercem w kolesia i połamałem mu dzieciaka, tak że nie wstanie już z łóżka. To nie całkiem moja wina, ale moja, bo nie dostosowałem prędkości do warunków. Trochę odsiedziałem, bo byłem po alkoholu, odrobinę ponad, ale wystarczyło. A po wyjściu okazało się, że żona umoczyła naszą firmę, prawdopodobnie do spółki z moim byłym partnerem, dziś jej szczęśliwym mężem. Dzieci wzruszyły ramionami i zajęły się lansem. Kasa zniknęła, a po moim byłym domu panoszy się mój były wspólnik, prawdopodobnie w moich kapciach. No to co to jest szczęście, co to fart? Mogłem usiąść i płakać albo tułać się po sądach, próbując cokolwiek odzyskać. Ale mnie, bracie, czasu na to szkoda. Chwytaj dzień! A ty jaki masz problem? Co cię gryzie?

– Żaden. Wolę już nic nie mówić po tym, co usłyszałem.

– To nie mów. Tylko polub siebie i ten swój cholerny problem. Polub, bo nikt nigdy ci nie obiecywał, że życie nie boli. Czasami piekielnie boli, ale jak boli, to przynajmniej wiadomo, że jeszcze żyjesz. Co nie? No dobra, dzięki za piwko i za rozmowę, na mnie już czas. Noc taka młoda, trzeba gdzieś rozrywki poszukać.

Wstał, zgarnął zmiętoloną czapkę i wyszedł

Podeszła do mnie Kasia, moja zaprzyjaźniona barmanka.

– Naprzykrzał się? Tak pytam, bo czasami jest upierdliwy. Niektórzy tego nie lubią. Jakby co, proszę tylko kiwnąć, to się go wyprosi.

– Nie był upierdliwy. Opowiedział mi w skrócie historię swojego życia…

– Ale którą? – roześmiała się. – Bo on tu każdemu inną historię życia opowiada, tak ma, że dla każdego wymyśla co innego. Filozof taki.

– No tę o wygranej i wypadku…

– O, to tej jeszcze nie znam… Panie Andrzeju, to aktor był kiedyś, nawet w teatrze telewizji występował, ale mu coś, wie pan, pod czapką się popsuło. Łazi po starówce, zaczepia i wie pan: tu piwko, tam kieliszeczek. Aż go żona wreszcie gdzieś namierzy i do domu zagna. Biedna kobieta… – Kasia westchnęła.

– Jak aktor? Nie kojarzę go.

– Bo zarósł jak jakiś dzik. Naprawdę. Wiem, bo moja zmienniczka, wie pan, ta Kryśka ruda, znała go jeszcze z tamtych czasów. On tak lubi sobie teraz pograć, jak się napije, bo mu pewnie tej sceny brakuje. Ale ogólnie grzeczny jest, nie narzekamy.

– A jak się nazywał? To znaczy – jak się nazywa?

Tego już nie pamiętam. Tyle spraw ma się w pracy na głowie.

Poszła Kasia za bar, a ja dopiłem resztkę piwa i ruszyłem w stronę domu. Wyciągnąłem z kieszeni komórkę. Jedno połączenie nieodebrane, ale bez zostawienia wiadomości.

Od mojej rozsądnej żony, Ewy

Oddzwonię, że już idę.

– Halo!

– No to ja, już wracam. Dzwoniłaś, kochanie… Nie zauważyłem, bo miałem telefon w kieszeni, a tam gwar był okropny i jeszcze poznałem takiego lekko ześwirowanego gościa, który cały czas coś nadawał…

Tak, dzwoniłam, bo mam ci coś ważnego do powiedzenia. Ale to raczej, jak już wrócisz. Była bardzo podniecona, nienaturalnie jak na swoje opanowanie.

– Coś się stało?

– Stało, stało. No Andrzej, ale nic złego, bardzo dobre coś, no, zobaczysz, aż sama nie wierzę… I to akurat dziś, kiedy zaczynasz nowy etap swojego życia. Za ile będziesz?

– Idę, idę… Za piętnaście minut. Ale nie możesz mi tak z marszu powiedzieć o co chodzi? Zaciekawiłaś mnie.

– Nie chcę tak! Nawet mam już świece na stole i uroczystą kolację. Czekamy na ciebie.

– Ale coś z dziećmi? Maciuś znalazł wreszcie pracę?

– Nie, nie z dziećmi, ale rany… No Andrzej, proszę, nie naciskaj mnie, bo ja mało nie eksploduję!

– Awansowali cię!

– Nie. Cholera, poczekaj, bo mi się tu przypala, niech to szlag. Już jestem. Nie, nie awansowali, w nosie mam ich awans… Dobra, masz mnie. Nie mogę już wytrzymać! Andrzej, uważasz? Słuchasz mnie? Mówię! Jesteśmy bogaci! Wygrałam w totka!

Zatkało mnie z wrażenia, a Ewa piszczała do słuchawki. Powinienem był skakać z radości, ale jakoś nie skakałem. Byłem przerażony historią aktora. Czy to była przepowiednia? Czy skończę tak, jak on? Czułem jednak, że będę wracał do tego baru. Czułem, że ten człowiek mówi głęboko zakorzenioną prawdę o życiu. Wielu pewnie popukałoby się w czoło, ale ja postanowiłem, że zostanie moim kolegą.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA