„Miałem kumpla za wzór cnót, lecz srogo się pomyliłem. Gdy żona czekała z obiadkiem, profesorek zabawiał się z kochankami”

mężczyzna odkrył prawdę fot. Adobe Stock, DragonImages
„– Czy to nie ironia losu, że żona chce mnie zostawić w momencie, kiedy mogłoby nam się dobrze ułożyć? Zdradzałem ją, to prawda, ale przecież to nic nie znaczyło. Małżeństwo zawsze było dla mnie najważniejsze, nigdy bym jej nie opuścił, doskonale o tym wiedziała”.
/ 10.12.2022 16:30
mężczyzna odkrył prawdę fot. Adobe Stock, DragonImages

– Marek, od jak dawna rozgrywacie tę jedną partię? – Aleksandra stała nad szachownicą ze ściereczką do kurzu w ręce.

– Nie dotykaj! Zburzysz ustawienie pionków – poprosiłem.

Rozłożoną szachownicę od dawna miała na oku i tylko czekała na okazję, by posprzątać to, co nazywała bałaganem.

– Nie wiedziałam, że pasjonujesz się rozgrywkami szachowymi – dała wreszcie za wygraną i opuściła pokój.

Ja też nie wiedziałem, dopóki nie spotkałem Lucka… Mówią, że najtrwalsze są przyjaźnie z młodości, w przypadku Lucjana chodziło raczej o luźną koleżeńską znajomość z liceum. Chodziliśmy do tej samej klasy, czasem graliśmy w nogę, więcej nic nas nie łączyło.

Ja miałem swoje grono znajomych, on swoje, tylko znacznie mniejsze i skromniejsze. Lucjan nie był rozrywany towarzysko, ale i nie należał do grona odrzuconych, plasował się gdzieś pośrodku. Nie zabiegał o popularność, ot, to był taki średniak, który na tle podobnych do mnie klasowych gwiazdorów wypadał raczej blado. Dlatego bardzo się zdziwiłem, kiedy spotkałem go po latach. Zaczepił mnie na korytarzu w przyszpitalnej przychodni, w której kurowałem rwę kulszową.

– Marek, to ty? – postawny, mocno siwiejący lekarz zatrzymał się na chwilę i przyjrzał mi z uwagą. – Marencjusz! – ucieszył się, potwierdziwszy naocznie swoje podejrzenia. – Góra z górą się nie zejdzie… Wspaniale, że cię spotkałem. Nic się nie zmieniłeś – dodał uprzejmie.

Wstałem i wyciągnąłem dłoń do uścisku, zachodząc w głowę, skąd znam tego wygolonego na zero przystojniaka. Było coś w tej twarzy, lekkim skrzywieniu ust, ale za diabła nie mogłem umiejscowić człowieka w kalejdoskopie wspomnień z sześćdziesięciu siedmiu lat życia. Gdzie ja go widziałem?

– Chętnie bym się z tobą spotkał, powspominał dawne dobre czasy, odezwij się do mnie, chłopie, coś zorganizujemy. Zaraz dam ci namiary na siebie, gdzie ja to miałem… – sięgnął do tylnej kieszeni spodni i nic nie znalazł.

– Pani Mario – zaczepił przechodzącą pielęgniarkę – nie wyczarowałaby pani dla mnie kawałka papieru i długopisu? Chciałem koledze zapisać numer telefonu i adres.

– Zaraz przyniosę z sekretariatu wizytówkę pana profesora – pielęgniarka uśmiechnęła się czarująco, omiatając mnie zaciekawionym spojrzeniem.

Już od dawna kobiety tak na mnie nie patrzyły, kim był ten lekarz, że część jego splendoru spłynęła także na mnie?

– Ech, kobiety. Same kłopoty z nimi – powiódł wzrokiem za odchodzącą pielęgniarką i w zamyśleniu sięgnął ręką, by podciągnąć spodnie, które wcale nie opadały. I dopiero po tym głupim odruchu go poznałem.

