O moim byłym mężu mogę powiedzieć tylko jeden komplement: przekazał potomkowi wspaniałe cechy. Co ciekawsze, takie, które jemu samemu nie były dane. Może pozytywne geny uaktywniały się w co drugim pokoleniu? W każdym razie nasz syn w niczym, poza wyglądem, nie przypomina Michała: jest wrażliwy, odpowiedzialny i ufny.
Wychowałam go bez udziału ojca, który nie miał czasu na tak przyziemne sprawy
– Nie jestem gotów, Myszko – oświadczył, kiedy zaszłam w ciążę. – Bycie ojcem pochłania mnóstwo czasu i wymaga cholernej odpowiedzialności. – Nie mam na zbyciu ani jednego, ani drugiego – dodał. – Muszę zająć się sobą, bo czas ucieka, a ja niczego jeszcze nie dokonałem. Sorry.
Po czym Michał spakował swój mizerny dobytek i wyjechał z kraju realizować życiowe ambicje. Nie zerwał kontaktu, więc wiem, że najpierw wylądował na plantacji pomidorów w Holandii, ale to chyba nie było to, bo pół roku później odezwał się z Włoch: „Pozdrowienia ze słonecznej Italii, dla Ciebie i mojego syna”. Nie odpisałam, bo tyrałam wtedy do późna na drugim etacie przy sprzątaniu biur. Jakoś mnie ta „słoneczna Italia” dobiła…
Mógł sobie pozdrowienia wsadzić gdzieś – potrzebowałam środków do życia. Walczyłam o przetrwanie. Gdyby nie mama, to… Szkoda słów. Michał odwiedził nas osobiście, kiedy Wiktor obchodził drugie urodziny.
– Przywiozłem prezent dla syna – powiedział mój małżonek, stając z uśmiechem w drzwiach. Jakby wrócił z pracy, do której codziennie rano wychodzi z mojego łóżka.
– Wyrzuć go – poradziła mama, biorąc mnie na bok. – Niech nie mąci dzieciakowi w głowie.
Ej, tak chyba nie można? W końcu Michał to tata Wiktora, nie mam prawa zabronić im kontaktów
– Czy ty go aby wciąż nie kochasz? – mama spojrzała czujnie.
– E tam! – żachnęłam się.
Zrobiło mi się głupio, bo trafiła w dziesiątkę. Przeklęłam Michała setki razy, a kiedy się pojawił, natychmiast byłam gotowa go przyjąć. Boże, jakie kobiety są naiwne. Zresztą ja może byłam gotowa, ale on raczej nie. Wręczył Wiktorowi zdalnie sterowany samochód wielkości odkurzacza, mnie flakon perfum numer ileś tam Chanel i zaczął się zbierać do wyjścia.
– Jestem już spóźniony – powiedział i zniknął.
– Zostawił ci jakieś pieniądze? – spytała mama. Potrząsnęłam głową. – Samochodzik przywiózł – gderała mama, trochę zbyt głośno trzaskając garnkami w kuchni. – Dwulatkowi auto na baterie, co za kretyn!
Trudno się było nie zgodzić. Poszłam do łazienki, wypłakałam się w ręcznik, a perfumy wyrzuciłam do kosza. I tak nie pasował mi zapach.
Jasne, jest piratem i walczy z wielorybami. Oczywiście
Rozwód wzięliśmy, gdy Wiktor skończył pięć lat. Michał nie miał nic przeciwko, odniosłam wrażenie, jakby mu nawet ulżyło; zastrzegł sobie tylko kontakt z synem. Wpadał niespodzianie co jakiś czas, czasami udało mu się utrafić w urodziny, ale raczej nie przejmował się terminami. Zabierał Wiktora na spacer albo do kina, spędzali ze sobą parę godzin i znów znikał. Syn wracał do domu z nowymi markowymi butami albo paczką chipsów, w zależności od tego, jak powodziło się aktualnie ojcu. Przeżywał każde spotkanie, traktował Michała jak bohatera i opowiadał niestworzone rzeczy o przygodach, które go spotykały.
