W tym mieszkaniu się urodziłam. Tu dorastałam, chorowałam, kochałam się. Wychowałam tu trójkę moich dzieci. Tu umarli moja mama i brat. Każdy kąt opowiada jakąś historię, w ścianach tkwi pamięć wydarzeń – naszych śmiechów, lęków, kłótni i śpiewów.
Moim marzeniem jest tu umrzeć i połączyć się z bliskimi, którzy odeszli – bo wiem, czuję, że oni gdzieś tu są, choćby skrawkiem pamięci. Czasem wydaje mi się, że widzę ich cienie w wielkim kryształowym lustrze po babci stojącym w przedpokoju, na wprost drzwi wejściowych. Czasem mam wrażenie, że słyszę ich szepty. Przeżyłam tu 70 lat.
A teraz muszę się stąd wynieść, bo mieszkanie nie jest już moje. Choć nigdy ani przez moment nie pomyślałam, by je sprzedać.
Wszystko zaczęło się siedem lat wcześniej
Najpierw Karol, mój mąż, stłukł lusterko stojące na szafce. Akurat nasza najstarsza córka przyjechała z synem na tydzień i zobaczywszy odłamki lustra, zaczęła jęczeć, że czeka nas siedem lat nieszczęścia. Irena zawsze wszystkiego się bała, zawsze szklanka była w połowie pusta i każde wydarzenie interpretowała jako zapowiedź nieszczęścia.
Karol wzruszył ramionami i sprzątnął odłamki do kosza. Nie jestem przesądna i raczej nie łączę takich wydarzeń, ale nie można zaprzeczyć, że to, co wydarzyło się następnego dnia, było wodą na młyn Ireny, choć na pierwszy rzut oka nie zapowiadało nieszczęścia. Otóż gdzieś koło południa ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam – jakaś młoda, dobrze ubrana para. Jak się okazało – adwokaci. Zapytali, czy mogą wejść na chwilę. Ponieważ w domu byli nie tylko mój mąż, ale i nastoletni wnuk, wpuściłam ich do przedpokoju.
– Proszę pani, potomek ludzi, którzy ten dom wybudowali, chciałby go odkupić – powiedziała młoda adwokatka. – Oferuje dobrą cenę za mieszkania.
– Nie jesteśmy zainteresowani – powiedziałam; mąż tylko chrząknął potwierdzająco z pokoju. Towarzysz adwokatki wyjął z aktówki jakąś kopertę i podał ją mężowi.
– Proszę nie mówić nie, zanim państwo nie zapoznają się z ofertą – powiedział szybko.
– Nie interesuje nas żadna oferta – powtórzyłam. – To nasze mieszkanie i takie pozostanie.
– Oczywiście, to państwa wola. Ale mimo wszystko, proszę się zapoznać. W środku jest nasza wizytówka.
– Życzę miłego dnia – powiedziałam i otworzyłam drzwi.
Adwokaci wyszli z uśmiechami na twarzach. Bardzo pewni siebie. Karol oglądał niepewnie kopertę, jakby nie wiedział, co z nią zrobić.
– Daj – powiedziałam, po czym przedarłam ją na pół i wyrzuciłam do śmieci. – I po sprawie.
– Będą marudzić – mruknął mąż.
– Ich prawo. A nasze prawo nie otwierać drzwi natrętom.
Gdybyż to było takie proste! Córka wszystko już obmyśliła
Jeszcze tego samego wieczora Irena weszła do naszej sypialni. Z jakąś kartką w dłoni. Kiedy zobaczyłam, że jest posklejana taśmą, wiedziałam, że córka grzebała w śmieciach.
– Mamo, tak nie można. Jacek mi powiedział, że byli adwokaci, którzy chcą kupić mieszkanie. Czy wiesz, ile oni oferują?! A ile jeszcze będzie można utargować? Dzięki temu bylibyście ustawieni do końca życia!
– My tego nie potrzebujemy, jesteśmy ustawieni – powiedział Karol i wrócił do czytania książki.
– A może nam by się te pieniądze przydały? Nie pomyśleliście o tym?
– Masz jakiś kredyt na gardle, o którym nie wiem? – spytałam.
– Nie. Ale samochód się sypie i pojechalibyśmy na wczasy. I Tomek potrzebuje na nowy komputer…
– Córeczko – przerwałam jej tę wyliczankę. – Zapominasz o jednym. Nawet gdybym sprzedała mieszkanie, to pieniądze byłyby nasze, nie twoje. Musielibyśmy kupić inne, więc wiele by nie zostało.
– Moglibyście wprowadzić się do mieszkania po rodzicach Waldka.
– Z 90 metrów na 30? Za jakie grzechy? – zdziwiłam się. – Tylko po to, byś ty mogła kupić sobie nowe auto? A gdzie jest napisane, że dałabym wam choć jeden grosz?
– Tata powiedział, że pieniędzy już nie potrzebujecie i…
– Już masz wszystko obmyślone, tak? – w głosie męża wyczułam irytację, a to zdarzało się rzadko. – Trochę za szybko. Dostaniecie to mieszkanie po naszej śmierci. W podziale na waszą trójkę. I to powinno wam wystarczyć. A teraz dobranoc.
rena fuknęła ze złością i wyszła, niemal trzaskając drzwiami. Popatrzyliśmy po sobie, ciężko wzdychając. Cała Irena. Wkrótce okazało się, że potomek dawnych właścicieli budynku chce wykupić wszystkie mieszkania. Faktycznie, przed wojną ten dwupiętrowy dom należał do jednej rodziny niemieckiego fabrykanta. Kiedy Jelenia Góra znalazła się na ziemiach odzyskanych, właściciele musieli wyjechać, a dom został podzielony na pięć trzypokojowych mieszkań i jedno czteropokojowe. Przy czym to nie były współczesne klitki, tylko pokoje co najmniej trzydziestometrowe z sufitem na wysokości trzech i pół metra.
Na początku ubikacje były na półpiętrach, a lokatorzy wstawili sobie jakieś kuchenki i zamontowali krany. Z biegiem lat, kiedy się trochę dorobili, z jednego pokoju zrobili kuchnię i łazienkę. Cały czas były to mieszkania czynszowe, państwowe. Ale kiedy po transformacji mogliśmy sobie wykupić mieszkania na własność za grosze, wszyscy to zrobili.
I teraz cały dom był własnością prywatną sześciu rodzin. Tak się złożyło, że moi rodzice, którzy mieli czwórkę dzieci i jedno w drodze, dostali największe mieszkanie. Urodziłam się, zanim jeszcze rozpakowali wszystkie tobołki. Byłam w tym domu szczęśliwa i miałam nadzieję w nim umrzeć.
Żadne pieniądze, jakie by mi oferowali adwokaci, nie byłyby wystarczająco duże. Właściciel będzie musiał poczekać, aż umrzemy. Myślę, że po kilku spotkaniach adwokaci to zrozumieli.
Zauważyłam nawet ten moment, kiedy ta prawda do nich dotarła – przestali się uśmiechać, a ich spojrzenia stwardniały. Pomyślałam wtedy, że wreszcie dadzą nam spokój, bo cóż mogą zrobić? Przecież mnie nie zmuszą. Byłam w błędzie.
Najpierw pokłóciłam się z dziećmi
Irena i Piotrek uważali, że nigdy nie sprzedadzą mieszkania za tak dobrą cenę. Marysia, najmłodsza, mieszkała z rodziną w Norwegii i jako zamożna dziennikarka scedowała swoją część przyszłego spadku na Irenę, o co Piotrek się na nią śmiertelnie obraził. Do Ireny nie docierał argument, że przecież my wciąż żyjemy.
Jakby gdzieś w jej umyśle zakorzeniło się przekonanie, że kiedy sprzedamy mieszkanie, wyparujemy, a pieniądze będą ich. W końcu przestałam się z nimi kłócić i po prostu odkładałam słuchawkę. Zwłaszcza kiedy słyszałam:
– Mamo, zachowujesz się nieracjonalnie. Pewnie masz demencję.
Najbardziej wkurzało mnie to, że denerwują ojca. A kiedy on się denerwował, miał ataki astmy, która była wynikiem wypadku w pracy. Karol od dwudziestu lat był na rencie. Wcześniej był strażakiem.
Podczas jednej z akcji gaśniczych, kiedy ratował ludzi, przygniotła go płonąca belka. Kiedy go wyciągnęli, miał oparzenia drugiego stopnia na 1/3 ciała, poparzone płuca i uszkodzone narządy wewnętrzne. Został uznany za niezdolnego do pracy.