– Lucek! To ty! – wyrwało mi się odrobinę za głośno i wszystkie głowy odwróciły się w naszym kierunku.

W tym momencie zdążyła wrócić pani Maria i teraz wtykała mi w rękę błyszczącą wizytówkę.

– Profesor Lucjan S.  neurolog – przeczytałem, na szczęście po cichu.

Aż mnie zatkało. O żesz w mordę, kto by się spodziewał po przeciętniaku Lucku takich osiągnięć.

– Zadzwoń do mnie, Mareczku, koniecznie – szkolny kolega pożegnał się krótkim uściskiem dłoni i pożeglował majestatycznie korytarzem, pilotowany przez pielęgniarkę Marię, która nie odstępowała go na krok.

Ten to ma życie. Nie mam ochoty go zapraszać

Wracałem do domu, rozmyślając o niespodziewanym spotkaniu. Tyle lat! Ostatnio lepiej pamiętałem to, co zdarzyło się w młodości, niż wczoraj, toteż bez problemu przywołałem wspomnienia ze szkolnego boiska. Zobaczyłem ustawione rządkiem dziewczyny, które wciąż chichotały, nie spuszczając ze mnie wzroku, i ciapę Lucka, który najwyżej mógł pomarzyć o takim powodzeniu. Proszę, jak wszystko się odmieniło. Która by teraz spojrzała na mnie, szarego emeryta? A za Lucjanem Maria wodziła wzrokiem i pewnie nie ona jedna. No, ale on był profesorem…

– Co powiedział lekarz? – usłyszałem głos Aleksandry; przynajmniej ona o mnie dbała, no ale pewnie z przyzwyczajenia, po tylu latach małżeństwa robiła to odruchowo.

– Żeby do niego zadzwonić – odparłem bezmyślnie, obracając w palcach wizytówkę Lucjana. – Jak myślisz, powinienem go zaprosić? Ale dokąd? Znasz jakiś elegancki i niedrogi lokal?

– Przychodzi mi na myśl tylko nasz dom – odparła z refleksem Aleksandra. – Co ci jest, kochanie? Zrobili ci krzywdę w przychodni? Zamienili cię? Bo jakoś dziwnie mówisz, nic nie rozumiem. Kogo chcesz zaprosić?

– Lucjana, kolegę ze szkoły. Spotkałem go na korytarzu i chyba wypada się spotkać. On bardzo tego chce. Jest neurologiem, ma stopień profesorski, wyobrażasz sobie, jak się zdziwiłem? Nie zapowiadało się, że zrobi taką karierę, nawet stopnie miał gorsze niż ja!

– Aha, rozumiem – Aleksandra patrzyła na mnie wzrokiem, którego nie znosiłem ani ja, ani nasze dzieci, jak jeszcze mieszkały z nami.

Miała rentgen w oczach, prześwietlała człowieka na wylot, odkrywając każdą, nawet najlepiej ukrytą tajemnicę.

– Chodź do kuchni, zaparzę ci melisy, uspokoisz się, odpoczniesz. Wziąłeś swoje lekarstwa?

– Jeszcze do cna nie zdziadziałem, żeby pić ziółka – odgryzłem się niegrzecznie, chociaż wiedziałem, że żona stara się mną opiekować.

To też mnie wkurzało. Byłem mężczyzną, a nie zramolałym starcem, cholera!

– Jak chcesz – Aleksandra zawsze wiedziała, kiedy zostawić mnie samego, żebym mógł ochłonąć i dojść ze sobą do ładu.

Ukryłem się w gabinecie, jak szumnie nazwałem były pokój naszego syna. Zaanektowałem go, kiedy Arek się wyprowadził, o co początkowo żona miała do mnie żal. Gdyby to od niej zależało, zostawiłaby wszystko tak jak jest, jakby syn miał lada chwila wrócić do domu.

Otworzyłem szafkę i wyciągnąłem butelkę wiśniówki na pestkach. Zainteresowałem się robieniem nalewek, gdy przeszedłem na emeryturę, żeby nie zdziwaczeć z nudów. Okazało się, że mam do tego talent, w piwnicy zachomikowałem na ciężkie czasy całkiem sporą kolekcję wykwintnych trunków pachnących owocami i ziołami.

