Przez dwa lata pośród wielu obowiązków policjanta drogówki miałem też zadanie powiadamiać rodziny ofiar wypadków o tragedii, która ich dotknęła. Musiałem przekazać im, że ich ojciec, matka, syn czy córka nie żyją. Że zginęli, jadąc do pracy, wracając z wakacji, wycieczki czy zwykłych zakupów w markecie.
To był najtrudniejszy okres w mojej policyjnej karierze. Tego dnia dostaliśmy wezwanie na jedną z miejskich estakad. Przyjechaliśmy tam chwilę po kolegach z innego radiowozu i razem ze strażakami, którzy mieli wyciąć ciało z samochodu. Wypadek był koszmarny.
– Nic nie hamował. Jakby w ogóle zapomniał, że ma pod nogą pedał – powiedział kolega, którego spotkaliśmy na miejscu.
– Może zasłabł…
– Wątpię. Młody, szczupły facet. Tak przynajmniej można wnioskować po tym, co z niego zostało… Stawiałbym na to, że coś go rozproszyło.
– Znowu telefon? – zapytałem.
– Nie wiem… – wzruszył ramionami kolega. – Sam zobacz.
Zostawił żonę i dwóch synów
Podszedłem do auta, gdzie działali już strażacy. Zajrzałem do środka. Lata pracy uodporniły mnie na takie widoki na tyle, żebym zmusił się do pozostania na miejscu. Rozejrzałem się więc po kabinie w poszukiwaniu telefonu komórkowego i dokumentów. Portfel leżał na siedzeniu, ale komórki nigdzie nie było. Wziąłem go więc i odwróciłem się do strażaków.
– Jakbyście znaleźli telefon, dajcie znać.
Przytaknęli i zabrali się do roboty, a ja poszedłem do swojego radiowozu i tam przejrzałem portfel w poszukiwaniu dowodu. Znalazłem go w jednej przegródek. Facet miał na imię Mateusz i miał trzydzieści dziewięć lat. Zostawił żonę i dwóch synów. Skąd wiedziałem? W portfelu nosił ich zdjęcie. Podpisane na odwrocie – Ania, Jacek i Robert.
Wpatrywałem się w zdjęcie, gdy zawołał mnie jeden ze strażaków. Szedł w moją stronę, a w wyciągniętej rękawicy trzymał telefon.
– Szefie… Szefie! Jeszcze dzwoni – zawołał.
Podbiegłem do niego, żeby zobaczyć, kto telefonuje. Nigdy nie wolno nam odbierać połączeń na telefonach ofiar, ale mamy obowiązek spisać numer i oddzwonić ze służbowego, by w ten sposób przekazać najbliższym pierwszą informację o tragedii. Spieszyłem się, bo wiedziałem, że telefon może mieć blokadę i jeśli nie zobaczę numeru teraz, to później mogę się do niego już nie dostać.
– Cholera! – zakląłem, gdy komórka ucichła właśnie w chwili, kiedy podał mi ją strażak.
Podziękowałem mu i wsiadłem do radiowozu, żeby sprawdzić, czy da się ją jeszcze odblokować. Coraz częściej ludzie zabezpieczają telefony kodami i wtedy nic nie możemy zdziałać. Tym razem jednak nie było żadnego hasła. Ekran rozświetlił się i wtedy zobaczyłem coś, co dało mi wyobrażenie o tym, jak doszło do wypadku.
To był esemes
A właściwie to jego niedokończony fragment. Jak brzmiał? Następująco: „Dobra, podjadę. Ale najpierw zajrzę do roboty. Będę chwilę póź…”.
Wiadomość urywała się w pół zdania, więc było ogromne prawdopodobieństwo, że do wypadku doszło właśnie w czasie wklepywania treści esemesa. Nie zaskoczyło mnie to wcale, bo już kolejny raz miałem do czynienia z takim powodem tragedii na drodze.
– I co? Masz? – zapytał mój partner, z którym przyjechałem na miejsce.
– Mam. Niezablokowana. No i patrz – pokazałem mu ekran. – Pisał esemesa.
– Do kogo?
– Do żony…
– Skąd wiesz?
– Bo adresatem jest ta sama babka, której imię widnieje na odwrocie zdjęcia w portfelu. Szlag by to trafił!
– Załamie się kobita…
– Tak będzie – powiedziałem, a potem jeszcze raz zerknąłem na ekran telefonu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że facet, którego komórkę miałem w ręce, odpisywał na pytanie żony. Prosiła go, żeby pojechał jeszcze po chleb i worki na śmieci, bo się skończyły. To znaczyło, że to właśnie ona nieumyślnie sprowokowała go do nierozważnego zachowania na drodze.
– Co jest? – zapytał kolega, widząc moją minę.
– On jej odpowiadał… Matko Boska! Poprosiła go, żeby zajechał po drodze do sklepu. No i on jej odpisywał, że podjedzie, ale jeszcze zajrzy do roboty. Ja pierniczę…
Poczułem wtedy, jak bardzo nie chcę jechać do domu tej kobiety. Jak robią mi się ciężkie nogi, jak narasta we mnie ochota, żeby rzucić to wszystko w cholerę. Miałem oddać żonie tego mężczyzny telefon, w którym widniał dowód tego tragicznego zbiegu okoliczności? Że gdyby nie przyszło mu do głowy odpisać na jej esemesa, to pewnie by żył?
