Doskonale pamiętam dzień, który zmienił moje życie. To właściwie była chwila, ulotny moment, który niespodziewanie poruszył w mojej duszy uśpioną strunę. Nawet nie wiedziałem, że taką mam. W ogóle niewiele wiedziałem, chociaż miałem już czternaście lat i wysokie mniemanie o sobie. Radziłem sobie w życiu, to było najważniejsze.
Dość prędko odkryłem, że pieniądze leżą na ulicy, trzeba się tylko po nie schylić. Najlepiej tak, by nikt nie widział. To był warunek konieczny, jeśli nie chciałem mieć do czynienia z sądem dla nieletnich i poprawczakiem. Znałem paru, którzy tam trafili. Twierdzili, że to doświadczenie zrobiło z nich prawdziwych mężczyzn.
Na własne oczy widziałem, na jakich tygrysów wyrośli, niezłe z nich były zakapiory, prawdziwa elita dzielnicy. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby dołączyć do nich, gdy będę starszy, ale bez „przetarcia się” w poprawczaku. Już taki głupi nie byłem, wiedziałem, jak tam jest. Jakoś nie czułem się na siłach. Co innego skroić po cichu frajera, co innego dać się złapać i kiblować do osiemnastki.
Nie oceniał mnie
Byłem sprytny, szybki i miałem drobną, wąską dłoń, co znacznie ułatwiało sprawę. Takie rzeczy załatwia się we dwóch – jeden odwraca uwagę frajera, drugi zapuszcza grabę, ale ja wolałem działać sam. Trudniej, lecz satysfakcja większa i z nikim nie trzeba się dzielić.
Staruszka namierzyłem w tramwaju. Stał bardzo dogodnie, tuż przy wyjściu. W jednej ręce trzymał książkę, drugą złapał uchwyt. W ogóle się nie pilnował, frajer, chyba myślał, że po ziemi chodzą same anioły. Delikatnie zapuściłem grabę i wymacałem nieduży portfel. Szkoda, że taki mały, ale mówi się trudno. Wyciągnąłem zdobycz, a wtedy tramwajem zarzuciło na zakręcie, staruszek poleciał na mnie, puścił uchwyt i odruchowo złapał mnie za rękę. Tę z portfelem.
– Przepraszam, chłopcze – powiedział i zobaczył, co trzymam.
Nie narobił hałasu, nie wzywał pomocy. Podniósł na mnie oczy. Tego spojrzenia nie zapomnę, póki żyję, przewierciło mnie na wylot. Wtedy nie wiedziałem, co w nim było, nie rozpoznałem miłosierdzia i miłości do drugiego człowieka. Nigdy wcześniej się z kimś takim nie zetknąłem, skąd miałem wiedzieć…
Tramwaj stanął na przystanku, drzwi się otworzyły. Szarpnąłem się, a staruszek puścił mnie bez oporu. Wyskoczyłem i dopiero wtedy zaczął krzyczeć. Dokładnie słyszałem każde słowo, myślałem, że oszalał. Wołał za mną: „Przyjdź na rekolekcje, chłopcze”, i jeszcze podał nazwę kościoła.
Już lecę, frajerze – pomyślałem
Na rekolekcje chodziłem, jak musiałem, żeby jedynki z religii nie dostać. To było w czasach, kiedy jeszcze mi zależało na nauce. W spokojnym miejscu zbadałem zawartość wytartego portfela. Była tak chuda, że zacząłem się śmiać. Kilka monet i 20 złotych, oto był cały majątek staruszka. Nie obłowiłem się, mogłem najwyżej zarobić, sprzedając jego dowód osobisty. Na takie rzeczy zawsze była koniunktura.
Zapomniałbym o całej sprawie, gdyby nie spojrzenie, które nie chciało mi wyjść z głowy. Było jak tajemnica, a ja nie lubiłem tajemnic. Postanowiłem coś z tym zrobić.
