„Mieszkałem na spokojnym osiedlu. Latami nic się nie działo, dopóki ktoś nie zaczął masowo truć psów”

pies który towarzyszy wiernie swojemu panu fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
Trzy dni później Ares już nie żył. Straciłem przyjaciela, który dotrzymywał mi towarzystwa po śmierci żony. Sonia także zdechła, dzień wcześniej. Plotka o trutce rozeszła się po osiedlu. Każdy pilnował swojego psa, nie spuszczał ze smyczy jak dawniej, a jednak kolejne znowu się rozchorowały.
/ 23.06.2021 09:03
pies który towarzyszy wiernie swojemu panu fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Na naszym osiedlu zawsze było bezpiecznie i spokojnie. W większości zamieszkiwali je ludzie, którzy dostali tu swoje M-3 czy M-4 jeszcze za PRL-u, albo ich dzieci. Wszyscy się znali, wszyscy mówili sobie „dzień dobry”. A potem stara gwardia zaczęła się kruszyć i lokale przejmowali „nowi”. Bo zmarł dziadek, bo rodzice się wyprowadzili, a mieszkanie stoi puste i generuje koszty. Mnóstwo młodych par na dorobku szukało swojego kąta, więc wynajmowali albo kupowali, bo peerelowskie mieszkania były tańsze niż te nowoczesne.

Co więcej, dawniej osiedla planowano, biorąc pod uwagę komfort lokatorów, a nie wyłącznie zysk dewelopera – było miejsce na przedszkole, szkołę, przychodnię, sklepy, place zabaw, zieleń, a bloki stały dość daleko od siebie, by ludzie nie zaglądali sobie w talerze.

Dobrze nam się tu żyje, myślałem, chodząc po alejkach z psem i patrząc w oświetlone okna

Ares nie był już najmłodszy i najsprawniejszy, ale wieczorny dłuższy spacer musiał być porządny. Następnego rana nie mogłem go jednak namówić nawet na krótkie wyjście na siku. Piszczał i leżał na swoim posłaniu. To nie było w jego stylu. Posiwiał prawie jak ja, ale kiedy tylko brałem smycz do ręki, merdał ogonem i nie mógł się doczekać obchodu po swoich ulubionych miejscach. Nie czekałem: wziąłem go na ręce i pojechałem do weterynarza.

Chyba zjadł jakąś truciznę – orzekł. – Co to mogło być? Trutka na szczury? Wchodził do piwnicy albo śmietnika?
– Gdzież! – oburzyłem się.

Mój pies nie włóczył się samopas, a ja nigdy nie pozwoliłbym mu zjeść byle czego ani tym bardziej szkodliwego.

– Proszę go obserwować. Już za późno na sprowokowanie wymiotów, więc dostanie węgiel, który wchłonie część toksyn, i witaminę K. Gdyby coś niepokojącego się działo, proszę dzwonić lub przyjechać.

Wróciłem z Aresem do domu, ułożyłem go na posłaniu i usiadłem obok, głaszcząc staruszka po głowie. Gdy szedłem do sklepu, sam, zaczepił mnie Staszek, właściciel łaciatego Barego. Powiedziałem mu, że Ares się pochorował.

– To tak jak Sonia pani Renatki! – zawołał. – Ale gdzie by mogła być taka trutka? Chyba tylko w piwnicach, a tam nie puszczamy psów…

Trzy dni później Ares już nie żył. Straciłem przyjaciela, który dotrzymywał mi towarzystwa po śmierci żony. Sonia także zdechła, dzień wcześniej. Plotka o trutce rozeszła się po osiedlu jak ogień po suchych liściach. Każdy pilnował swojego psa, nie spuszczał ze smyczy jak dawniej, a jednak kolejne znowu się rozchorowały. Jeden zdechł, drugi na szczęście wracał do zdrowia.