Pan profesor się zapowiedział

– Jestem. Jak widzę, w samą porę – przez uchylone balkonowe okno wszedł od strony ogrodu Olek M., mój ulubiony sąsiad i zarazem największe utrapienie; nie mogłem się ruszyć, żeby go nie spotkać.

– Znowu podglądałeś? – uśmiechnąłem się, od razu rozbrojony.

Na M. nie można było się boczyć, miał w sobie chłopina coś, co zjednywało mu tłumy.

– Zobaczyłem przypadkiem przez okno, że wyciągasz flaszkę i pomyślałem, że to niezdrowo pić do lustra – powiedział Olek z troską i zakrzątnął się, wyjmując z szafki kieliszki. – Masz zmartwienie, chłopie, zawsze tu przecież siedzisz, jak czymś się gryziesz, a to niezdrowo dla wątroby. Lepiej wszystko mi opowiedz.

– Starość nie radość, ot co. Uświadomiłem to sobie dzisiaj – przyznałem się kumplowi. – Spotkałem utytułowanego kolegę, mojego równolatka, kwitnącego, otoczonego podziwem kobiet. A ja co? Mam emeryturę i rwę kulszową.

M. zakrztusił się wiśniówką.

– O, to faktycznie słabo, współczuję – wykaszlał przez łzy.

– W dodatku Lucek prosił, żeby do niego zadzwonić, chciałby się ze mną zobaczyć, a ja nie mam ochoty wysłuchiwać opowieści o niekończącym się paśmie sukcesów luminarza neurochirurgii – ciągnąłem.

– To nie dzwoń – poradził Olek i powąchał z przyjemnością ciemnowiśniowy trunek, którego sam sobie dolał.

– Leczę się w przychodni przyszpitalnej, w której on chyba pracuje i w dodatku jest fiszą.

– To jednak zadzwoń – doradził sąsiad od serca; i tyle było z niego pożytku.

Niechętnie wystukałem numer Lucjana. Nie odebrał, więc zostawiłem wiadomość na sekretarce, zadowolony, że nie muszę z nim rozmawiać. Zrobiłem, czego się po mnie spodziewał, teraz wszystko w jego rękach, jeśli będzie chciał, odezwie się do mnie. Telefon rozdzwonił się późnym wieczorem, podrywając mnie na równe nogi. Zdenerwowałem się. Już prawie zasypiałem, a jak się rozbudzę, mam potem noc z głowy.

– Halo? – warknąłem do natręta nieszanującego mojego prawa do snu.

– Przeszkadzam? – odgadł Lucek. – Przepraszam, czasem zapominam, że inni ludzie żyją normalnie… Wiesz, przed chwilą skończyłem operować i pomyślałem, że pogadamy, umówimy się na spotkanie…

– Bardzo chętnie – zapewniłem nieszczerze. – Może wpadłbyś do nas? Oczywiście nie dzisiaj – błysnąłem dowcipem, ale nie załapał.

– A więc jutro. Jesteśmy umówieni. Wybacz, muszę jeszcze posiedzieć w papierach. Dobranoc.

Trzymałem nadal komórkę przy uchu, bo skamieniałem. Przekazał mi dyspozycje, nie pytając o zdanie, dawny Lucek nigdy by się na to nie odważył.

– Kto to był? – stuknęła mnie w ramię Aleksandra.

– Lucjan. Zapowiedział się na jutro. I co my zrobimy?

– Ty zrobisz, bo ja muszę jechać do siostry, mówiłam ci. Zostawię wam kolację, urządzicie sobie męski wieczór. Poradzisz sobie, prawda? Przecież to tylko kolega ze szkoły, a nie prezydent zaprzyjaźnionego państwa.

Miała rację, niepotrzebnie piętrzyłem trudności, naprawdę nie wiem, co mnie opętało. Byłem zadowolony ze swojego życia, dopóki nie spotkałem Lucka otulonego splendorem jak togą Cezara.

