Od zawsze byłem pełen sprzeczności. Pociągało mnie sto rzeczy naraz, i to najczęściej zupełnie różnych. Pasje i marzenia przenikały się, zmieniały i ewoluowały. Jak to u młodego człowieka, który na dokładkę wychowywał się w domu otwartym, pod okiem matki artystki i ojca naukowca, któremu od małego pozwalano swobodnie rozwijać swoje zainteresowania.
Studia na politechnice utwierdziły mnie w przekonaniu, że kariera wojskowa to coś dla mnie. Planowałem tuż po uzyskaniu tytułu inżyniera zrobić magistra, dla samego papierka, a potem zgłosić się do wyższej szkoły wojskowej. Afganistan już na mnie czekał… Nie doczekał się.
Alkohol lał się strumieniami
Opijaliśmy magisterki. To był upalny dzień, a my świętowaliśmy nad jeziorem. Całą grupą czuliśmy, że to jedna z ostatnich okazji, by spotkać się wszyscy razem i być totalnie, beztrosko szczęśliwymi.
Z tytułami w kieszeniach staliśmy u progu dojrzałości, na początku naszej dorosłej, samodzielnej drogi.
Na niektórych czekały dodatkowe studia, na innych praca, przeprowadzka albo założenie rodziny. To była ostatnia szansa, żeby zakończyć te pięć lat przyjaźni z przytupem. Dlatego alkohol lał się strumieniami, a muzyka była głośna jak nasz śmiech.
Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł nocnej kąpieli w jeziorze. Nieważne. Może nawet ja sam. Było parno, ubrania lepiły się nam do spoconych ciał, a wypita wódka, krążąca w żyłach, potęgowała wrażenie gorąca. Hasło zostało ochoczo podchwycone.
To był niefortunny skok
Wbiegliśmy do wody, która była jeszcze nagrzana od słońca, ale już orzeźwiająca. Chlapaliśmy się, wygłupialiśmy jak młode foki. Potem urządziliśmy sobie konkurs skoków. Biegliśmy przez całą długość pomostu, by następnie z finezją, która osobie trzeźwej skojarzyłaby się z tańcem hipopotama w balecie, skakaliśmy w ciemną toń jeziora. Woda była cudowna, a zabawa wydawała się nam coraz lepsza. Tym bardziej że wreszcie na plaży nikogo nie było.
Zniknęły irytujące rodziny z dziećmi, którym przeszkadzał nasz śmiech, choć myśmy na ich marudzące, ryczące, wszędobylskie, sypiące piaskiem dzieciaki nie narzekali. Teraz wreszcie całe jezioro i cała plaża były nasze. Mogliśmy robić, co chcieliśmy, i nikt nam nie suszył głowy tekstami typu: „nie jesteście tu sami”, „nie tak głośno”, „co jest z tą dzisiejszą młodzieżą”. Jakby kiedyś młodzież była inna, cicha i grzeczna.
Ostatnie, co pamiętam, to ból stopy, kiedy biegłem po deskach pomostu, jakby w podeszwę wbiła mi się drzazga. Ten kłujący ból wybił mnie z rytmu. Zrobiłem dwa kroki w inną stronę, niż zamierzałem, zamachałem rękami, próbując złapać równowagę, i runąłem do wody po drugiej stronie pomostu, gdzie było zdecydowanie płyciej niż zaledwie dwa metry dalej.
Krzyczałem z rozpaczy
Obudziłem się w szpitalu, podłączony do jakiejś maszynerii, nie mając siły, by się poruszyć. Rodzice siedzący przy moim łóżku narobili rabanu. Lekarze i pielęgniarki wpadli do mojego pokoju, miałem wrażenie, że stadnie, i zaczęli zaglądać w kartki z wynikami, pytać o samopoczucie, sprawdzać dane na monitorach, świecić mi w oczy małymi latarkami.