– Tata jest piratem – relacjonował w wieku siedmiu lat. – Pływa po morzach i oceanach, walczy z wielorybami i całuje piękne księżniczki.
Cóż, tylko fragment o księżniczkach wydawał się osadzony w rzeczywistości… Rok później Michał nie był już piratem, ale poszukiwaczem pirackich skarbów. Ta wersja była bardziej prawdopodobna i łatwiejsza do „przełknięcia” dla starszego chłopca i w niczym nie umniejszała wizerunku niesamowitego taty.
– Na jednej takiej wyspie – z wypiekami na twarzy opowiadał Wiktor – tata znalazł kościotrupa, wiesz? To był prawdziwy kościotrup z pirata. Miał jeszcze taką skórzaną opaskę na oku… To znaczy nie na oku, bo oka już nie miał, ale na dziurze w czaszce. No i dwa pistolety miał. I ten kościotrup pilnował skrzyni pełnej złota.
Z biegiem czasu, Michał musiał się bardziej trzymać rzeczywistości, bo Wiktor dorastał i zaczynał mieć pojęcie o tym i owym. Powiesił sobie nawet nad łóżkiem mapę świata i zaznaczał miejsca, w których jego ojciec prowadził poszukiwania. Nie dał się już zbyć stwierdzeniem, że „na jakiejś bezludnej wyspie”. Chciał znać nazwę wyspy i jej położenie geograficzne, by zaznaczyć ją na swojej mapie. Znał wszystkie morza i oceany, większość wysp, które nosiły jakąkolwiek nazwę, dawne szlaki handlowe, prądy oceaniczne i całą masę innych, bezużytecznych informacji, którymi mógł zaginać nauczycielkę geografii.
Nieobecny ojciec stał się ważniejszy w jego życiu niż zapracowana i ciągle podenerwowana matka
To było cholernie niesprawiedliwe i czasem miałam ochotę uświadomić Wiktora, co naprawdę robi jego idol.
– A wiesz, co tak naprawdę robi? – spytała mama. – Przecież nikt nie ma pojęcia, czym zajmuje się ten nieudacznik! Powiem ci jedno: jeśli spróbujesz odrzeć z legendy jego postać, Wiktor cię znienawidzi. Poczekaj trochę, to mądry chłopak i sam wreszcie dojdzie do prawdy o swoim starym.
Jakoś nic nie wskazywało na to, że tak się stanie, więc któregoś dnia, rozpaczliwie spragniona akceptacji, przyniosłam Wiktorowi w prezencie rozkosznego szczeniaczka.
– Do reszty zgłupiałaś – stwierdziła mama. – Jeszcze psa brakowało w domu. Kto się nim będzie zajmował?
– Ja! – wykrzyknął Wiktor, tuląc do siebie nowego przyjaciela. – Zobaczysz, babciu, dam radę.
Potem objął mnie za szyję i wyszeptał:
– Dziękuję, mamusiu.
Czyżby więc choć część tych bajek była prawdą?
Łzy stanęły mi w oczach. Tak długo na to czekałam… Co tam, że przybędzie obowiązków, może postać matki nie będzie już mu się kojarzyć tylko z wiecznie zmęczoną i gderającą babą? Pies stał się odtąd najlepszym przyjacielem młodego i Wiktor sumiennie wywiązywał się z obowiązków związanych ze spacerami, kąpaniem i pielęgnacją Dropsa. Wiedziałam, że w tym względzie nie zawiodę się na synu.
Poza tym pies podbił też serce mojej matki i z czasem przyznała, że nie wyobraża sobie, jak mogliśmy mieszkać tyle czasu bez czworonoga. Wiktor dorastał, poszedł do gimnazjum i opowieści Michała musiały być coraz bardziej precyzyjne i wyważone, by chłopak się nie połapał. Mimo ostrożności, młody zaczął jednak coś podejrzewać, bo ze ściany zniknęła mapa świata z zaznaczonymi trasami zmyślonych podróży. Coraz mniej chętnie Wiktor opowiadał także o spotkaniach z Michałem. Mój były chyba wyczuł, że traci pozycję, i po prostu zniknął na parę miesięcy. Kiedy się pojawił, ofiarował synowi dwie złote monety.
