„Miało być huczne wesele, a zamiast tego organizowaliśmy pogrzeb. Synowa nie mogła otrząsnąć się z żałoby i rozpaczy”

Kobieta pociesza synową fot. iStock by Getty Images, fotostorm
„Moja synowa już na miesiąc przed pogrzebem zmieniła się nie do poznania. W pracy omdlała, a na co dzień wyglądała jak cień samej siebie. Nie widziałam w niej tej Majki, którą kiedyś poznałam. Bałam się o nią…”.
/ 25.07.2024 11:15
Kobieta pociesza synową fot. iStock by Getty Images, fotostorm

Obserwuję Maję i zagryzam wargi. Czuję, jak w oczach zbierają mi się łzy, ale szybko się powstrzymuję, by nie robić scen.

– Kochana, spróbuj przynajmniej kilka łyżek rosołu. To twój ulubiony, łagodny – mówiłam, nakładając makaron na talerz.

– Dziękuję, ale nie mogę. Nie zdołam nic przełknąć – cicho odmawia i odsuwa talerz.

Tak bardzo chciałabym coś zrobić dla tej dziewczyny. Jak jej pomóc uporać się z tym wszystkim, co się jej przydarzyło? Jeszcze z rozpaczy złapie ją jakaś choroba. Już w tej chwili ma różne dolegliwości, słabo się trzyma. Wciąż jest blada, ma zapadnięte oczy i sine wargi – wygląda jak cień samej siebie. Nie widziałam w niej tej Majki, którą przedstawiono mi jakieś cztery lata temu. Bałam się o nią… Maja była narzeczoną mojego syna.

Młodzi planowali ślub we wrześniu… dwa lata temu. Niestety nie udało się go zrealizować. Jeszcze w lecie, kiedy przygotowywano już ostatnie detale na wesele, u matki Mai wykryto nowotwór. Mimo to prosiła córkę, by ślub odbył się zgodnie z planem, ale Maja nie chciała o tym słyszeć. Zamiast tego odwołała wesele i postanowiła zaczekać z nim, aż matka wydobrzeje. Niedługo potem stało się jasne, że to nigdy się nie wydarzy.

W szpitalu nie dawali jej wielkich szans

– Niestety to bardzo trudny przypadek. Mamie zostało kilka miesięcy życia – trzy, cztery… Trzeba zapewnić jej dobrą opiekę i spokój. Dobrze by było, by przebywała wśród bliskich, w domu. Przynajmniej przez większość czasu… – powiedział szczerze główny onkolog.

Majka dobrze zapamiętała te słowa i potem często do nich wracała. Powtarzała wszystkim, jak to zalecenia obejmowały opiekę „wśród bliskich, w domu”.

Mój syn, Michał, wspierał ją wtedy i czekał pod drzwiami gabinetu. Kiedy wyszła, każdy by mógł ją samą uznać za ciężko chorą osobę. Za nic nie mogła pojąć, dlaczego to właśnie jej pięćdziesięciodwuletnia mama, która zawsze cieszyła się zdrowiem, nagle ma umrzeć.

Prawdomówność i szczerość lekarzy uznała za bezduszność, a wręcz brutalność. Gdy tylko potwierdziły się wyniki badań matki, medycy wyłożyli wszystkie szczegóły jej stanu, informując panią Martę, jak mają się sprawy. Opowiadali, jak będzie wyglądała kuracja, a właściwie, że nie będzie jej za wiele…

– Co znaczy „opieka paliatywna”? – zapytała męża.

Razem sprawdzili to w sieci, a mężczyzna odczytał wyjaśnienie na głos. Chwilę później pani Marta cicho powiedziała, że trzeba uporządkować jej sprawy.

Kobieta słabła z każdym dniem

Dobrze wiedziała, że nie musi mierzyć się z chodzeniem na naświetlania ani z przyjmowaniem wyniszczającej chemii. Czekała ją tylko... śmierć. Zawsze była dość religijną osobą, ale teraz trudno było ją znaleźć pogrążoną w modlitwie. Zajęła się porządkowaniem różnych spraw i o nich najczęściej mówiła. Jeszcze zanim nadeszły fizyczne niedogodności, nacierpiała się psychicznie.

