Nie zamierzam się wypierać ani ściemniać, że siedziałem za niewinność. Więzienia pełne są osób, które trafiły tam w wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności, przypadku, złego miejsca i złej pory.
Bo oczywiście żaden z osadzonych nie siedzi za własne winy, a na pewno sam nie wymyślił przestępstwa, za które go skazali – został wykorzystany, wrobiony, oszukany, namówiony do złego przez innych. Chciał dobrze, a wyszło jak zwykle, był nieświadomy, w co się pakuje, jak ta owca idąca na rzeź…
Ja zrozumiałem, że trzeba się zmierzyć z odpowiedzialnością. Niezamknięte sprawy ciągną się za człowiekiem, uwierają, nie pozwalają iść dalej. Więc się przyznałem. Najpierw w sądzie. Potem sam przed sobą – to był najważniejszy krok.
Od siebie uciec się nie da
W więzieniu mieliśmy spotkania z psychologiem terapeutą. I to on nam powiedział, że dopóki nie zmierzymy się z tym, co w nas złe, dopóki nie przyznamy się sami przed sobą, nie weźmiemy odpowiedzialności za swoje czyny i nie zrozumiemy, że takie postępowanie zasługiwało na karę, dopóty nie ruszymy dalej i nie zaczniemy niczego nowego w swoim życiu. Bo od siebie uciec się nie da.
Można kłamać przed sądem, rodziną, sąsiadami, współwięźniami, wychowawcami, całym światem, ale siebie oszukać się nie da. W głębi serca znamy prawdę, i to ona będzie nas uwierać, ciążyć jak balast i ciągnąć na dno.
Uwierzyłem i zrobiłem, jak pan psycholog radził. Nie chodziło o przyznanie się przed wymiarem sprawiedliwości, bo przecież sprawa była zamknięta, a ja siedziałem. Chodziło o stanięcie przed lustrem i powiedzenie samemu sobie: „Tak, zrobiłem źle. Jestem za to odpowiedzialny. Ponoszę słuszną karę za moje uczynki”.
Takie symboliczne zamknięcie drzwi, żeby można było otworzyć kolejne. Przyznanie się do winy przed samym sobą to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Bo przynajmniej we własnych oczach chcemy wyglądać dobrze, a nie jak wyrzutek, świnia, drań. Dlatego się wszystkiego wypieramy i zwalamy winę na innych – wtedy z przestępcy stajemy się ofiarą, w dodatku ponoszącą karę za cudze grzechy.
Ja nie poszedłem na łatwiznę, zmierzyłem się z prawdą i przestałem sam siebie oszukiwać. Znalazłem w sobie zgodę na karę, którą poniosłem. I odbyłem ją bez szemrania. Zrobiłem źle, ukarano mnie i odsiedziałem swoje co do dnia.
Odpokutowałem, a teraz chciałbym zacząć nowy etap, może nie z czystym kontem, ale od nowej, czystej strony. Nie chcę już zawsze żyć z piętnem. Ludzie nie są święci, błądzą, czasem bardzo, zwłaszcza gdy są młodzi, głupi i porywczy, no ale chyba jeden błąd nie powinien przekreślać ich dalszego życia, już na zawsze, na amen, do śmierci robić z nich złych ludzi.
Ciężko jest żyć normalnie
Kiedy więc wyszedłem z pudła, byłem przepełniony nadzieją na normalne życie. Myślałem, że skoro postąpiłem zgodnie z radami specjalisty, który zawodowo wnika w tajniki ludzkiej duszy, to teraz będzie już z górki. Nie było. Okazało się, że smród związany z odsiadką cały czas się za mną ciągnie. Tego po prostu nie dało się ukryć, jakbym miał słowo „złodziej” wypisane na czole.
Żeby normalnie funkcjonować, musiałem gdzieś mieszkać i coś jeść, czyli potrzebowałem pracy. No to spróbuj, gościu z wyrokiem, zatrudnić się gdziekolwiek legalnie, jeśli w twoich papierach widnieje słowo „karany”. Bez szans.
