„Mieliśmy nasze dzieci za rozpuszczone lekkoduchy. Chcieliśmy dać im lekcję życia. Wybrnęły z tego z klasą”

rodzina w samochodzie fot. Adobe Stock, serg
„– Jesteś przekonany, że to był dobry pomysł? – Aśka spojrzała na mnie niepewnie, gdy wreszcie w sobotni ranek schodziliśmy z walizką do samochodu. – Kochanie, 14 lat temu urodziły nam się bliźniaki. Nic gorszego nie może nas już spotkać – zażartowałem, choć nie do końca byłem przekonany, że mam rację”.
/ 15.06.2023 20:15
rodzina w samochodzie fot. Adobe Stock, serg

Postanowiliśmy z żoną, że w weekend wybierzemy się gdzieś w Polskę. Urlopu mamy mało, trzeba łapać każdy moment na wspólny wypoczynek. Ale Joasia oczywiście stwierdziła, że dzieciakom i tak nie uda się dogodzić. Nie było wyjazdu, żeby nasze czternastolatki nie narzekały na nudę. Tyle że tym razem ja miałem pewien plan…

Zawołałem dzieci i oznajmiłem im, że w weekend wyskakujemy w Polskę. Aśka miała rację, ich miny już teraz zaczynały nam kwasić radość przyszłego wyjazdu.

Ja jednak się nie poddałem:

– Tym razem całą organizacją wyjazdu zajmiecie się wy, bez naszej pomocy.

– Niby jak? – spytała Jola, i spojrzała na mnie ze zdumieniem.

– Ano tak, że macie do dyspozycji 600 złotych, które dostałem ekstra w pracy za poprawki w ostatnim projekcie. W planach wyjazdowych musicie uwzględnić: benzynę, dwa noclegi dla naszej czwórki, śniadania, obiady i kolacyjne przegryzki. Nie wspominając o interesującym wypełnieniu dnia – uśmiechnąłem się triumfująco do żony. – Teraz nasza kolej, żebyśmy pomarudzili i pokręcili nosami. A wy w końcu dowiecie się, jak to jest po tej drugiej, niby fajnej, stronie barykady.

Byliśmy pod wrażeniem ich przygotowania!

Przyznam, że w duchu byłem dumny ze swojego dydaktycznego podejścia do dzieci, ale widząc minę żony, zacząłem się obawiać, że nieco przesadziłem. No nic, słowo się rzekło, kobyłka u płotu – a dzieciaki kiwnęły aprobująco głowami.

Przez dwa tygodnie Michał i Jola wciąż odbywali tajne narady, biegali z mapami i przeglądali w internecie hotelowe oferty. Nie chcieli nam powiedzieć, co wymyślili.

– Niespodzianka – krzyczeli za każdym razem, gdy próbowaliśmy ich podpytać.

– Jesteś przekonany, że to był dobry pomysł? – Aśka spojrzała na mnie niepewnie, gdy wreszcie w sobotni ranek schodziliśmy z walizką do samochodu.

– Kochanie, 14 lat temu urodziły nam się bliźniaki. Nic gorszego nie może nas już spotkać – zażartowałem, choć nie do końca byłem przekonany, że mam rację.

Kiedy wsiedliśmy do samochodu, robiący za pilota Michał wpisał cel podróży na samochodowym GPS. Ruszyliśmy, a Jola, z tylnego siedzenia, zaczęła czytać głosem doświadczonego przewodnika:

Polska Wenecja leży w centrum Ziemi Pałuckiej, na wąskim pasie łąk i pól, oddzielającym od siebie dwa jeziora: Weneckie i Biskupińskie. Właśnie w tamtym miejscu przed wiekami przebiegał prastary szlak kupiecki łączący dwa potężne grody: Gniezno i Bydgoszcz. Z miejsca, gdzie z pietyzmem odtworzono dawną osadę z epoki brązu, Biskupin, turystę dzieli zaledwie kilka kroków od ruin pobudowanego tam niegdyś potężnego zamku.

Byłem mile zaskoczony przygotowaniem Joli, która historię uważała za najnudniejszy pod słońcem szkolny przedmiot.

Po drodze zatrzymaliśmy się na wczesny obiad. Chcieliśmy z Janką poszaleć i zamówić sobie po steku, ale Michał stwierdził, że nie stać nas na taki wydatek.

– Dlaczego? – zamarudziłem. – Przecież mamy pieniądze, nie?

– Lepiej mieć je do ostatniego dnia, niż żeby nam pod koniec zabrakło.

Spojrzałem na mojego syna z niemałym zaskoczeniem

Jak to miejsce siedzenia zmienia od razu sposób oglądu otaczającego świata! Kiedy przyszło do płacenia, wskazałem na dzieci, a my z żoną wyszliśmy z restauracji swobodnym krokiem.

– Zaczynam się dobrze bawić – Aśka cmoknęła mnie w policzek.

– Nie chwal dnia przed zachodem słońca.

Znowu ruszyliśmy w trasę, a Aśka zadała Joli podchwytliwe pytanie:

– Mówiłaś coś o Wenecji, skąd wzięła się ta nazwa w dawnej Polsce?

Tym razem odpowiedział Michał:

– Jedna z legend głosi, że pan na wybudowanym obok jeziora kasztelu pewnego dnia wrócił z królewskiego dworu, przywożąc sobie małżonkę, która od dziecka marzyła, żeby wieść życie w słonecznej Wenecji. Kiedy zatem pan młody wprowadził świeżo poślubioną na piętro, otworzył przed nią jedno z okien wychodzących na jezioro i rzekł: „Dałem słowo, acani, i oto go dotrzymuję – masz tu swoją Wenecję”.

