Postanowiłem ze sobą skończyć. Przerwać tę żałosną egzystencję, od dawna przecież nie byłem już nikomu potrzebny, nawet sobie… Nie widziałem żadnego sensu w dalszym istnieniu na tym świecie. Rozważałem swoje odejście na wiele sposobów. Tabletki nie wchodziły w grę, bo aż się wzdrygałem na myśl, co stanie się z moim ciałem, zanim ktokolwiek mnie znajdzie w mojej marnej kawalerce. Musiałem to zrobić tak, aby ciało zniknęło, żeby nikomu nie robić kłopotu z jego pochowaniem. Po długich rozmyślaniach wybrałem w końcu wodę.
Zawsze lubiłem wodę
Kiedyś, gdy byłem jeszcze dzieckiem, marzyłem o tym, aby zostać marynarzem. Niestety, z Wrocławia nad morze daleko, jawiło mi się ono więc bardziej jako abstrakcja. Z moich planów zdawania do Szkoły Morskiej nic nie wyszło… Ale pływałem. Jako młody człowiek każde wakacje spędzałem z kolegami nad jeziorem, wypożyczaliśmy jacht, stawialiśmy żagiel. Uwielbiałem ten pęd powietrza we włosach podczas halsowania.
Pęd powietrza… Czułem go także na motorze. Swoją pierwszą emzetkę kupiłem za pieniądze zarobione za pracę w polu. Wszystko robiłem: siałem, zbierałem truskawki, ziemniaki… Żadna robota mnie nie przerażała, nawet przy wyrębie lasu. I to nawet wtedy, gdy potężne drzewo, źle podcięte, poleciało wprost na mnie. W porę przed nim uskoczyłem, i spokojne wróciłem do swoich zajęć.
– Inni toby się zesrali w gacie i uciekli, gdzie pieprz rośnie. Ale ty masz, chłopaku, nerwy! Pięciu groszy bym za ciebie nie dał w pierwszym momencie, a tymczasem mocny jesteś nie tylko w gębie! – powiedział mi potem majster.
W ustach tego skrytego i twardego chłopa to był duży komplement. Ta emzetka była całym moim majątkiem i życiem. Uwielbiałem na niej jeździć, czułem się wtedy niezależny i wolny. Na niej także pędziłem do Marty, mojej ukochanej dziewczyny, poznanej podczas pewnych wakacji – pod żaglami, a jakże!
Marta… ucieleśnienie wszystkich snów. Smukła, zgrabna, z długimi włosami. Spełnienie marzeń o miłości. Zatraciłem się w niej całkowicie, a ona we mnie… Wiele razy zastanawiałem się, co Marta we mnie tak naprawdę widzi, i bałem się, że ten piękny sen kiedyś się skończy. Zrobiłbym dla niej wszystko, wszystko oddałbym, aby z nią być.
Tak myślałem na początku, a potem…
Kiedy poznałem Martę, mieszkałem już w Gdańsku. Chciałem być bliżej morza, bliżej swoich niespełnionych marzeń o pływaniu. Pracowałem w stoczni, gdzie codziennie mogłem dotykać statków, myśląc o dalekich podróżach. Sądziłem wtedy, że znalazłem swoje miejsce na ziemi, i że moja ukochana będzie chciała ze mną żyć w Trójmieście.
Deklarowała przecież, że też kocha morze, nasze spacery jego brzegiem były upojne. Nie rozmawiałem z Martą przed ślubem o tym, gdzie będziemy mieszkali, gdy już zostaniemy małżeństwem. Wiem, mój błąd. Z góry założyłem, że podziela ona moją fascynację. Tymczasem Marta już jako żona uparła się, że musimy wrócić w jej rodzinne strony, do Lublina.
– Chcę być bliżej rodziców. Oni nam pomogą, będzie nam łatwiej – tłumaczyła.