Byłem czysty, grzeczny, umiałem się wysłowić. Za każdym razem wszystko szło dobrze, dopóki nie padło pytanie o przeszłość. Potem już nawet nie czekałem, sam mówiłem, że siedziałem w więzieniu, ale się zresocjalizowałem i chcę wrócić na łono społeczeństwa. W tym momencie za każdym razem robiło się niezręcznie. Potem padało magiczne: „skontaktujemy się z panem” i oczywiście się nie kontaktowali.
Sytuacja powtarzała się regularnie przez wiele miesięcy i zacząłem tracić nadzieję. Zasiłek się kończył i coraz bardziej realna stawała się wizja, że albo będę głodował, albo zacznę kraść i wrócę tam, gdzie nigdy więcej już nie chciałem trafić.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy się poddałem. Nie miałem już siły, by o siebie walczyć. Przygnębiony, a właściwie kompletnie załamany, wędrowałem bez celu ulicami miasta, w kółko myśląc o tym, że próbuję żyć normalnie, ale świat mi tego nie ułatwia, przeciwnie – całkowicie uniemożliwia.
Co więc lepsze? Więzienie czy przytułek? Skok z mostu czy na sklep? Towarzystwo nieuznających mydła meneli w noclegowni czy groźba robienia za chłopca do bicia dla jakiegoś współwięźnia? Naprawdę, co to za wybór, do cholery…
Któregoś dnia, gdy przechodziłem obok niewielkiego sklepiku, mój zachodzący łzami wzrok przyciągnęło jakieś poruszenie. Obok samochodu dostawczego, „zaparkowanego” na słupku-ograniczniku, stał starszy pan i trzymał się za głowę. Wokół leżały rozsypane różne produkty spożywcze. Zgromadzona widownia komentowała ochoczo, ale nikt się nie kwapił do pomocy.
Żal mi się człowieka zrobiło. Podszedłem do zbiegowiska, przesunąłem jedną z głośno terkoczących bab i bez słowa zacząłem zbierać do skrzynek rozsypane jabłka i pomarańcze. Kiedy skrzynki były już pełne, położyłem jedna na drugiej i podniosłem obie naraz. Nie stanowiły dużego ciężaru dla kogoś tak dużego jak ja.
Zapadła cisza.
– Dokąd nieść? – zapytałem mężczyznę.
Ruszył przed siebie. Otworzył drzwi sklepu i głową wskazał kierunek. Powędrowałem za nim na zaplecze, gdzie złożyłem skrzynki zgodnie z jego instrukcjami, i wróciłem do samochodu. Przekupy nadal tam stały jak wryte. Kątem oka zauważyłem wyrostka, który kręcił się za samochodem, wyraźnie w celach bandyckich, więc profilaktycznie strzeliłem go w ucho, po czym zająłem się resztą rozsypanego towaru.
Znudzeni gapie odeszli, więc już bez świadków rozładowałem całego dostawczaka, a następnie poprosiłem o kluczyki. Starszy pan wręczył mi je bez słowa.
Niezwykłe spotkanie
Wycofałem samochód i zaparkowałem w wyznaczonym do tego miejscu, a następnie oceniłem szkody. Nic poważnego – ot, zadrapania na lakierze, drobne wgniecenia, bez znaczenia dla dalszego użytkowania. Trochę się na tym znałem, więc odciągnąłem wygięty zderzak, a ten odskoczył do właściwej pozycji.
– W zasadzie nic nie trzeba robić – zakomunikowałem właścicielowi, oddając mu kluczyki. – Szkody są niewielkie. Można dać zderzak do lakierowania, ale można jeździć i w takim stanie. Stłuczka nie wpłynęła na elementy jezdne.
Z uśmiechem podał mi rękę.
– Bardzo dziękuję. Ogromnie mi pan pomógł. Chciałbym się jakoś odwdzięczyć.
– Nie trzeba – odparłem i odwróciwszy się na pięcie, chciałem odejść.
– Chwileczkę – zatrzymał mnie. – Czy w takim razie nie zechciałby pan napić się ze mną kawy?
Czemu nie, pomyślałem. Nic innego do roboty nie miałem, poza rozważaniem smętnych opcji. Ruszyłem za gospodarzem, który zamknął drzwi od wewnątrz i skierował się w stronę zaplecza.