Niewiele pamiętam z tego całego szumu, bo byłem ledwie przytomny, jakby ktoś wybudził mnie ze snu po maratonie egzaminów, do którego uczyłem się dniami i nocami, popijając kawę kolejnym energetykiem.
Kiedy całe zamieszanie się skończyło i zostaliśmy w sali we czwórkę – ja, rodzice i chirurg – lekarz przysunął sobie biały, metalowy stołek do mojego łóżka i przedstawił diagnozę.
– Nie będę państwa oszukiwał… – powiedział tonem, od którego ścierpła mi skóra. Spojrzałem na matkę: była blada jak ściana. Potem na ojca. On, który nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu, co miałem chyba po nim, stał nieruchomo i tylko wpatrywał się w lekarza.
– To uraz kręgosłupa, poważny. Rdzeń kręgowy jest przerwany na wysokości szóstego kręgu odcinka piersiowego. To oznacza paraliż dolnych kończyn.
– Co?! To niemożliwe, ja tylko poślizgnąłem się czy coś i wpadłem do wody! To jakiś niesmaczny żart! – zaprotestowałem instynktownie.
Mój bunt. Mój krzyk rozpaczy. Krzyk, który nie zmieni faktów. Lekarz o zmęczonej twarzy, wykończony wielogodzinnym dyżurem, nie robiłby takich żartów, by dać mi nauczkę.
Poza tym sam czułem, że coś jest nie tak. Nie mogłem się poruszyć, ale do tej pory miałem nadzieję, że to kwestia zmęczenia, efekt bycia nieprzytomnym czy jakichś leków. Ale nie porażenie! Nie ma takiej opcji!
Co teraz będzie z moimi marzeniami, planami, szkołą wojskową, tańcem towarzyskim? Co teraz będzie z całym moim dalszym życiem?!
– Dlaczego… Dlaczego nie mogę ruszać rękami? Mówił pan, że to paraliż dolnych kończyn. A ja nie mogę ruszać rękami! Czemu?
Zacząłem krzyczeć jak opętany.
Ogarnął mnie wstyd
To było jedyne, co mogłem wtedy zrobić. Nie mogłem wstać i wyjść. Nie mogłem przyłożyć Bogu ducha winnemu lekarzowi, który miał tego pecha, że przypisali mnie właśnie jemu. Jedyne, co mogłem, to wykrzyczeć swoją złość, przerażenie i wstyd.
Tak, wstyd, bo dla mnie, faceta, który nie usiedział jednego dnia na tyłku, wózek inwalidzki i kalectwo to był wstyd nie do opisania.
– Nie mogę się poruszyć, zróbcie coś! – darłem się przez łzy.
Matka niemal położyła się na mnie i zaczęła głaskać po twarzy, uciszać: „Ciii, skarbie, już dobrze”… Uspokajała mnie, jakbym był małym dzieckiem i znowu stłukł sobie kolano, a nie usłyszał wyrok. Bo tym były dla mnie słowa lekarza.
– Być może do głównego urazu przerwania rdzenia doszedł dodatkowy, w wyższej części kręgosłupa. Być może to tylko efekt przejściowy. W tej chwili nie jesteśmy w stanie określić przyczyny paraliżu kończyn górnych. Do tego potrzeba więcej badań i czasu. Będziemy się przyglądać i…
– Przyglądać się? Jestem sparaliżowany, a wy się będziecie przyglądać?! Czy ja jestem małpą w zoo?! – krzyczałem.
Lekarz stał i patrzył na mnie spokojnie. Matka płakała, gładząc mnie po włosach. Ojciec stał bokiem, jakby się dystansując od całej sytuacji, i patrzył w okno. Najchętniej wszystkich wykopałbym z sali i zamknął się na klucz, ale mogłem jedynie odwrócić głowę, gdy matka chciała mnie pocałować. Nic więcej.
Rozpłakałem się. I płakałem do momentu, kiedy uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie nawet obetrzeć łez. I ktoś musi mi pomóc z wytarciem nosa.