No, i tak długo z nim wytrzymała

Przy nim poczułem się mały, stary i niepotrzebny, a teraz miałem go gościć we własnym domu. No trudno, jakoś to będę musiał przeżyć, ale łatwo nie będzie… Wieczór z Lucjanem rzeczywiście przebiegał niemrawo, dopóki nie dołączył do nas M.. Wszedł jak zwykle od strony ogrodu, tak ciekawy gościa, że nawet nie raczył ukryć powodu przybycia. To on był pomysłodawcą szachowej partii, która nigdy nie miała się skończyć.

– Lepiej rozstaw szachownicę, jak Lusia zobaczy, że gram z profesorem, nie będzie wołała mnie do domu – M. trochę bał się swojej połowicy i stosował wyszukane wybiegi, żeby móc zejść jej na chwilę z oczu.

– Mnie nikt nie będzie wołał, od tygodnia sypiam w swoim gabinecie – wyznał nieoczekiwanie Lucjan. – Dlatego tak nastawałem na spotkanie, chciałem się wygadać kumplowi. Kto inny narobiłby plotek, ale tobie mogę zaufać.

Zbaraniałem, sytuację uratował Olek.

– Nieporozumienie małżeńskie? – spytał, dolewając Luckowi wiśniówki.

– Żeby tylko. Halina wyrzuciła mnie z domu i zapowiedziała, że wystąpi o rozwód. Mówi, że ma dość parodii małżeństwa, że zmarnowała ze mną zbyt dużo lat. Wiecie, jak mnie to zabolało? – westchnął, chyba szczerze.

Na starość trzeba mieć swój kąt i bliską osobę, a on poniewierał się byle gdzie.

– To zła kobieta jest – ocenił żonę Lucka M..

– Przeciwnie, była i jest wspaniałą żoną, tylko cierpliwość jej się wyczerpała. Za późno zrozumiałem, że tylko ona trwała przy mnie, kiedy nie miałem stopnia naukowego. Pracowała, wychowywała dzieci, żebym mógł piąć się w górę. Dała mi czas i swobodę.

– A ty?

– Och, różnie bywało. Kobiety… Nie miałem zadatków na mnicha, korzystałem z życia, ale nigdy nie chciałem porzucać rodziny. Zawsze wracałem.

Zrobiło mi się go żal

Patrzyłem na niego jak urzeczony. Romanse, szaleństwa młodości, dla mnie ten rozdział był już dawno zamknięty, a w Lucku wciąż grała gorąca krew. Jak on to robił?

– Zazdrościsz mi? – odgadł, co mnie dręczy. – Niepotrzebnie. Masz żonę, spokojny, miły dom, do którego przyjeżdżają wasze dzieci.

– Ogródek i piwniczkę z nalewkami… – dodał M..

– Zamieniłbym się z tobą w jednej chwili, dokładając tytuł profesorski. Jestem tym wszystkim zmęczony.

– Szanowna małżonka przyłapała profesora in flagranti? – spytał zaciekawiony M.

– Na szczęście do tego nie doszło. Już od pewnego czasu nie dawałem Halinie powodów do zazdrości, uspokoiłem się, zacząłem doceniać to, co mam. Lata lecą, człowiek mądrzeje. Szkoda, że nie porozmawiałem z nią szczerze, nie powiedziałem, że się zmieniłem.

– Sama tego nie zauważyła? – spytał ze zdumieniem M., człowiek obserwowany przez żonę dzień i noc.

– Jakoś nie. Może dlatego, że mało bywam w domu? Mam mnóstwo pracy, ciągle jeszcze operuję, wygłaszam wykłady, uczestniczę w sympozjach naukowych, koordynuję badania, prowadzę przewody doktorskie.

– To faktycznie. Aż dziw, że małżonka jeszcze profesora rozpoznaje z twarzy – podsumował trafnie M.