Tym razem sąsiedzi zadzwonili na policję. Przyjechali, spisali zeznania i pojechali

Tyle w temacie. Aż nie chciało się wierzyć w taką podłość. Czemu ktoś krzywdzi psy? Więc to my musieliśmy zewrzeć szyki i odkryć prawdę. No bo jeśli ktoś celowo wysypywał truciznę w takich miejscach, że psy mogły ją zjeść w trakcie spaceru, sprawa była groźna. Czytałem o przypadku, że ktoś kiełbasy z gwoździami rozkładał. Trzeba rzecz zbadać, przecież taką trutkę, podaną w jakimś smakołyku, nie tylko psy, koty czy ptaki mogą zjeść, ale dzieci także…

Postanowiliśmy odtworzyć trasy, którymi chodziliśmy, zanim psy zachorowały. To nie było trudne, większość z nas miała swoje ulubione ścieżki. Sprawdziliśmy, gdzie się na siebie nakładają, i w tych miejscach dokładnie przeszukaliśmy trawniki, dróżki, krzaki. No i znaleźliśmy – granulki trutki na szczury, rozsypane dyskretnie, między zeschłymi źdźbłami trawy lub pod krzakami, gdzie psy się załatwiały i lubiły węszyć. Nie na widoku, więc trudno je było od razu zauważyć, zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy dzień jest krótki.

Spółdzielnia zaprzeczyła, żeby wysypywała coś na trawniki. Trutka, owszem, była rozłożona, ale w piwnicach, w miejscach specjalnie do tego przeznaczonych i oznaczonych. Czyli ktoś to musiał robić na własną rękę!

Znaliśmy się tu wszyscy, nasze psy też, często chodziliśmy na spacery po dwie, trzy osoby, zwłaszcza emeryci, którzy nie musieli się nigdzie spieszyć. A jednak mieliśmy na osiedlu samozwańczego hycla-truciciela. Zastanawialiśmy się, czy ktoś ostatnio nie został pogryziony i może dlatego mści się na zwierzętach. Ale nie, nikt niczego takiego nie pamiętał. A może czyjś pies został zagryziony przez innego i… Nie, taki incydent też nie miał miejsca.

Tym bardziej musieliśmy się dowiedzieć, kto jest sprawcą. Bo jeśli ktoś to robił z bezinteresownej nienawiści, nie przestanie i żaden pies na osiedlu nie będzie bezpieczny. Nie stać nas było na montowanie kamer, zresztą zainstalowanie ich przerastało nasze zdolności technologicznie. Poza tym ktoś musiałby siedzieć i przeglądać te filmy. Postanowiliśmy zrobić to w starym, dobrym stylu, czyli na „ciekawską sąsiadkę”. Osoby mieszkające w pobliżu miejsc, gdzie została rozsypana trutka, będą siedzieć w oknach albo na balkonach.

Reszta zacznie wychodzić z psami częściej niż zwykle i w razie sygnału danego przez telefon natychmiast udadzą się we wskazany punkt, żeby nakryć truciciela na gorącym uczynku. Plan nie był doskonały, ale nic innego nie przyszło nam do głowy. Rozpoczęliśmy dyżurowanie. Zmienialiśmy się według określonego grafiku i już dwa dni później dostałem telefon, żebym przyszedł na trawnik przed moim blokiem, bo mam najbliżej. Nie założyłem kurtki, pobiegłem w kapciach, byle szybciej.

– Halo! Halo! Proszę się zatrzymać! – zawołałem do kobiety, która stała pośrodku trawnika i wysypywała coś na trawę. Odwróciła się, zdziwiona, ale nie zamierzała uciekać. – Co pani tu robi?
– Okruszki i ziarenka wysypuję, dla ptaszków – odpowiedziała zdumiona i nieco przestraszona moją napastliwością.

Poświeciłem latarką po trawniku i zobaczyłem bułkę tartą, wymieszaną z ziarnami słonecznika i chyba siemieniem lnianym.

– To źle? Nie ma karmnika w okolicy, dlatego sypię na ziemię. Nie wolno? Przepraszam, nie wiedziałam…
– Nie, to ja przepraszam.

Gdy wyjaśniłem jej, dlaczego zainterweniowałem, przejęła się i obiecała mieć oczy szeroko otwarte.