– Pochodzą z hiszpańskiego galeonu – relacjonował Wiktor, kładąc na stole błyszczące krążki metalu. – Dlatego taty tak długo nie było.
– Cztery miesiące szukał dwóch monet? – zapytałam nie bez ironii.
– No co ty! – młody był podekscytowany widokiem złota. – Szukał galeonu. We wraku leży cała masa złota, teraz trzeba znaleźć inwestora, który sfinansuje wyprawę wydobywczą.
– No, no – udałam podziw, ale chyba niezbyt udanie, bo Wiktor spojrzał na mnie z uwagą.
– Myślisz, że ściemnia, co? – spytał, zwiesiwszy smutno głowę.
Zrobiło mi się go szkoda. Wzięłam do ręki jedną z monet i przyjrzałam się jej dokładnie. Na jednej stronie widniał wizerunek władcy z napisem „Carol IIII” i data 1798, na drugiej znajdował się herb z mnóstwem detali. Kolor bez wątpienia był właściwy, ale co ja wiedziałam o złocie?
– Wygląda na oryginał – mruknęłam – ale nie znam się na tym, synu. Zerknijmy do internetu, żeby się upewnić.
– Jasne – uderzył się otwartą dłonią w czoło. – Chodź, Dropsik, poszukamy tego razem.
Pies z radosnym ujadaniem pognał za Wiktorem do jego pokoju. Tworzyli zgrany duet i nie dałabym sobie głowy uciąć za to, czy rzeczywiście wspólnie nie korzystają z komputera. Pół godziny później Wiktor mnie zawołał. Weszłam do pokoju syna i spojrzałam na monitor: figurowała na nim identyczna moneta.
– Cztery dublony hiszpańskie! – triumfalnie oznajmił Wiktor. – Czyste złoto, oczywiście. Pokręciłam głową z podziwem.
– Muszą sporo kosztować, synku – powiedziałam. – Jeśli chcesz je zachować, to dobrze je ukryj.
– Pewnie, że je zachowam – z wypiekami na twarzy przyglądał się swojemu skarbowi. – Nigdy tego nie sprzedam. Takie złote galeony są warte kupę pieniędzy.
Odniosłam wrażenie, że mu ulżyło, kiedy okazało się, że przynajmniej część opowieści ojca jest prawdziwa. Dowodem były dwie złote monety, które trzymał w ręku. Mapa z zaznaczonymi punktami poszukiwań nie powróciła jednak na ścianę. Parę miesięcy później zachorował Drops. Wirus zaatakował wątrobę psiska i weterynarz nie dawał psu dużo szans na przeżycie.
– Trzeba by zrobić jeszcze parę badań – powiedział. – A te tanie nie są. Jeżeli będziemy mieli szczęście i wykluczymy chorobę Rubartha, warto będzie spróbować leczenia. Kolega, który prowadzi klinikę w Niemczech, specjalizuje się w chorobach układu wewnętrznego u psów i mógłby, ewentualnie, przyjąć Dropsa. Ale to naprawdę nie jest tania impreza, a zwierzak, moim zdaniem, i tak ma niewielkie szanse. Musicie państwo podjąć decyzję, i to jak najprędzej.
– Podejmujemy leczenie – powiedział Wiktor po powrocie do domu.
Nie miałam serca mu tego mówić, ale musiał znać prawdę.
– Nie stać nas, synku, na niemiecką klinikę – powiedziałam, głaszcząc psa i przełykając łzy.
– Jak to nie? – zaprotestował Wiktor. – Mam złote dublony od taty! Sprzedam je bez wahania i jestem pewien, że suma, którą dostanę, bez problemu pokryje koszty leczenia. Sprawdziłem na aukcjach w internecie.