– Czy to nie ironia losu, że żona chce mnie zostawić w momencie, kiedy mogłoby nam się dobrze ułożyć? Zdradzałem ją, to prawda, ale przecież to nic nie znaczyło. Małżeństwo zawsze było dla mnie najważniejsze, nigdy bym jej nie opuścił, doskonale o tym wiedziała.

– No, nie wiem. Jakbym ja takie numery wywijał, to moja by mnie zabiła. Nie musielibyśmy się rozwodzić – M. tak się zdenerwował wywołanym obrazem, że musiał pokrzepić siły wiśniówką, od razu podwójną porcją.

Lucjan spojrzał na niego z urazą. Już chciał odpowiedzieć, ale uciszyłem go gestem. Mężczyźni zwierzają się tylko we własnym gronie.

– Hm – chrząknąłem ostrzegawczo, bo dostrzegłem w uchylonych drzwiach do gabinetu głowę Aleksandry.

– Skoczek na F5 – zareagował natychmiast M. i zaczął się okropnie śmiać; miałem ochotę go udusić.

– Rozgrywamy partię szachów, kochanie – rzuciłem swobodnie.

Do gabinetu weszła Aleksandra, żeby się przywitać z gościem. I z M. oczywiście.

– Spotkałam przed furtką twoją żonę, Olku. Pytała o ciebie – powiedziała.

– Już tak późno? – zorientował się Lucjan. – Będę uciekał.

– Taksówki zwykle nie trafiają na nasz wygwizdów, a ostatni autobus już odszedł. Proszę u nas przenocować, na górze jest pokój gościnny – Aleksandra podejrzanie błysnęła oczami.
Już dawno nie widziałem jej tak ożywionej. Szlag by to trafił, co ten cholerny Lucek w sobie miał?

– Będzie ci u nas wygodniej niż w gabinecie – powiedziałem złośliwie.

Biedny stary, samotny facet

W nocy jak zwykle nie mogłem zasnąć. Może to ta wiśniówka?

– Śpisz? – dotknąłem ramienia żony.

– Hmm. Co znowu?

– Co myślisz o Lucjanie?

– Nie chciałabym, żeby był moim mężem – odparła nagle rozbudzona Aleksandra zupełnie poważnym tonem.

Uśmiechnąłem się w ciemności z zadowoleniem. No teraz mogłem już spokojnie zasnąć. Rano powitałem Lucka bez poprzednich uprzedzeń. Po nadużyciu wiśniówki i źle przespanej nocy nie wyglądał najlepiej. Był teraz po prostu zwyczajnym starszym panem, zmęczonym i trochę smutnym, któremu nie ułożyło się w życiu osobistym.

– Będziesz o nas pamiętał? Szachownica czeka, musimy dokończyć partię – mrugnąłem do niego okiem. – Wpadaj, jak będziesz potrzebował, zawsze mnie zastaniesz.

Mówiłem szczerze, bez przymusu. Lucek już nie wydawał mi się tak godny zazdrości jak przedtem.

– Dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy – pochylił łysą głowę nad kubkiem kawy. – Wracam do pracy, jeszcze to mi zostało.

– To całkiem niemało – powiedziała Aleksandra, odprowadzając wzrokiem Lucjana idącego przez nasz ogród.

– Czy ja wiem? – objąłem ją wpół. Trzepnęła mnie żartobliwie w rękę.

– Jeszcze nas M. zobaczy, on zawsze patrzy w stronę naszych okien. Nie jesteśmy za starzy na takie czułości, Mareczku?

– Nie – odpowiedziałem i pocałowałem ją w ucho, aż zapiszczała.

Czytaj także:
„Starsi rodzice udawali, że radzą sobie ze wszystkim, żeby tylko dzieci nie zagnały ich do ciasnej kawalerki w mieście”
„Kochanka szefa awansowała i zaczęła się panoszyć. Obcinała pensję tym w najgorszej sytuacji, bo wiedziała, że i tak nie odejdą”
„Facet zostawił mnie przez… spóźnialstwo! Rodzice wychowali go na sztywniaka żyjącego pod linijkę, a ja jestem wolnym duchem”

Redakcja poleca

REKLAMA