To było przerażające. Poczułem się jak dziecko, któremu ktoś będzie musiał pomagać ze wszystkim. Absolutnie wszystkim. Od jedzenia, wycierania nosa, ubierania, aż po higienę i obcinanie paznokci. I że jeśli ktoś będzie chciał mi coś zrobić albo zrobić coś ze mną, to po prostu to zrobi. Niby jak zaprotestuję przeciwko nałożeniu piżamy w motylki?
Byłem wściekły
– Zostawię państwa. Za dwadzieścia minut zabierzemy syna na kolejne badania. Gdyby była taka potrzeba, pielęgniarka ma środki uspokajające.
– Sam sobie łykaj te prochy! – krzyknąłem za nim.
– Synku, proszę cię…
– O co? No o co mnie prosisz, mamo? – rzuciłem ostro. – Teraz to ja będę musiał o wszystko prosić! Zabijcie mnie, odłączcie od tego pikającego gówna albo wstrzyknijcie mi coś – błagałem. – Nie chcę żyć w ten sposób! Nie zgadzam się!
Matka siedziała obok i tylko płakała. Ojciec stał nieruchomo i patrzył w okno.
Dodatkowe badania niewiele dały, poza tym, że potwierdziły nieodwracalny paraliż dolnej połowy ciała. Nad tym, że nie mogę ruszać rękami, lekarze kręcili głowami i szli do innych pacjentów. Może lepiej rokujących. Może bardziej chętnych do współpracy. Może takich, którzy nie wrzeszczeli na nich, że chcą umrzeć.
Stałem się zależny od innych
Kiedy wróciłem do domu, wszystko było inne. Mój pokój… Wyleciało z niego tradycyjne łóżko, a pojawiło się takie specjalne, medyczne, z podnośnikiem, żeby można mnie było odwracać z boku na bok. I żeby dało się mnie umyć. Obok stał wózek inwalidzki, żeby łatwiej mnie było przewozić.
Uśmiech matki przypominał pęknięcie w kamieniu, gdy mówiła:
– Niedługo zamontują specjalną windę, żebyś mógł zjechać po schodach na dół.
– Po co? Nie lepiej, żebym spadł ze schodów, skręcił kark i uwolnił was od syna kaleki?
– Przestań! – krzyknął ojciec. – Błagam cię, przestań…
Nikt z mojej paczki mnie nie odwiedził. Nie wiem czemu i szczerze powiedziawszy, guzik mnie obchodziły ich motywy, wymówki, ich poczucie winy, skrępowanie, strach, zażenowanie czy co tam nimi kierowało. Nie chciałem, żeby ktokolwiek oglądał mnie w tym stanie. Uzależnionego od cudzej pomocy. Bezwolnego. W pieluchach.
Wystarczy, że rodzice musieli zatrudnić pielęgniarkę, która przychodziła się mną zajmować, gdy oni wychodzili do pracy. Musiałem znosić obecność obcej osoby, która oglądała mnie z każdej strony, w najbardziej intymnych sytuacjach. Kobieta była w wieku mojej matki i trochę też mi matkowała. Starała się być cierpliwa i pomocna, choć naprawdę nie ułatwiałem jej pracy.
Rehabilitant się ze mną nie cackał
Za to polubiłem Dominika, rehabilitanta, który codziennie ze mną ćwiczył. Na samym początku też się mu stawiałem i wściekałem na niego, nie wierząc w powodzenie tych durnych ćwiczonek, jak je nazywałem, i nie widząc żadnych efektów. Oczywiście, niewiele mogłem zrobić, by konkretnie mu się przeciwstawić, choć Dominik zachęcał mnie i prowokował słowami:
– No, uderz mnie, twardzielu. Pokaż, jak mnie nie znosisz.