Na szkoleniach zabraniali nam się angażować. Kazali powstrzymywać emocje, robić, co do nas należy, z wyczuciem, ale też z profesjonalnym dystansem. Nie dało się. W takich sytuacjach jak ta po prostu się nie dało.
To wbrew procedurom, ale…
– Strażacy wołają – wyrwał mnie z zamyślenia kolega. – Jeszcze coś chyba znaleźli. Zaraz wracam i jedziemy do tej kobiety. Trzeba to załatwić, mieć to z głowy…
Poszedł, a ja dalej patrzyłem na ekran telefonu tego faceta. Obok leżał portfel otwarty na przegródce ze zdjęciem jego żony. Kobieta uśmiechała się, przytulając do siebie dzieci. Żadne z nich nie wiedziało jeszcze, co się stało. Za kilkadziesiąt minut miał runąć ich świat. Dzieci jakoś się z tego pozbierają, bo pochłonie ich fascynująca młodzieńcza codzienność, ale ona… Ona będzie się zadręczała do końca życia. Będzie wyrzucać sobie, że napisała do niego tego esemesa.
Właśnie wtedy uznałem, że mogę coś zmienić. Że mogę mieć wpływ na to, jak rodzina poradzi sobie z tą stratą. Dotknąłem palcem ekranu komórki i zaraz pod okienkiem wiadomości wyświetliła się klawiatura. Wszystkie litery i jeden klawisz, który najbardziej mnie teraz interesował. Ten, za pomocą którego kasujemy słowa, których nie chcieliśmy napisać.
– Co robisz? – zapytał partner, który wrócił właśnie do auta.
– Zastanawiam się…
– Nad czym?
– Nad tym, czy nie wykasować tego esemesa. Tego, którego do niej pisał, niedokończonego…
– No co ty?!
– A czemu nie?
– Bo nam nie wolno. Komórka należała do niego, jest własnością rodziny. Nie możemy w to ingerować – powiedział kolega.
– A wyobrażasz sobie, co będzie czuła jego żona? Zdajesz sobie sprawę, że ta świadomość będzie ją zżerała do końca życia? Zastanów się. Ja wszystko rozumiem, ale czasem trzeba być człowiekiem, a nie biurokratą. Czy nie wyświadczymy jej przysługi? Czy nie zrobimy czegoś dobrego? – spytałem.
– Nie wiem…
– Musimy zdecydować. Razem. Sam tego nie zrobię. Co ty na to? – zapytałem, a na jego twarzy pojawiły się pierwsze oznaki wątpliwości.
– I tak będzie podejrzewać, że zginął, czytając jej wiadomość…
– Dostanie telefon z zamkniętym oknem wiadomości. Tak jakby przeczytał jej esemesa i jechał dalej. Niczego się nie domyśli… – tłumaczyłem. – Też nie najlepiej się z tym czuję. Wiem, że najwygodniej byłoby umyć ręce, zawieźć informacje i jego rzeczy, a potem spadać do domu. Ale chcę pomóc tej kobiecie dojść do siebie. Pomóc żyć dalej… Co ty na to?
– Kasuj – zdecydował.
– Na pewno?
– Kasuj!
Usunęliśmy niepełny esemes, zamknęliśmy okno wiadomości i pojechaliśmy do tej kobiety z informacją o wypadku.
Zareagowała koszmarnie
Gdyby nie nastoletni synowie, musielibyśmy ją chyba zawieźć do szpitala. Razem z nimi zaczekaliśmy na jej matkę i dopiero wtedy zostawiliśmy rodzinę z rozpaczą i pytaniem, co dalej…
To był jeden z ostatnich razy, gdy pojechałem z taką wiadomością. Kilka tygodni później poprosiłem o zwolnienie mnie w tych obowiązków. Miałem dość, a konieczność podjęcia decyzji o usunięciu esemesa przelała tylko czarę goryczy. I tak długo wytrzymałem. Za długo…
Dziś część koszmarnych wypadków wraca do mnie. Żona wie, że gdy na chwilę zamieram, gdy przystaję na widok jakiegoś auta albo sytuacji na drodze, to myślę o tym, co widziałem. Myślę o ludziach, którym przekazywałem tragiczną wiadomość.
Wie też, że do dzisiaj jestem pewny tego, co zrobiłem w sprawie esemesa. Nie dumny, nie zadowolony, nie zachwycony swoją decyzją, ale pewny, że była słuszna. Mam nadzieję, że ta kobieta ruszyła do przodu, że jakoś się potem odnalazła. Może również dzięki temu, co zrobiliśmy dla niej z kolegą.
Czytaj także:
„Bałam się relacji z facetem, który stracił ciężarną żonę w wypadku. Skąd wiem, że nie będzie jej kochał do końca życia?”
„Stanęłam oko w oko z tragedią i przegrałam. Mąż zginął w wypadku, a ja wpadłam w bagno nałogu, z którego nigdy nie wyjdę”
„Była zginęła w wypadku, a ja miałem zająć się naszymi dziećmi, których nie znam i nie chciałem”