Trudno było jej pogodzić się z tym, że miała odejść, zniknąć, zostawić rodzinę. Jej mąż, od kiedy dowiedział się o stanie żony, stracił panowanie nad sobą. Zamiast wspierać chorą ukochaną, sam wpadł chwilami w rozpacz, choć starał się tego nie okazywać. Ja nie znałam wtedy zbyt dobrze pani Marty.

Tylko raz się spotkałyśmy po tym, jak mój syn oświadczył się Majce. A potem drugi, przy ustalaniu ślubnych spraw. Później okazało się, że nie ma już na to czasu. Młodzi szykowali wesele, wszystko robili sami. W międzyczasie Maja kończyła studia, szukała stałej pracy i znalazła ją. Wszyscy się cieszyliśmy, bo przecież nie jest łatwo ugrać coś młodym i to w zawodzie. Maja z zapałem wzięła się do swoich zdań, gdy rozpoczęła zatrudnienie.

Już wtedy jej mama chodziła na różne badania i zabiegi, bo nie czuła się najlepiej. Gdy otrzymała diagnozę, wydawało się, że czas nagle przyspieszył. Pani Marta zmieniła się, traciła ma wadze, nie miała apetytu. Sama się zaoferowałam, że będę dla niej gotować aromatyczne, miksowane zupy, ale jadła co najwyżej po kilka łyżek.

Potem przyszedł czas na walkę z bólem. Przez większość czasu kobieta skupiała się na oczekiwaniu, aż dolegliwości miną. Na jej twarzy wyróżniały się podkrążone oczy, które omiatały pokój i odwiedzających. Każdemu opowiadała, że się nie obawia przyszłości. Za to widziałam ogromny strach w oczach Majki. Powiększał się z każdym dniem.

Córka postanowiła zrobić wszystko sama

Maja skupiła się na spełnieniu zalecenia lekarzy i prośby matki. Mogła skorzystać z miejsca w szpitalu lub w hospicjum, ale trzymała się tego, by opiekować się mamą w domu. Pani Marta sama uznała, że to dobry pomysł. Czasami powtarzała, by jej nie przenosić nigdzie indziej, bo… nie przeżyje tego. Taki był jej czarny humor.

Dziewczyna bardzo się przykładała do nauki opieki nad matką. Dochodzące pielęgniarki pokazywały wszystkie skomplikowane procedury – podawania pokarmu, robienia zastrzyków, pilnowania oddechu. Maja nauczyła się wszystkiego.

Ma być w domu, przy bliskich – powtarzała wszystkim i nie pozwalała sobie pomóc.

Sama nie jestem pewna, jak dała sobie radę z tym wszystkim. Wyznaczyli sobie kilkugodzinne zmiany przy matce z ojcem i moim synem. Zawsze przy niej ktoś był. Na koniec przyjechało po nią pogotowie. Ale z Majką było źle już na miesiąc przed tym. W pracy straciła przytomność. Trzeba było zadbać o to, by sama jadła i brała jakieś witaminy.

W październiku to ja robiłam posiłki dla Mai i jej ojca, bo nie byłam pewna, jak sobie radzą. Wiedziałam, że dziewczyna odmawia jedzenia, tłumacząc się brakiem apetytu. Dopiero na pogrzebie pani Marty spotkałam Maję osobiście i łzy same cisnęły się do oczu na jej widok.

Minęły prawie trzy miesiące, ale niewiele się zmieniło u Majki. Trudno mi na nią patrzeć, bo wciąż wygląda jak cień. Choć pożegnała matkę, trauma i żałoba wcale jej nie odpuszczają. Podobno bierze coś na uspokojenie, jednak trudno powiedzieć, gdzie ten spokój ją zaprowadzi.

– Czas leczy rany, możemy tylko czekać – powiada mi mąż.

Ja jednak w myślach dopinguję mojego syna, by pomógł Mai jak najszybciej otrząsnąć się z tego stanu, zanim będzie za późno. Młodzi wciąż się kochają i nie warto, by przekładali życie na później.

Krystyna, 57 lat

Czytaj także:
„Gdy zachorowałam, synowa nie podała mi nawet szklanki wody. Nie miała czasu, bo w sieci robiła z mojego syna rogacza”
„Teść na starość chciał wyrwać się z domowego więzienia. Puścił żonę z torbami i poleciał na panienki”
„Po porodzie mąż chyba zapomniał, że jestem kobietą. Woli oglądać panienki w internecie, niż zająć się żoną"

Redakcja poleca

REKLAMA