Faktycznie, rodzice Marty należeli do dość zamożnych ludzi. Mogli kupić nam mieszkanie wszędzie, oni jednak uparli się, że kupią je w Lublinie. Nie miałem wyjścia… Tak bardzo chciałem uszczęśliwiać żonę, że byłem gotów dla niej unieszczęśliwić siebie.
„Ważne, że Marcie jest dobrze” – wmawiałem sobie przez lata.
Znowu miałem daleko do morza, musiało mi wystarczyć Pojezierze Lubelskie. Nie miałem jednak z kim halsować po jeziorach, kumple zostali daleko, jedni we Wrocławiu, inni w Trójmieście. A z teściem i bratem żony? No cóż, dość powiedzieć, że nie miałem z nimi wspólnego języka. Z mojej przedmałżeńskiej wolności pozostał mi jeszcze tylko motor. Ale i nim nie cieszyłem się zbyt długo.
– Naprawdę masz zamiar tym jeździć? Teraz, kiedy urodziło się nam dziecko? – usłyszałem od żony.
I jeszcze to, że przecież powinniśmy zmienić samochód na większy. Przyznam, że w pierwszym momencie powiedziałem – nie! Po raz pierwszy sprzeciwiłem się Marcie; do tej pory zawsze wszystko chciałem robić tak jak ona, aby ją zadowolić. Bałem się, że inaczej ją stracę, że wreszcie zobaczy we mnie, kim prawdę byłem – nieciekawego i niepewnego siebie faceta.
Z motorem jednak dość szybko spasowałem, mając przeciwko sobie całą rodzinę Marty. Pamiętam dobrze, że teść mnie nawet nazwał niewdzięcznikiem i człowiekiem lekkomyślnym. Bardzo mnie to ubodło. To była po prostu nieprawda, bo przecież starałem się, jak mogłem najlepiej, aby zarobić na swoją rodzinę. Zawziąłem się, postanowiłem im wszystkim udowodnić, że nie mają racji, i sprzedałem ten cholerny motor.
Dużo za niego nie dostałem
Prawdę mówiąc, kwota była symboliczna jak za starą wysłużoną emzetkę. Może powinienem był wycofać się z tej transakcji, skoro od początku nie widziałem w niej sensu? Ale ja byłem za bardzo obrażony. Zrobiłem to, sprzedałem maszynę za bezcen, i na lata zapomniałem, co to znaczy motor i pęd powietrza we włosach. Kupiłem większy samochód, a kiedy po córce urodził się nam syn, nabyłem pokaźnego vana.
Były w nim nawet rozkładane stoliczki przyczepione na plecach przednich siedzeń, tak że dzieci mogły sobie rysować podczas naszych podróży. Jeździliśmy zresztą sporo… Postanowiłem zacząć zarabiać większe pieniądze i faktycznie mi się to udawało. Założyłem własną firmę świadczącą usługi elektryczne, która szybko się rozwijała. Może nie pławiliśmy się w dostatku, ale stać nas było na życie na dobrym poziomie.
Czy byłem szczęśliwy? Skłamałbym, gdybym odpowiedział, że nie. Byliśmy. Zadowalałem się swoją małą stabilizacją, zapomniałem o marzeniach o morzu, zapomniałem o motorze. Na całe lata. Aż pewnego dnia z dorastającym synem wybraliśmy się na zlot motocyklowy. Był połączony z paradą motocykli, na której doznałem dziwnych uczyć. Olśniły mnie te wspaniałe maszyny, byłem nimi oczarowany! Ożyły także dawne tęsknoty i kiedy wróciłem do domu, byłem już innym człowiekiem.
Mężczyzną, który wiedział, że zrobi wszystko, aby spełnić swoje marzenie o wspaniałym motorze. Nie zamierzałem go kupić od razu, wydając na niego oszczędności i żerując na rodzinie. Postanowiłem na niego uzbierać powoli, z rozmysłem. Założyłem sobie osobne konto w banku, o którym nie wiedziała żona, i traktowałem je jak dzieci traktują skarbonkę. Wrzucałem na nie wszelkie „drobne”. Oczywiście, nie były to jakieś grosze, ale zwyczajnie kwoty, na które mogłem sobie pozwolić, aby nie nadszarpnąć budżetu domowego.