Sklep miał połączenie z niewielkim mieszkankiem. W kuchni usiadłem na wskazanym krześle i w milczeniu czekałem na zaproponowaną kawę. Gospodarz parzył ją z pietyzmem, po turecku, ale w tygielku, a nie serwując fusy w szklance zalane wrzątkiem. Wyciągnął też z szafki babkę, pokroił równiutko i postawił na stole. Kawa faktycznie była znakomita. Piliśmy ją powoli, z lubością, wymieniając uwagi na temat dzisiejszego zdarzenia.
– Przepraszam, że o to pytam – napomknąłem. – Ale czemu pan jeszcze pracuje? Czy to nie pora na emeryturę?
– Właściwie tak – odparł. – Ale wie pan… Całe życie ciężko pracowałem i przywykłem do tego. Robiliśmy z żoną plany, jak będziemy spędzać czas na starość, ale nie zdążyliśmy. Kilka lat temu zachorowała i odeszła. Dzieci nie mieliśmy, nie udało się. Tylko my dwoje. No i zostałem sam. Miałem do wyboru siedzieć w domu i patrzeć w telewizor albo poprowadzić ten sklepik. Wybrałem aktywność, żeby nie zwariować.
– Ale to jednak ciężka praca. Trzeba dźwigać towar, zamawiać go, jeździć i odbierać, a potem jeszcze obsługiwać klientów… Nikt panu nie pomaga?
– Nikt. Nawet chciałem kogoś zatrudnić, ale to mały sklepik, . nie mogę zapłacić wieleMłodzi nie garną się do takiej pracy.
Faktycznie. Dziś wystarczyło pójść do któregoś z supermarketów, które rosły jak grzyby po deszczu. Robota podobna, kasa pewnie dużo większa. Pokiwałem głową.
– A pan nie w pracy? – zainteresował się.
Nie musiałem, ale skoro on mi się zwierzył, też zdobyłem się na szczerość. Ta cisza, ta pyszna kawa i smaczna babka, ta nostalgiczna opowieść… zrobiły swoje.
– Kiedyś popełniłem błąd. Nie zamierzam się wybielać. Zrobiłem źle, byłem młody, głupi, wydawało mi się, że konsekwencje mnie nie dosięgną. Pomyliłem się. Spędziłem kilka lat w więzieniu. Nie chcę tam wracać, ale nie jest łatwo znaleźć uczciwą robotę. Kiedy przyznaję się, że siedziałem, nikt nie chce mnie zatrudnić. Liczyłem na drugą szansę, ale nikt nie chce mi jej dać. Póki co jestem na zasiłku, ale ten niedługo się skończy, a ja nie mam żadnych perspektyw. Może uda mi się gdzieś zaczepić na czarno…
Starszy pan słuchał mnie z uwagą, a gdy skończyłem, nakrył swoją pomarszczoną ręką moją dłoń.
– Młody człowieku – powiedział. – Życie nauczyło mnie, że błędów nie robi tylko ten, co nic nie robi. A rzucać kamieniami w grzeszników to chyba tylko Matka Boska by mogła, skoro ją wzięli z butami do nieba. Reszta niech nie będzie taka prędka z oceną – uśmiechnął się. – Moja Janinka tak mówiła. Słusznie. Każdy ma coś na sumieniu. Każdy. Zatem… mam propozycję. Zatrudnię pana w moim sklepie. Uprzedzam, że praca jest ciężka, a wynagrodzenie niewielkie, ale na podstawowe potrzeby wystarczy. Jestem już stary i naprawdę bardzo ciężko mi to wszystko ogarnąć samemu…
– A nie boi się pan zatrudniać przestępcy? Nie obawia się pan, że pana okradnę, zostawię z długami i kłopotami?
Zaśmiał się cicho.
– Drogi chłopcze, a co ty mi możesz zrobić? Kłopoty, długi? Przeżyłem już wszystko, co było do przeżycia. Nie mam nikogo na świecie. Jestem tu tylko siłą rozpędu, tak długo, aż będę mógł odejść do mojej Janinki. Nie boję się ani ciebie, ani nikogo innego.
Stoczyć się jest bardzo łatwo. Za łatwo. Potem robi się trudniej. By wygrzebać się na powierzchnię, nie wystarczą dobra wola i szczera chęć poprawy, o czym przekonałem się na własnej skórze.
