Znowu święta – uśmiechnęłam się pod nosem, wieszając na choince zrobione przez córeczkę sąsiadów łańcuchy z kolorowego papieru. Niedługo moja własna wnusia będzie pewnie takie robić – rozczuliłam się na myśl o małej Gabrysi. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od jednej wielkiej draki...
Zaczęło się niewinnie. Kurs językowy wykupił Justysi mój mąż, Jerzy. I w nagrodę za ukończone ze świetną lokatą studia menedżerskie posłaliśmy naszą jedynaczkę na trzy miesiące do Madrytu. Córka wysyłała nam pełne entuzjazmu esemesy, wychwalając pod niebiosa hiszpański klimat, kuchnię i… przystojnych mężczyzn.
– Tylko się tam nie zakochaj w jakimś Alejandro, bo tu czeka na ciebie praca w rodzinnym biznesie i świeżo wyremontowane mieszkanie – powtarzał Justynie Jurek, kiedy dzwoniła.
– Nie żartuj, tato – śmiała się córka, dodając, że przecież niedługo wraca.
Nie podobały nam się pomysły córki
Jednak jakiś tydzień przed spodziewanym powrotem okazało się, że córka wcale nie wybiera się do naszego rodzinnego Torunia!
– Jak to zostajesz w Madrycie?! I co ty tam będziesz robić?! – krzyczał Jerzy do słuchawki, ale Justyna była nieugięta.
Oznajmiła nam, że się zakochała i zamierza zostać w Hiszpanii jeszcze przynajmniej przez parę miesięcy.
– Ale w kim? – Jerzy niemal co wieczór próbował przez telefon namówić córkę do zwierzeń, chociaż ona nagle zrobiła się wyjątkowo małomówna.
Jednak kilka tygodni później, bez zapowiedzi, pojawiła się z tym swoim amantem, na widok którego krew nam zmroziło w żyłach z przerażenia. Bo czy podstarzały, opalony na marchewkową pomarańczę goguś w beżowym garniturku naprawdę był odpowiednim kandydatem dla naszej wychuchanej jedynaczki?
Z niedowierzaniem, spoglądałam na jego tandetny, złoty sygnet i wyglancowane, lakierkowe buty. „U nas, w Polsce, w takich butach to człowieka co najwyżej do trumny chowają” – krzywiłam się, tymczasem Justyna kwitła. Enrique to, Enrique tamto…
– Szkoda, że jesteście z mamą tacy zaściankowi. W wielkim świecie żyje się zupełnie inaczej – pouczyła nas nasza latorośl kąśliwym tonem.
Po wyjeździe córki Jurek chodził jak struty
– Kiedy sobie pomyślę, że ten stary grzyb z moją córeczką… No aż mnie skręca – powtarzał w kółko, nie mogąc sobie miejsca znaleźć.
Zamartwialiśmy się przez trzy miesiące, ale w życiu naszej córki jak w kalejdoskopie…
– Zerwałam z Enrique, niedługo wracam – oświadczyła przez telefon.
Powodu rozstania nie podała, ale i tak odetchnęliśmy z wielką ulgą. Niestety okazało się, że… przedwcześnie.
– Mamo?! Przeproś tatę za zamieszanie, ale na razie zostaję w Madrycie! – usłyszałam, gdy po kilku dniach Justyna znów zadzwoniła. – Spotkałam świetne dziewczyny z Warszawy i udało nam się załapać do pracy w nowo otwartej, eleganckiej restauracji.
Mnie zatkało, a mąż wpadł w szał.
– Nie po to sobie od ust odejmowaliśmy, płacąc krocie za tę jej prywatną uczelnię, żeby tam teraz gary z tłuszczu skrobała na zmywaku w jakiejś spelunie! – wściekał się Jerzy.
– Nie w spelunie, tylko w porządnym lokalu i na pewno nie pracuje w kuchni – uspokajałam męża, ale niezbyt to do niego przemawiało.