Do kościoła nie poszedłem, ale zaczaiłem się niedaleko i obserwowałem wejście. Kupiłem trochę jedzenia i przysiadłem po drugiej stronie ulicy na ławce ukrytej za krzakami. Miałem z niej dobry widok na ludzi wchodzących do kościoła. Musiałem stracić czujność, bo nie ja go pierwszy dostrzegłem, ale on mnie.
– Szczęść Boże, chłopcze – usłyszałem.
O mało nie spadłem z ławki. Co za obciach, tak się dać podejść. I to księdzu! Tym razem mój frajer ubrany był w sutannę, nie mogłem mieć wątpliwości.
– Nie bój się, nie zamierzam cię oskarżać. Nie jestem od tego – powiedział łagodnie i ruszył naprzód. Po kilku krokach odwrócił głowę. – Idę na rekolekcje, jeśli chcesz, możesz dołączyć.
I poszedł. A ja nadal siedziałem na ławce czując się coraz bardziej głupio. W końcu wstałem i polazłem za nim do kościoła. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że dobrowolnie wejdę do salki parafialnej, uznałbym go za wariata, ale jednak zrobiłem to. Niezbadane są wyroki boskie.
Stanąłem pod ścianą, jak najbliżej wyjścia, na wypadek gdybym musiał się nagle ewakuować. Staruszek usiadł już wygodnie na krześle, pozostałe były puste. Oprócz nas prawie nikogo nie było. Kilka minut później salka zaczęła się powoli zapełniać, ludzie witali się ze starcem jak z dobrym znajomym.
– Ksiądz Jan! Tyle czasu księdza nie widzieliśmy, jak zdrowie? – usłyszałem głosy wiernych.
– Bóg zapłać, że też mnie jeszcze pamiętacie – odpowiedział wyraźnie wzruszony.
Zrozumiałem, że pracował kiedyś w tej parafii, a teraz przyjechał wygłosić gościnnie rekolekcje. Nawet byłem ciekaw, na jaki temat zamierza się wymądrzać. Pomyślałem, że posłucham chwilę i spadam. No i się zdziwiłem, bo ksiądz Jan pozostał na krześle. Miał zamiar słuchać, nie pouczać. On został, ja nie. Wyszedłem z rekolekcji, ale już następnego dnia znów zaczaiłem się na ławce.
Przez jakiś czas spotykałem go wypracowanym przypadkiem, zawsze zatrzymywał się i rozmawiał ze mną. Poważnie, bez pośpiechu, z niewyczerpaną cierpliwością. Mówił o Bogu i konieczności doskonalenia duszy na chwałę Pana. Rozumiałem piąte przez dziesiąte, ale czułem, że to coś bardzo ważnego. Trochę wbrew sobie zacząłem myśleć o tym, co powiedział. Nieżyciowe było, no bo jak to, powściągnąć gniew, przebaczać wrogom, nadstawić drugi policzek. Ładnie bym wyglądał, stosując się do jego wskazówek. Ksiądz Jan żył w innym świecie, ja w innym. Może on mógł sobie pozwolić na bycie mięczakiem, ja nie.
Siódme przykazanie „Nie kradnij” znało nawet dziecko, nie musiał mi tego mówić. Dobra, grzeszyłem, ale dobry Bóg powinien wiedzieć dlaczego. Czy miałem inne wyjście? Wszystko dookoła kupowało się za pieniądze, a u mnie w domu gotówką nie śmierdziało. Rodzice umarliby ze śmiechu, gdybym zwrócił się do nich po kieszonkowe albo powiedział, czego mi trzeba. Jeść dostałem, dach nad głową miałem, goły też nie chodziłem, tyle powinno wystarczyć, ale mnie nie wystarczało. Dorastający człowiek ma przecież swoje potrzeby, no nie?
Jak to – już odjeżdża?
Tak się przyzwyczaiłem do rozmów z księdzem, że kiedy pewnego dnia pożegnał się ze mną, doznałem czegoś w rodzaju szoku.