Próbowałem. Ze wszystkich sił próbowałam się zamachnąć i walnąć go w tę uśmiechniętą, przystojną gębę, gdy opowiadał mi, gdzie balował poprzedniego wieczoru, ile dziewczyn poderwał, jaka dobrą pił whisky. Uwielbiałem whisky! Teraz niestety mogłem sobie o niej jedynie pomarzyć, nikt by mi nie zaserwował alkoholu.
Mimo mojego oporu regularne ćwiczenia zaczęły w końcu przynosić skutek. Powoli, bo powoli, ale odzyskiwałem władzę w rękach. Najpierw delikatnie poruszałem palcami, potem mogłem unosić dłonie, wreszcie łokieć i całe ramię.
Efekty nie oszałamiały, ale dawały mi siłę do dalszych ćwiczeń. Powtarzałem je teraz jak szalony, całymi dniami, chcąc przyspieszyć powrót do sprawności, choćby częściowej. Oznaczało to dla mnie uwolnienie się od ciągłej obsługi w każdej sytuacji, odrobinę niezależności, odzyskanie choć szczątkowej godności.
– No, teraz będziesz mógł mi wreszcie przyłożyć – powiedział Dominik, gdy po raz pierwszy byłem w stanie zacisnąć pięść i zamachnąć się.
Uśmiechnąłem się szeroko, bo miał rację, choć teraz już nie chciałem mu przywalić. W ciągu kilku miesięcy ciężkiej pracy zaprzyjaźniłem się z nim. Trudno, żeby było inaczej, skoro był jedynym facetem poza moim ojcem, którego widywałem. Niemniej naprawdę polubiłem Dominika. Spoko gość. Jak pode mnie skrojony. Nie obraziłabym się za takiego brata.
Chciał mnie przywrócić do życia
– Mówiłem ci, że to tylko przejściowe, wyniki nie kłamią. Będziesz mógł wreszcie wyrwać się z domu, iść do pracy, podrywać dziewczyny.
– Jasne. Będą mi się normalnie z tej miłości rzucać pod koła – ironizowałem.
– Nie miaucz, nie użalaj się nad sobą, tylko ćwicz. Jak jeszcze trochę się podciągniesz, będę miał dla ciebie prezent.
– Och, misiaczku, nie musiałeś… – zacmokałem, udając, że go całuję.
– Wiem, ale pomyślałem, że skoro już potrafisz utrzymać szklankę bez rozlewania tego, co w środku, to warto by cię zabrać do klubu.
– Żebym sobie potańczył? – uniosłem kpiąco brwi.
– Żebyś wyszedł do ludzi, napił się i posłuchał muzyki. A jak weźmiesz jakąś panienkę na kolana, to możesz też potańczyć. Nie widzę przeciwwskazań.
Wybraliśmy się do miasta
Nie wiem, jakim argumentami przekonał moich rodziców, ale w najbliższą sobotę ruszyliśmy zdobywać miasto.
– W sumie to robię za wabik na dziewczyny, co? Jesteś takim dobrym kolegą! – zapiszczałem cienkim głosem. – Zabierasz kalekę na imprezę, jestem cała twoja!
– No jasne – zgodził się, nawet nie wchodząc w dyskusję.
– A poważnie, to… dzięki. Za wszystko. Przecież nie musisz… – urwałem, bo coś ścisnęło mnie za gardło, gdy uświadomiłem sobie, ile Dominik dla mnie znaczy, ile dla mnie robi, zupełnie poza swoimi obowiązkami.
– Zamknij się, kaleko – rzucił. – Gadasz, jakbyś już się upił.
Budziliśmy zainteresowanie. Wózek inwalidzki w klubie. To było dziwne. Dominik postawił przede mną szklankę z whisky i ostrzegł, żebym pił powoli, bo ze względu na długą abstynencję mogę narobić nam kłopotów.
– A wtedy dostaniesz szlaban na kolejne wyjścia z domu.
– Tego bym nie chciał…
Fakt. Z jednej strony czułem się jak dziwadło, na które gapiło się pół klubu. Z drugiej jak normalny człowiek, który wyszedł do ludzi, porozmawiać, napić się.