Raz na miesiąc, raz na dwa miesiące lądowała na koncie skromna wprawdzie kwota, ale wiadomo, że ziarnko do ziarnka… Mijały lata, w mojej „skarbonce” uzbierała się całkiem pokaźna kwota. Wtedy już dokładnie wiedziałem, na co ją wydam, na jaki model motoru. Wymyśliłem sobie także i naszkicowałem wzór, jaki chciałem na nim namalować. Musiał być wyjątkowy ten mój motor – jedyny w swoim rodzaju, rozpoznawalny. Doskonale wiedziałem, że tanio nie będzie, ale zbierałem przecież te pieniądze przez długie osiem lat…
Osiem lat marzeń i osobistych wyrzeczeń, targowania się z samym sobą, czy przypadkiem nie robię krzywdy rodzinie, odkładając pieniądze na konto, zamiast kupić coś dla domu, dla żony czy dzieci.
„Krzywda im się na pewno nie dzieje, mają przecież wszystko!” – tłumaczyłem jednak sobie i wiedziałem, że mam rację. nowy motor kupiłem sobie na czterdzieste urodziny…
Tak, wiem, jak to mogło wyglądać w oczach mojej rodziny
Że wydałem ogromne pieniądze bez zastanowienia, sześćdziesiąt tysięcy złotych.
– To nie jest tak… – usiłowałem wyjaśnić swojej wściekłej do granic żonie, która nie ucieszyła się bynajmniej z mojego nowego nabytku. – Zbierałem na to latami. Oszczędzałem ze swoich.
Chciałem się przy tym pochwalić, jaki jestem zapobiegliwy, a tymczasem Marta zareagowała zimną furią.
– Odkładałeś pieniądze za moimi plecami?! – zapytała.
Dopiero widząc błyski w jej oczach, zrozumiałem, że faktycznie nie zabrzmiało to najlepiej, że miałem przed nią taką tajemnicę… Poczułem się głupio, jednak tym razem nie zamierzałem zrezygnować z motoru, chociaż moja żona natychmiast zażądała tego, abym go sprzedał.
– Nie, nie zrobię tego – postawiłem się.
W naszym małżeństwie, chyba po raz pierwszy od ślubu, zaczęły się ciche dni. Nie mogłem tego pojąć! Nie mogłem ogarnąć umysłem, dlaczego Marta nie jest w stanie zrozumieć, że spełniłem swoje marzenie. Dlaczego nie chce przyznać, że mi się to należało? Przecież kiedy ona jechała na wymarzoną pielgrzymkę do Ziemi Świętej, to ja cieszyłem się razem z nią. Zostałem, aby opiekować się dziećmi, podczas kiedy ona wypoczywała, zwiedzała, chłonęła atmosferę tamtych zabytków. A potem, kiedy wróciła, oglądaliśmy razem zdjęcia, które zrobiła, i nie czułem cienia zazdrości.
Przeciwnie, zachwycałem się nimi. U niej chyba jednak także nie działała zazdrość, ale jakaś zapiekła złość. Tak to wtedy odebrałem. Grunt, że atmosfera w naszym związku stała się nieznośna. Co gorsza, żona zbuntowała także przeciwko mnie nasze dzieci.
– Tatuś ma kryzys czterdziestolatka, musi sam sobie udowodnić, ze jest młodzieńcem – mówiła ironicznie.