– Wyjeżdżam, Piotrze, rekolekcje dobiegły końca. Wracam na swoje miejsce.
– Do domu? – spytałem odruchowo.
– Na emeryturę. Mieszkam w klasztorze, mam tam wygodną celę.
– Celę – oczy tak rozszerzyły mi się ze zdziwienia, że omal nie wypadły z orbit.
– Powiedzmy, że skromny pokój. Więcej mi nie trzeba.
– Nie przyjedzie już ksiądz do naszego kościoła?
Powiedziałem „naszego”? Co mnie znowu napadło?
– Jeśli mnie tu zaproszą, to z radością skorzystam. Dlaczego pytasz?
– Tak tylko – kopnąłem niewinny kamień, potoczył się prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu.
Ksiądz Jan westchnął.
– Powściągnij gniew, synu. Już wiem, co ci chodzi po głowie. Chciałbyś ze mną jeszcze pogadać o Bogu, prawda?
– Ja? W życiu – wzruszyłem ramionami.
– Możesz do mnie przyjechać, pochodzimy po ogrodzie i porozmawiamy. Siostrzyczki na pewno poczęstuję cię dobrym obiadem, będziesz miał ładną i pożyteczną wycieczkę.
– Na wycieczki jeździ się za granicę – wymamrotałem zły i rozczarowany.
Wyjeżdżał. A już się do niego przyzwyczaiłem. I jeszcze nie pojąłem do końca, o co mu chodzi z tym miłosierdziem. A on, jak wszyscy dorośli, których znałem, miał zamiar dać nogę i zostawić mnie samego. Jak zwykle – „Radź sobie sam, gówniarzu”. No to sobie radziłem. Nie potrzebowałem nikogo.
Pojechałem do niego za pieniądze kolejnego frajera. Nie chciałem się narzucać, tylko oddać mu portfel, o którym obaj zapomnieliśmy. Przyjął mnie tak, jak obiecał, długo rozmawialiśmy w ogrodzie, przy czym, o dziwo, głównie mówiłem ja. Wylewałem przed starcem jakieś żale, dopóki nie zrozumiałem, jak głupio robię. Co go obchodzą moje sprawy! Wtedy zamilkłem i przypomniałem sobie o portfelu. Wyciągnąłem go z plecaka i położyłem na stole. Ksiądz nawet nie sprawdził zawartości. Spojrzał na mnie dobrym, prześwietlającym na wylot wzrokiem i powiedział:
– Trudne masz życie, synu, ale pamiętaj, że Bóg nigdy nie obarcza nas krzyżem, którego nie jesteśmy w stanie unieść.
Tych słów trzymam się do dzisiaj. Ksiądz Jan od dawna nie żyje, ale ziarno, które zasiał, poświęcając czas nastoletniemu złodziejowi, wzeszło. Skończyłem szkołę, znalazłem pracę w opiece społecznej. Poszedłem na studia zaoczne, na pedagogikę, i obecnie prowadzę świetlicę środowiskową w najtrudniejszej części miasta.
Mam do czynienia z dziećmi, które doskonale rozumiem, bo sam byłem taki jak one. To moje upadłe aniołki, niektóre zagubione, inne już groźne. Wszystkie traktuję z szacunkiem, tak jak mnie przed laty potraktował ksiądz Jan. Pomagam im, nie narzucając się, zostawiając czas na refleksję i wybór. Na ogół wybierają dobrze. Ksiądz Jan by się ucieszył.
Czytaj także:
„Kochanica męża chce ukraść mi córkę. Zosia ubóstwia >>drugą mamę<<, a ja cierpię, bo Daria odbiera mi córkę”
„Przyjaciółka twierdzi, że ukradłam jej biznes. Ja harowałam, ona snuła idee, a teraz się jeszcze obraża”
„Teściowa mówiła, że ukradłem jej córkę i próbowała zniszczyć nam życie. Mimo wszystko zajęliśmy się nią po wylewie”