Nie mógł się pogodzić z tym, że Justyna postanowiła iść własną drogą. To wprawiało go w ponury nastrój.
Ten jej chłop był podobno karany!
Tymczasem nasza jedynaczka dopiero się rozkręcała. Najpierw oznajmiła nam, że poznała jakiegoś Chorwata, potem podobno związała się z Włochem, a na koniec… Znowu bez zapowiedzi pojawiła się w Toruniu. Nie sama, bo z kolejnym narzeczonym, a na dokładkę z brzuchem. Całkiem już pokaźnym, bo jak się okazało, była na początku szóstego miesiąca.
– Nie chciałam wam mówić przez telefon – paplała, tymczasem my z mężem nie wiedzieliśmy, czy najpierw zabić ją, czy tego ubranego w skórę i spłowiały dżins faceta, który zrobił jej dzieciaka.
– No co tak stoicie? – prychnęła w końcu Justyna, ładując się do salonu.– Poznajcie przyszłego zięcia! – dodała, siadając za stołem.
– A skąd pochodzi ten nasz przyszły zięć, jeśli można wiedzieć? – wycedził Jerzy.
– Z Granady – powiedziała Justyna, dodając, że spotkali się w pracy i zakochali w sobie na zabój.
– To widać, widać… Skutki tej miłości są, powiedziałbym, brzemienne – mąż wciąż z niedowierzaniem zerkał na brzuch naszej córki.
Justyna jednak nie widziała problemu
Radośnie oznajmiła nam, że w grudniu chcą się pobrać i dodała, że jest szczęśliwa. A potem przyszedł grudzień…
– Ja na ten ślub nie idę! – zaperzył się Jurek, kiedy się okazało, że nasz przyszły zięć jest nie tylko rozwiedziony, ale też… karany.
– Oj, przesiedział pół roku za pobicie jakiegoś gościa w barze. Obaj byli pijani, poszło o jakąś pannę, wielkie mi coś – broniła ukochanego Justyna, a nam chciało się już tylko płakać.
– Za cholerę na ten ślub nie pójdę! – Jerzy coraz bardziej zarzekał się, że wszystkiego córce nie wybaczy.
Jednak, kiedy nadeszła ta sobota, oboje z mężem pojawiliśmy się w urzędzie stanu cywilnego i dziś, po ponad dwóch latach cieszymy się, że tak się stało. Carlos, nasz zięć, okazał się całkiem porządnym chłopakiem. Udało mu się rozkręcić w Toruniu bar samoobsługowy, ciężko pracuje, szanuje naszą Justynkę, kocha córeczkę.
Wnusia jest naszym oczkiem w głowie i już nie wyobrażamy sobie nawet dnia bez tej małej Iskierki. A przecież gdybyśmy twardo obstawali przy tym naszym planie na życie córki, nie byłoby na świecie cudownej Gabrysi. Może to przeznaczenie? Może nasza Justynka dobrze męża wybrała?
A że jest on z daleka? Gorsze rzeczy się zdarzają u ludzi niż zięć z Hiszpanii i krnąbrna córka, która wyfrunęła z rodzinnego gniazda, żeby iść własną drogą. Mąż też się już chyba pogodził z losem, bo ostatnio nawet powiedział, że ten Carlos nie jest taki straszny.
– Na pewno lepszy od tego podstarzałego lowelasa, w którym się Justynka zakochała wcześniej – mruknął, uśmiechając się do mnie.
Czytaj także:
„Siostra mną gardziła i traktowała jak popychadło. Zemściłam się. Była w szoku, gdy brzydkie kaczątko odbiło jej chłopaka”
„Nie mogłam się pogodzić, że rzucił mnie facet. Całymi dniami snułam marzenia o naszym spotkaniu i to był błąd”
„Udałam, że jestem w ciąży, by sprawdzić Damiana, a ten drań dał mi kasę na aborcję! Wzięłam je i wydałam pieniądze na SPA”