Teściowie także patrzyli na mnie nieprzychylnym wzrokiem, pukając się po głowach. Teść wziął mnie nawet na poważną rozmowę, podczas której klarował mi, że „prawdziwy mężczyzna” powinienem zrezygnować ze swoich głupich zachcianek, bo musi przede wszystkim myśleć o rodzinie. Czułem się w tym wszystkim jak ostatni smarkacz i…
No cóż, wyprowadzenie się z domu było tylko kwestą czasu. Myślałem wtedy, że dobrze robię, że to pomoże mi ogarnąć myśli, a żonie ochłonąć, że potem się dogadamy. Marta jednak przyjęła moją wyprowadzkę jako deklarację, że nie chcę z nią być, i że… mam kochankę! To było tak głupie podejrzenie, że walnęło mnie jak obuchem w głowę.
Ale Marta nie dała już sobie wytłumaczyć niczego
Nasze rozmowy były przykre i kończyły się karczemnymi awanturami. Właśnie po jednej z nich jechałem wzburzony na swoim motorze do wynajętego mieszkania. Tak, miałem za dużo kilometrów na prędkościomierzu, przyznaję. O wiele za dużo…
Nawet nie wiem kiedy wpadłem w poślizg na tym rozsypanym żwirze. To się stało w ułamku sekundy. Ledwie zauważyłem, że na niego najeżdżam, już szorowałem ciałem po asfalcie. Potem poczułem potężne uderzenie i zapadła ciemność. Obudziłem się w szpitalu. Otaczała mnie biel, słyszałem skrzypienie wózka z posiłkami. Byłem straszliwie obolały, czułem się tak, jakby rozpadało się całe moje ciało. Szczególnie bolały mnie nogi. Nogi, których już w zasadzie nie miałem, bo były kompletnie bezwładne po złamaniu kręgosłupa, którego doznałem.
Zostałem trwałe sparaliżowany, co docierało do mnie z trudem. Kaleki i samotny… Moja rodzina bowiem kompletnie się ode mnie odwróciła. A może to ja odwróciłem się od nich? Kiedy sobie uzmysłowiłem, co się stało, nie mogłem sobie z tym poradzić. Przytłaczała mnie świadomość, że może jednak powinienem był posłuchać żony i sprzedać motor. Wtedy byłbym zdrowym szczęśliwym mężem i ojcem. A tak zostałem uciążliwym dla wszystkich kaleką.
Nie, nie chciałem być dla nikogo ciężarem, i dlatego postanowiłem zostawić rodzinę, usunąć się w cień. Złożyłem w sądzie papiery rozwodowe. Marta nawet nie protestowała, kiedy postanowiłem zakończyć nasze małżeństwo. Obiecałem jej, że w miarę możliwości będę płacił alimenty na dzieci, ale ich także nie chciałem obciążać swoim kalectwem. Bo co to za ojciec na wózku? Jaki z niego pożytek, jaki wzór do naśladowania?
Początkowo naprawdę sądziłem, że sobie poradzę
Miałem przecież jeszcze swoją firmę, usługi elektryczne. Szybko jednak okazało się, że nie jestem w stanie wszystkiego ogarnąć tak jak kiedyś, gdy jeździłem z budowy na budowę. Zanim uzbierałem na samochód dostosowany do tego, abym go nie musiał prowadzić nogami (przecież już ich nie miałem!), nieuczciwy pracownik, dotąd moja prawa ręka, przeciągnął na swoją stronę wszystkich klientów. Założył własną firmę o nazwie podobnej do mojej i zaczął udawać, że to on ma prawo szczycić się wieloletnią tradycją wykonywania usług na doskonałym poziomie.