Z czasem nieco wydobrzał, zrobił dodatkowe kursy i dorabiał sobie jako konsultant zabezpieczeń przeciwpożarowych. Zarabiał niewiele, ale ta praca dawała mu poczucie sensu życia. Teraz miał już 75 lat i chyba pogodził się z tym, że czas odpocząć. Na szczęście znalazł sobie zajęcie – namiętnie pochłaniał książki popularnonaukowe z różnych dziedzin. I rozwiązywał krzyżówki.
Sąsiedzi po kolei się poddawali
Ja przed emeryturą byłam księgową, potem dorabiałam prowadzeniem rozliczeń dla różnych niewielkich firm. Dwa lata przed tymi wydarzeniami zakończyłam działalność – byłam już zmęczona i chciałam odpocząć. Miałam 70 lat! Pomyślałam, że napiszę kronikę swojej rodziny. Ot tak, dla własnej satysfakcji i dla pamięci. Tak więc żyliśmy z mężem spokojnie, odpoczywając po trudach minionych lat, wreszcie mając czas na zajmowanie się swoimi hobby. Moja emerytura i renta męża wystarczały na codzienne potrzeby, a oszczędności dawały pewność, że w razie kłopotów poradzimy sobie.
No i – mówiliśmy sobie – przecież mamy dzieci. Modliliśmy się tylko o to, by zdrowie nam dopisało. I jeszcze żebyśmy umarli razem, ze starości, zasypiając wieczorem w naszym małżeńskim łożu, i budząc się już na kwietnych łąkach Tamtej Strony… Czy chcieliśmy tak dużo? Czy na to nie zasługiwaliśmy?
Nasi sąsiedzi chcieli na pewno czegoś innego. Fakt – jedynie ja i Karol pozostaliśmy ze starej gwardii. Na parterze jedno mieszkanie należało jeszcze do wnuczki tych, którzy dostali przydział w 1947 roku. Reszta lokatorów to byli ci, którzy kupili mieszkania już po 2000 roku. Nie czuli przywiązania, choć nie wszyscy sprzedali z radością. Sąsiadka z drugiego piętra – było tam jedno mieszkanie przerobione z połowy wielkiego strychu – na pożegnanie przyniosła nam szarlotkę i nalewkę domowej roboty. Miałam wrażenie, że czuła się winna „zdrady”.
– Kocham to mieszkanie, pani wie. Taras, na dole ogród, sąsiedzi. Ale ledwo wiążemy koniec z końcem, mężowi po wypadku trudno wchodzić na to wysokie drugie piętro, a oni znaleźli nam mieszkanko na Zabobrzu, z centralnym ogrzewaniem i windą. I dostaniemy taką cenę, że spłacimy długi, i stać nas będzie na rehabilitację i inne rzeczy.
Przepraszam. Oj, nie była to lekka śmierć…
Sąsiadka nawiązywała do spotkania lokatorów, które urządziliśmy po tym, jak adwokaci złożyli wszystkim propozycje wykupu. Wtedy Jasia zadeklarowała, że jej nie wykupią. Reszta też nie była pewna, czy chce tracić piękne, duże mieszkania i przenosić się do jakichś współczesnych pudełek, gdzie trudno oddychać na piętnastu metrach „dużego” pokoju.
– Rozumiem, nie mam żalu, pani Janko – pocieszyłam ją.
– Tylko państwo tu zostaną. Ten Niemiec z pewnością nie jest zadowolony – westchnęła.
– W życiu nie zawsze dostaje się to, co się chce – odparł mąż. O ile się gra uczciwie, mogłabym dodać. Bo jeśli się ma znaczone karty, sprawa wygląda zupełnie inaczej. Myśleliśmy z Karolem, że właściciel po wykupieniu pięciu mieszkań spokojnie poczeka, aż umrzemy i dogada się z naszymi dziećmi. Ale to by trochę trwało.
Potem dowiedziałam się, że chciał zmienić dom w biurowiec dla firm prawniczych i banków. Fakt, lokalizacja idealna – niedaleko sąd wojewódzki, areszt, niemal centrum miasta. Więc skoro myśmy stanęli okoniem, postanowił nas wykurzyć.