Chłopak nie miał wątpliwości, że ratowanie przyjaciela jest dużo ważniejsze niż jakiekolwiek pieniądze. Trzeba było działać szybko, więc jeszcze tego samego dnia odszukaliśmy kolekcjonera, którego polecono nam w miejskim stowarzyszeniu numizmatycznym. Określono go jako uczciwego fachowca dysponującego odpowiednią wiedzą, aby potwierdzić autentyczność monet. Co ważne, on sam był na tyle zamożny, że nasze dublony mogłyby go zainteresować. Starszy mężczyzna, po rekomendacji znajomego ze stowarzyszenia, przyjął nas w swoim domu i z ciekawością obejrzał złote dublony. Obrócił je parę razy w ręku, uważnie przypatrując się przez lupę wszystkim detalom. Chrumkał pod nosem, potrząsał z niedowierzaniem głową, po czym odłożył monety na stół i powiedział:
– Bardzo dobre kopie. Wyśmienicie podrobione. Podejrzewam nawet, który zespół fałszerzy za tym stoi, bo miałem już w rękach produkty z ich warsztatu. To, oczywiście, jest moja opinia, może pani poprosić o wycenę innych, ale na dziewięćdziesiąt osiem procent jestem pewny tego, co mówię. Dla ostatecznej pewności zważmy jedną monetę i porównajmy wagę z ciężarem oryginalnego dublona.
Wiktor słuchał wszystkiego z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. Jeszcze nie mógł uwierzyć, a ja… Cóż, chyba od razu coś podejrzewałam, ale żeby takie świństwo wykręcić własnemu dziecku? Szlag by trafił tego gnojka, Michała! Kolekcjoner przyniósł jubilerską wagę i katalogi. Dokładnie zważył każdą z naszych monet i uśmiechnął się przepraszająco. W katalogu wskazał wagę odpowiadającą oryginalnemu okazowi i powiedział:
– Jak pani widzi, ciężar tej blaszki się nie zgadza. Niby niedużo, ale przy tylu wątpliwościach, to już sto procent pewności, że mamy do czynienia z falsyfikatami. Przykro mi.
Mnie też było przykro, a Wiktor, kiedy tylko znaleźliśmy się na ulicy, po prostu się rozpłakał
Dla niego oszustwo ojca było czymś więcej niż lichym dowcipem – było wyrokiem śmierci dla czworonożnego przyjaciela. Drops odszedł od nas tydzień później. Strasznie cierpiał i Wiktor sam zdecydował o tym, by go uśpić. Kochaliśmy tego psiaka wszyscy i boleśnie odczuliśmy jego odejście, choć Wiktor, oczywiście, najbardziej. Po tym zdarzeniu coś się w chłopaku zmieniło. Stał się milczący i skryty, jakby stracił dziecięcą ufność wobec świata.
– Potrzeba trochę czasu… – pocieszała mnie mama – ale dojdzie do siebie, obiecuję ci to.
Jedno się zmieniło chyba nieodwracalnie. Zadzwonił Michał z pytaniem, dlaczego Wiktor nie odbiera połączeń od niego. I może bym raczyła zawołać księcia do telefonu. Zastanawiałam się, czy mam zrobić draniowi awanturę, czy po prostu się rozłączyć, ale akurat w tym momencie do pokoju wszedł Wiktor.
– To on dzwoni? – spytał. Kiwnęłam głową. Syn spokojnie wyjął telefon z mojej dłoni. – Nie dzwoń więcej ani nie przychodź – powiedział ojcu po prostu. – Nie chcę więcej słuchać twoich kłamstw, tłumaczeń i kręcenia. Nie chcę cię znać. Po prostu zniknij z mojego życia.
Rozłączył się i rozpłakał. Tym razem nie poszedł do swojego pokoju, tylko objął mnie ramionami i przytulił się mocno. Choć dorównywał mi wzrostem, nadal był dzieckiem. Moim dzieckiem, które wchodziło powoli w brutalny świat dorosłych. Długo tak staliśmy, zanim się uspokoił.
Czytaj także:
Oświadczyłam się mojemu chłopakowi. Wszystko przez ciotkę, która miała 3 mężów
Mama zmarła, gdy miałam 4 latka. Tata kłamał, że nie mam innej rodziny
Syn mojego faceta specjalnie prowokuje awantury, żeby nas skłócić