Bardzo szybko odeszli do niego wszyscy pracownicy, zostałem więc w firmie sam. Przyjęcie nowych ludzi okazało się wysiłkiem ponad moje możliwości. Wprawdzie próbowałem, ale były to żałosne próby. W końcu się poddałem i wylądowałem tylko na skromnej rencie. W tym momencie runęły także moje marzenia o samodzielności; uświadomiłem sobie, że nie będę już mógł pomagać finansowo swojej rodzinie. Z marnych pieniędzy od państwa ledwie sam się utrzymywałem…
To nie było już życie, to była wegetacja. Dlatego właśnie pewnego dnia postanowiłem z tym skończyć! Postanowiłem przerwać tę żałosną, nikomu niepotrzebną egzystencję. Zakończyć ją – może trochę patetycznie – ale za to w mojej ukochanej wodzie. We Wrocławiu, do którego wróciłem po wypadku, miałem kilka mostów do wyboru…
Jestem silnym mężczyzną, zawsze taki byłem; dbałem o tężyznę fizyczną, ćwiczyłem hantlami. Gdy wylądowałem na wózku, dbałość o muskuły stała się wręcz moją obsesją. Musiałem przecież jakoś sam popychać ten cholerny pojazd. Wiedziałem więc doskonale, że nie będzie dla mnie żadnym problemem, aby się wspiąć na barierkę, podciągnąć na rękach i… Skończyć ze sobą.
Pojechałem nocą nad rzekę
Wiał cudowny wietrzyk, ruchu prawie nie było. Zaparkowałem z daleka od mostu, przesiadłem się zza kierownicy na wózek, podjechałem na most, do barierki, podciągnąłem się…
– Proszę tego nie robić! – usłyszałem za sobą głos.
Obejrzałem się zaskoczony, bo nie słyszałem, żeby ktoś podchodził. To była wysoka, szczupła kobieta.
– Nie ma takiego nieszczęścia, które by nie przemijało. Nie ma takiej rzeczy, dla której warto by było stracić życie – powiedziała.
– Pani nic nie rozumie. Ja po prostu muszę to zrobić – odparłem, z niecierpliwością odchylając się od pionu.
Zobaczyłem najpierw przerażenie, a potem determinację w jej oczach. A potem kobieta sama wspięła się na barierkę i stanęła obok mnie!
– Jeśli pan skoczy, to jak także skoczę! Będzie pan odpowiedzialny za moje stracone życie! – oznajmiła hardo.
– Wariatka! – odparłem na to, zaciskając dłonie na zimnej poręczy.
– Wariat! – nie pozostała mi dłużna. – A skoro już się sobie przedstawiliśmy, proszę mi powiedzieć, co się takiego stało, że się pan tutaj znalazł.
Niespodziewanie, siedząc na barierce mostu, opowiedziałem tej nieznajomej kobiecie całe swoje życie.
– Narozrabiał pan – podsumowała moje słowa. – Nie usprawiedliwiam pana żony, ale mogła się czuć zaskoczona pana postępowaniem. Ile razy powiedział jej pan, że nie chce sprzedawać emzetki?
– Nigdy – przyznałem.
– I pieniądze pan zbierał po kryjomu. A potem nagle kupił sobie drogi motor. Pan się dziwi, że poczuła się oszukana?
– No nie – musiałem jej to przyznać.
– Moim zdaniem powinien pan zejść z tego mostu i pojechać ją przeprosić! – powiedziała stanowczo. – Nie zrobił pan tego dotychczas, prawda? Nie przyszło to panu nawet do głowy?
– Nie przyszło – przyznałem.
I już wiedziałem, co mi tak ciążyło na duszy przez ostanie lata. To, że nie dogadałem się z Martą. A powinienem jej był wyjaśnić, co mną kierowało – to nie była kochanka, tylko jakiś chłopiec we mnie.
Podziękowałem obcej kobiecie i wróciłem do siebie
Wyspałem się, a rano ruszyłem w trasę do Lublina. Nie wiedziałem, jak moja rodzina zareaguje, ale mina Marty mnie zaskoczyła. Nie była zła, że przyjechałem. Raczej mile zaskoczona. I dlatego byłem z nią szczery, a i ona otworzył się przede mną.
– Brakuje nam ciebie. Mnie i dzieciom – powiedziała w końcu cicho.
– Przyjmiesz z powrotem kalekę pod swój dach? – odpowiedziałem pytaniem.
– To jest także twój dach – stwierdziła poważnie, a ja wzruszyłem się do łez, nie wierząc w swoje szczęście; oto mąż i ojciec marnotrawny wrócił do domu.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”