Przekazałem znajomym, że to fałszywy alarm i wróciłem do obserwowania okolicy

Kolejne psy chorowały, a my wciąż nie mieliśmy cienia podejrzenia, kto mógłby się za tym kryć. Częściej pojawiały się patrole policji, ale co z tego? Nikt przecież nie będzie rozsypywał trutki, kiedy w pobliżu chodzą policjanci… Aż w końcu Staszek wyszedł ze swoim Barym, którego przypiliło w środku nocy. I tak dzięki rozwolnieniu Barego zagadka się rozwiązała. Staszek wyszedł z nim tylko na pięć minut, ale wystarczyło. Przyuważył jakąś kobietę, która chodziła przy krzakach i wysypywała coś z torebki, błyszczącej w świetle latarni na srebrno. Podszedł szybko i złapał ją za rękę. Wrzaski obudziły sąsiadów, a ci wezwali policję. Szybko się pojawili i zabezpieczyli opakowanie trutki oraz świeżo rozsypane granulki trucizny. A Staszek jako świadek złożył zeznania.

Ares musiał odejść z powodu jakiejś nawiedzonej wariatki!

To była jedna z nowych sąsiadek. Co właściwie mogliśmy przewidzieć, choć psy nowych też chorowały. Bardziej szokowało, że sprawczynią okazała się elegancka, wykształcona kobieta po czterdziestce, właścicielka własnej firmy, której podobno przeszkadzały psie kupy na trawnikach. Tyle że u nas każdy po swoim psie sprzątał. Może jesteśmy w większości starzy i staroświeccy, ale jak to się mówi, reformowalni. Kiedyś się nie sprzątało, ale teraz się sprząta. Zwłaszcza że rozmieszono przy koszach na śmieci podajniki z woreczkami. Poza tym trucie zwierząt to nie jest sposób, by nauczyć opornych właścicieli sprzątania po własnym psie!

Byłem zdruzgotany, że Ares musiał odejść z powodu jakieś nawiedzonej wariatki. Wzięliśmy go ze schroniska jeszcze z żoną i po jej śmierci pomógł mi się uporać z żałobą. Dzięki niemu moje dni były mniej samotne. Żałowałem, że to nie ja złapałem tę kobietę. Chciałbym jej spojrzeć w oczy i zapytać, dlaczego zabiła mojego przyjaciela, ale… może lepiej, że to nie byłem ja. Mógłbym stracić nad sobą panowanie. Podobno postawiono jej zarzuty i grozi jej nawet pięć lat więzienia. Tak przynajmniej twierdził dzielnicowy, który przyszedł podziękować Staszkowi za obywatelską postawę.

– Czyli sprawa skończyła się dobrze z punktu widzenia sprawiedliwości. Życia naszym zwierzętom to nie wróci, ale zawsze coś – podsumowałem.

Nadal wychodziłem na spacery, choć nie miałem już psa. Towarzyszyłem znajomym. Nie chciałem siedzieć sam w domu.

– Ano, nie wróci… – westchnęła pani Renatka, która też dołączyła do spacerowiczów bez psów.

Ciężko nam się było przestawić z dnia na dzień na inny tryb funkcjonowania.

– A może byśmy się tak wybrali do schroniska? – zaproponowała. – Znajdzie się tam pewnie jakaś para staruszków, takich jak my, którym możemy podarować ostatnie miesiące albo i parę lat życia w cieple i spokoju…

Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Mamy w planach wyprawę do schroniska. Obyśmy więcej nie musieli się skrzykiwać i organizować obławy na złych ludzi, którzy próbują krzywdzić nasze zwierzaki. To osiedle zawsze było spokojne i niech takie pozostanie. Dla dobra starych i nowych mieszkańców. A jakby co, może jesteśmy starzy, ale wciąż jarzy.

Czytaj także:
Oświadczyłam się mojemu chłopakowi. Wszystko przez ciotkę, która miała 3 mężów
Mama zmarła, gdy miałam 4 latka. Tata kłamał, że nie mam innej rodziny
Syn mojego faceta specjalnie prowokuje awantury, żeby nas skłócić

Redakcja poleca

REKLAMA