– W kronikach z lat dawnych zapisano, że miejscowość, gdzie znajduje się siedziba magnacka, przypomina wystrojem, dostojeństwem i bogactwem włoskie miasto – dorzuciła trzy grosze córka.

No i co, może to wcale nie jest zwykła legenda?

Wreszcie dojechaliśmy na miejsce. Pokój, zamówiony przez internet, już na nas czekał. Chciałem pomarudzić, że nie mamy łazienki w pokoju, tylko na korytarzu, ale Aśka kazała mi siedzieć cicho.

Dzieciaki i tak były wystarczająco padnięte, żeby jeszcze dobijać je smęceniem.

A one to dotąd mogły nas gnębić? – spytałem z udawanym rozżaleniem, ale odpowiedzią żony było machnięcie ręką.

Następnego dnia poszliśmy zwiedzać ruiny Zamku Krwawego Diabła Weneckiego.

– Właścicielami grodziszcza – rozpoczął Michał – wzniesionego na przełomie XIII i XIV wieku, był możny ród Nałęczów. Pod koniec XIV stulecia, za czasów, gdy Polską władał król Władysław Jagiełło, panem zamku został ostatni przedstawiciel tego rodu, Mikołaj Nałęcz Chwałowic.

Nasz syn nam zaimponował, gdyż wszystko mówił z pamięci. Ale Jola też nie była gorsza od brata.

– W zapiskach z tamtego okresu w różny sposób mówiono o tym dziedzicu fortuny – powiedziała. – Jedni sławili jego szlachetność, gospodarność, unikanie swawoli i pobożny tryb życia. Inni znów uznawali go za pana próżnego, dumnego, skorego do chwytania za szablę, który ciemiężył poddanych. Chyba w tej drugiej opinii kryje się prawda. Największy polski kronikarz, Jan Długosz, opisał na kartach swoich ksiąg postać kasztelana, nazywając go wprost – Diabłem Weneckim. Do dziś dla wielu historyków niejasne są okoliczności, w których murowana siedziba rodu Nałęczów popadła w ruinę. W trakcie wykopalisk ujawniono późniejsze ślady odbudowy. Jak doszło do zburzenia zamku?

Przekazy głoszą, że ucztujący kasztelan, kiedy już dobrze miał w czubie, pokłócił się z jednym z biesiadników o to, który zamek w Polsce jest najpotężniejszy. Nałęcz miał krzyknąć, że gotów jest postawić w zakładzie zgromadzone w lochach skarby oraz własną duszę przeciw temu, kto zaprzeczyłby, że jego grodziszcze jest najpotężniejsze. „Mury są tak potężne – zakrzyknął – że nawet sam diabeł nie zburzy ich piorunami”.

– Wtedy w sali ukazała się mroczna postać – przejął opowieść Michał. – W zamek uderzył silny piorun, który obrócił zabudowania w płonące zgliszcza, a dumny szlachcic został skazany na potępienie. Jego karą miało być wieczne strzeżenie pogrzebanych pod ruinami skarbów. Jeśli przyjdzie taki czas, że kasztelan rozda je przechodzącym wędrowcom, wówczas skończy się jego piekielna męka – Michał stwierdził z pewnością w głosie. – Jednak sprytny diabeł co rusz dosypuje do skrzyń ubywającego złota.

– Może wiesz, synu, jak dobrać się do owych skarbów? – spytałem.

– Podobno w okolicach zamku znajdują się tajemne drzwi do podziemnych lochów. Lepiej jednak do nich nie wchodzić, lecz tylko wrzucić w mroczną czeluść duży worek. Ten podobno natychmiast wyleci z powrotem, wypełniony złotymi monetami.

Postanowiliśmy naturalnie znaleźć to miejsce. W końcu jak się bawić, to się bawić!

Dotarliśmy zatem między ruiny dawnej siedziby magnackiej Nałęczów. Traf chciał, że wiatr zerwał mi z głowy czapkę i cisnął w mroczną szczelinę powstałą między skałami. Nie bardzo miałem ochotę iść na jej poszukiwanie. Czekałem dłuższą chwilę, ale nie wyleciała z powrotem, wypełniona złotymi monetami.
Czyżby zatem legenda o cierpiącym męki kasztelanie była nieprawdziwa?

Poszliśmy do hoteliku, a następnego dnia zwiedziliśmy Biskupin.

Wróciliśmy do domu naprawdę zadowoleni, a Jola i Michał wniebowzięci.

Miałeś doskonały pomysł z oddaniem władzy w ręce naszych dzieci. Okazały się całkiem mądre – żona przytuliła się do mnie mocno. – Szkoda tylko twojej czapki.

– E tam – machnąłem ręką. – Wcale nie szkoda. A legenda o kasztelanie jest chyba prawdziwa, wiesz?

Aśka spojrzała na mnie pytająco.

Na mój kupon lotto padła czwórka – dokładnie sześćset dwadzieścia złotych polskich. Nie srebrnych, miedzianych, lecz złotych polskich. Zwróciła nam się wycieczka. I powiedz teraz, że opowieść o Diable Weneckim to zwykłe bajanie.

Czytaj także:
„Moja 18-letnia córka spotyka się z facetem przed 30-stką. Jestem przerażona. Co taki dorosły facet może robić ze smarkulą?”
„Mąż sprowadzał do domu tabuny ludzi i oczekiwał, że będę ich obsługiwać jak gosposia. Gdy odmawiałam, robił mi awanturę”
„Mój syn mnie okradał. Ten tłumok zrujnował biznes, na który pracowałem całe życie. Na starość nie mam co włożyć do garnka”

Redakcja poleca

REKLAMA