Po pierwsze – rozpoczął generalny remont budynku, a przyznaję bez bicia, że dom właściwie się sypał. Kilka lat wcześniej wynajęliśmy jako rada mieszkańców firmę administrującą, która robiła, co się dało z odpisów remontowych, ale nawet z kredytem na wiele nie wystarczało. Teraz huk był niemal na okrągło. Miało to trwać miesiącami.
Przejść nie można było – złośliwie ustawiali nam na korytarzu i schodach worki, urządzenia. Było ciężko, ale jakoś byśmy sobie poradzili. Gorzej, że prawnicy zażądali od nas partycypacji w kosztach naprawy dachu, ścian, nowych instalacji…
To były sumy, przy których nasze życiowe oszczędności wyglądały jak kieszonkowe pierwszoklasisty. Rozpoczęła się walka prawnicza, w której przegraliśmy z kretesem. Gorzej. Kiedy było już jasne, że musimy zapłacić, i że nikt nie da nam kredytu, a dzieci stwierdziły, że nie będą ładować się w pożyczki, skoro możemy sprzedać to cholerne mieszkanie („Jakbyś nie była tak głupio sentymentalna, mamo, nie mielibyście tych kłopotów. To twoja wina, i to ty musisz wypić to piwo. Tak przecież nas uczyliście, prawda?”), coś w Karolu się załamało. I wiedziałam, że nie była to wizja przeprowadzki do jakiejś klitki na Zabobrzu.
Zaczął dostawać ataków duszności na tle nerwowym, leki coraz mniej pomagały. Próbowałam przekonywać go, że będzie dobrze, że życie będzie łatwiejsze, tańsze, bo tu płacimy krocie za ogrzewanie gazowe, mniej będzie do sprzątania i w ogóle…
– Nie, Marysiu. To nie to. Tak, już nie będziemy szczęśliwi, bo starych drzew się nie przesadza, ale tragedii nie będzie. To dzieci… Nie rozumiem, jak nam się udało wychować istoty, które nie tylko nie są w stanie zrozumieć, że ktoś ma pewne potrzeby, ale że wizja pieniędzy potrafi tak bardzo utwardzić ich sumienia. Co zrobiliśmy nie tak?
– Nie wiem – odparłam, bo doskonale go rozumiałam.
Być może nigdy nie mieliśmy szans wygrać z adwokatami Niemca, ale przegrana nie byłaby tak bolesna, gdybyśmy czuli wsparcie dzieci. A tak, byliśmy całkiem sami. Karol zmarł w pewien majowy wieczór. Nie spokojnie, nie we śnie. W szpitalu podczas strasznego ataku astmy. Po prostu się udusił. Byłam przy tym, widziałam, jak cierpiał mimo wysiłków lekarzy.
Śni mi się to co noc, sama się wtedy duszę i budzę się spocona i przerażona.
O jego śmierć obwiniam nasze dzieci
Dlatego gdy sprzedałam mieszkanie i zapłaciłam zasądzone koszty remontu, kupiłam dużą kawalerkę w Cieplicach, niedaleko Parku Zdrojowego. Resztę wpłaciłam na konto. Dzieci próbowały zablokować kupno drogiego mieszkania, twierdząc, że jestem za stara i nie wiem, co robię. Jak na razie, daję sobie z nimi radę, choć jesteśmy na siebie poobrażani. Na starość zostałam sama, w obcym miejscu, z wyrwanymi korzeniami, ze zmęczoną duszą i duszącymi koszmarami. Życie nie zawsze jest sprawiedliwe, często jest okrutne. Ale gdy mamy bliskich, którzy nas wspierają, jakoś można sobie z tym poradzić. Jednak gdy doświadczamy zdrady od najbliższych, nie ma ulgi.
Czytaj także:
„Córka skończyła 17 lat, a już chce sprowadzać na noc chłoptasia. Po moim trupie. Nie jestem gotowa na bycie babcią”
„Byłam kochanką męża mojej ciężarnej siostry. Mój syn i córeczka Renaty są rodzeństwem, ale wiem o tym tylko ja”
„Kochałem ją całym sercem, a ona nie powiedziała mi, że... umiera. Gasła na moich oczach, a ja tego nie widziałem”