Wróciłem grzecznie przed północą jak Kopciuszek, dzięki czemu rodzice zgadzali się na kolejne eskapad.
Zacząłem znowu korzystać z życia
Dominik zabierał mnie nad jezioro, do klubów, restauracji, do teatru. Początkowo protestowałem, mówiąc, że to rozrywka dla emerytów, ale o dziwo, polubiłem sztuki. Tym bardziej, że za każdym razem mogłem liczyć na miły uśmiech dziewczyny, która sprzedawała bilety.
– Człowieku, weź się do niej odezwij czasem – radził Dominik.
– Już się rozpędzam… – mruknąłem.
Dominik nie odpuścił i pewnego razu zagadnął dziewczynę w czasie antraktu:
– Przepraszam, mam takie niedyskretne pytanie. Kolega zauważył, że ma pani wyjątkowo ładny uśmiech. Jednak obawia się, że jest to uśmiech litości nad kaleką. To prawda?
Niemal parsknąłem śmiechem na widok jej miny. Spodziewała się raczej pytania w stylu: „gdzie jest toaleta?”. A ja miałem ochotę kopnąć Dominika w kostkę, gdybym tylko mógł. Robił mi obciach, wiedząc, że nie mam jak się obronić.
– Właściwie to uśmiechałam się do niego z nadzieją, że odwzajemni ten uśmiech. Niestety, nie doczekałam się.
Podniosłem na nią wzrok i… pierwszy raz od wypadku szczerze uśmiechnąłem się do jakiejś dziewczyny.
Już nie jestem obrażony na los
Dominik wkrótce przestał przychodzić codziennie. Nie potrzebowałem rehabilitacji w takim zakresie jak do tej pory. Odzyskałem sprawność w rękach i byłem w stanie większość rzeczy robić sam. Jako mój kumpel wpadał jednak regularnie, żeby pogadać albo gdzieś razem wyjść. Czasem towarzyszyła nam Basia. Nim się zorientowałem, to ona była obok mnie codziennie.
Ze studiów wojskowych musiałem zrezygnować, ale nauka języków obcych opłaciła się. Zrobiłem kursy i łapałem zlecenia tłumaczeń. Początkowo tylko dla wprawy, później – bo mogłem dzięki temu zarabiać na siebie.
Pogodziłem się z tym, że nigdy nie będę biegał, skakał ani jeździł na rowerze. Nigdy nie zrobię salta na trampolinie, nie wykręcę piruetu na łyżwach ani nie sprawdzę, jak długo mogę tańczyć, zanim nogi odmówią mi posłuszeństwa.
Mimo początkowej fazy buntu i zaprzeczania dziś nie jestem już obrażony na los. Wiem, co mogę zmienić, a czego nie zmienię za żadne skarby świata. Staram się czerpać z życia, ile mogę, jak najwięcej, żeby mieć piękne wspomnienia, gdy będę umierał. Kiedyś tam. Bo już mi się nie spieszy. Mam dla kogo żyć.
Mam rodziców, którzy zawsze będą się o mnie martwić, jak to rodzice, choć wcale nie muszą, bo daję sobie radę. Mam Dominika, do którego mówię „bracie”. No i mam Basię, która niedługo zostanie moją żoną. Zamieniłem w lemoniadę te cytryny, którymi rzucił we mnie los.
Antek, 29 lat
Czytaj także: „Babcia obiecała, że odda nam dom w zamian za opiekę. Przeprowadziliśmy się na wieś, a ona nas wykiwała”
„Mój mąż jest zazdrosny o córkę. Daje jej kolejne szlabany i odstrasza narzeczonych, bo boi się nastoletniej ciąży”
„Żona leżała w szpitalu i nie potrafiłem jej pomóc. Nie miałem siły zajmować się dziećmi, a one przecież też cierpiały”