Dał mi szansę
Potrzeba też trochę szczęścia i pomocnej dłoni. A pan Józef właśnie wyciągnął do mnie rękę…
Uchwyciłem się jej i już następnego dnia o szóstej rano stawiłem się przed sklepem. Nosiłem skrzynki, wykładałem towar na półki. Po kilku miesiącach sam zacząłem robić zamówienia, odbierać je z hurtowni, obsługiwać klientów.
Pan Józef nikomu nie opowiadał o mojej przeszłości, więc mogłem budować relacje z ludźmi od zera, bez uprzedzeń i plotek. Na jedno się tylko nie zgodziłem – na dotykanie pieniędzy. Nie chciałem stanąć za ladą, obsługiwać klientów.
Lepiej unikać pokus.
Po jakimś czasie zasugerowałem, żeby może odremontować sklepik i lekko go przeorganizować.
– Rób, co uważasz. Jakbyś robił dla siebie – zażartował pan Józef.
Z malowaniem i sprzątaniem uwinąłem się w weekend, poprzestawiałem lady, a dla pana Józefa urządziłem na podwyższeniu stanowisko kasjera. Takie jak w pozytywistycznych lekturach ze szkoły. Siedział tam sobie wygodnie, zawiadywał ruchem, plotkował z klientami, kasował pieniądze. Nie męczył się i nie był sam, a ja robiłem całą resztę.
Bardzo mu się to spodobało – miał oko na cały sklep, ludzi do towarzystwa i na dodatek dobrze wykonaną pracę.
Półtora roku później pan Józef zaproponował, żebym zamieszkał w wolnym pokoiku w jego mieszkanku. Wiedział, że wynajmuję byle co, byle gdzie – to, gdzie mieszkam, nie miało dla mnie znaczenia. Uznał, że w jego mieszkanku za sklepem pomieścimy się obaj bez problemu.
Od tej pory pracowaliśmy i żyliśmy razem, wspólnie jedliśmy posiłki, oglądaliśmy mecze w telewizji. Pan Józef nie pozwolił mi się dokładać do utrzymania. Uznał, że go stać i nawet nie zamierzał dyskutować. Kiedy chciał, potrafił być stanowczy.
Pokochałem go jak ojca. A raczej jak kogoś, kogo chciałabym na ojca, bo mój stary nie powinien mieć dzieci.
Józef był dla mnie naprawdę dobry, nigdy nie zapomniałem, że to właśnie on dał mi szansę na odbicie się od dna. Ludzie widzieli, że się nim opiekuję, i szanowali mnie za to. Mnie – złodzieja, przestępcę. Tego nie da się przeliczyć na żadne pieniądze.
Józef zostawił mi sklep i małe mieszkanko na zapleczu w spadku. Było mi bardzo trudno iść z nim w tę ostatnią drogę. Tak bardzo, że jeszcze wiele dni po pogrzebie nie potrafiłem otworzyć sklepiku i pracować bez niego. Pusty fotel za kasą kłuł w oczy i serce. Żeby oderwać się od przykrych myśli, zmieniłem wnętrze.
Nad wejściem zawisł nowy szyld: „U Józefa”. W firmie reklamowej zamówiłem specjalną folię, którą okleja się okna wystawowe, a na niej nadruk zdjęcia, które kiedyś pstryknąłem staruszkowi.
Uśmiecha się na nim szeroko i serdecznym gestem zaprasza do środka. Kupiłem nową kasę i ustawiłem na ladzie. Stanowisko kasowe Józefa zostało takie jak za jego życia. Jakby wyszedł tylko na chwilę i miał zaraz wrócić. Może kiedyś sam tam usiądę. Może kiedyś dam komuś szansę, jaką ja dostałem.
Czytaj także:
„Chciałam harców na leśnej polanie, a nie starego grzyba w fotelu. No i stało się, mąż harcował, ale nie ze mną, tylko z Dianą”
„Rwałem panny jak świeże czereśnie. Aż spotkałem Andżelikę, która opanowała moją ułańską fantazję”
„Arek rozbudzał we mnie najgłębsze fantazje i pragnienia. Niemal się utopiłam w jego łobuzerskich oczach”