Tamtego dnia od rana sypał gęsty śnieg, temperatura spadła poniżej minus dziesięciu stopni, wiał mocny wiatr. Pogoda fatalna i dla turystów, i dla narciarzy. W schronisku zameldowało się ledwie kilka osób, domki na wynajem puste. Od kilku lat zimą pracowałam w Karkonoszach, przy obsłudze schroniska i domków. Dbałem o to, by wszystko funkcjonowało prawidłowo, pełniłem funkcję kierownika do spraw technicznych. Tamtej zimy również tak było.
Pamiętam, że minęła szesnasta. Zbierałem się już do domu, gdy zadzwonił telefon. Mój szef.
– Jednej kobitce w schronisku przeszkadza, że na dole goście oglądają telewizję – zakomunikował. – Chce ciszy i spokoju. Weź jej pokaż, jak dojechać do domku nad przełęczą…
Nawet mi to pasowało. Po drodze chciałem kupić kilka piw na wieczorny mecz, a w schronisku mieli duży wybór przywożonego z Czech. Odpaliłem dżipa i po kwadransie byłem na miejscu.
Co ona wyprawia z tym autem?!
Wszedłem do schroniska, ciepło, przytulnie. Fakt, trochę głośno, bo telewizor nastawiony już na transmisję meczu, a paru gości mocno podchmielonych.
– Dzień dobry! Kto z państwa życzył sobie, żeby go pokierować na przełęcz? – zapytałem, otrzepując śnieg z butów.
– Dzień dobry, to ja prosiłam – odezwał się niepewny głosik.
Spojrzałem zdumiony w róg sali. Od stolika podniosła się mała postać w bieluśkiej kurteczce, spódnicy do kolan i błyszczących pantofelkach. Kobieta. Niewątpliwie z miasta. Z dużego miasta, gdzie wszystkie chodniki rano są odśnieżone.
– Chryste panie! – zawołałem. – Jak pani jest ubrana? To nie jest strój w góry! Jest zima!
– Nie pańska sprawa! – fuknęła z kąta. – Nikt pana o zdanie nie pyta, tylko o drogę.
„Wielkomiejska kretynka – pomyślałem. – Pal ją licho, niech zamarznie na tym odludziu. Jednej pyskatej baby mniej”.
– Pani pozwoli… – pokazałem gestem drzwi, udając, że nie widzę, jak szarpie się z walizą.
Kto z takim tobołem w góry jedzie?! Kompletna amatorka.
Poczekałem, aż zapakuje się do swojej czerwonej alfy romeo, wsiadłem do dżipa i machnąłem, żeby jechała za mną. Śnieg sypał, gęsty i mokry, co znaczyło, że temperatura musiała się podnieść. Termometr wskazał ledwie minus dwa stopnie. „Oj, niedobrze – pomyślałem. – Śnieg nabierze ciężaru i może się ze stoków osuwać… No ale przecież za godzinę będziemy na miejscu, a droga powrotna zajmie mi najwyżej pół godziny. W końcu to z górki i bez wielkomiejskiej wariatki za plecami”.
Rzeczywiście już po godzinie wjechałem przez wąską bramę i zatoczyłem szeroki łuk, parkując przed domem, pewien, że kobieta w alfie zrobi to samo. Tymczasem ze zdumieniem zobaczyłem, że zaczyna dziwnie manewrować. Zatrzymała się przed wjazdem, cofnęła auto, skręciła w lewo, podjechała kawałek do przodu, znów cofnęła, i tak kilka razy.
„Co ona robi, do licha? Rozjedzie ten śnieg tak, że zaraz w tych koleinach utknie!” – ledwie to pomyślałem, ledwie wysiadłem z dżipa, by podbiec i ostrzec – było już za późno. Samochód stał w poprzek bramy wjazdowej, zapadnięte aż po osie koła kręciły się w miejscu, a silnik wył jak opętany, bo kobieta nie dawała za wygraną i cały czas dodawała gazu.
– Co pani wyprawia, do jasnej cholery! – zawołałem może niezbyt grzecznie, ale skutecznie, bo wycie ustało. – Co pani wyprawia z tym samochodem?
Panna opuściła boczną szybę i wystawiła głowę.
– Chciałam wjechać tyłem, żeby podjechać pod same drzwi i tej walizki nie nosić! – krzyknęła. – Widziałam, że na pana nie ma co liczyć, a śniegu po kolana!
– No jasne, w dodatku moja wina – mruknąłem pod nosem.
Utknęliśmy w tej dziczy na dobre
Podszedłem do samochodu. Rzut oka wystarczył, żeby ocenić, że sprawa jest beznadziejna. Ta koza wjechała w zaspę, samochód osiadł na śniegu, nawet drzwi nie można było otworzyć.
„Odkopać się nie da, bo śniegu za dużo, do tyłu dżipem go nie pociągnę, bo nie ma o co liny zahaczyć… Jedyna rada to zaczepić linę z przodu, każdy samochód ma tam specjalny uchwyt, i delikatnie go z tej zaspy wyciągnąć – kombinowałem w myślach. – Proste, ale niewykonalne. Cholerna baba zatarasowała przecież bramę, więc ja swoją bryką nie wyjadę!”.
Sięgnąłem do kieszeni po telefon. Oczywiście zero zasięgu. Nawet latem, przy ładnej pogodzie jest tu zaledwie jedna kreska… Był piątek; sobotę i niedzielę miałem wolne, wiedziałem więc, że jak nie przyjdę do pracy, zaczną mnie szukać dopiero w poniedziałek. Jasna cholera!
– Uwięziła nas tu pani na dwie doby tym swoim głupim samochodem – warknąłem, ze wszystkich sił starając się powstrzymać cisnące mi się na usta epitety pod jej adresem.
– Jezu, jaka głupia koza ze mnie – westchnęła, jakby czytając mi w myślach.
– To prawda – przytaknąłem i od razu trochę mi ulżyło.
Spojrzałem na jej pantofelki i krótką spódniczkę.
– Dlaczego tak beznadziejnie się pani ubrała? – spytałem. – To nie strój na wyjazd w góry!
– A bo ja w ogóle jestem beznadziejna… – rozpłakała się nagle. – Wcale nie wybierałam się w góry, ja… Ja byłam na szkoleniu. I na imprezie integracyjnej podsłuchałam… podsłuchałam, jak prezes dzwoni do kadr z pretensjami… że wysłali mnie na szkolenie, a przecież… a przecież ja jestem przeznaczona do zwolnienia! Wsiadłam w samochód i chciałam uciec jak najdalej…
Jej chlipanie przeszło nagle w szloch, widać długo tłumiony, bo wylał się z niej jak wezbrana rzeka, która przełamała tamę – głośny, pełen rozpaczy.
Ja nie wiem, w którym momencie stwarzania świata pan Bóg wynalazł łzy kobiety, ale jest to wynalazek po stokroć silniejszy niż trotyl oraz dynamit, i bez wątpienia skuteczniejszy w kruszeniu twardych serc. Bez słowa odgarnąłem śnieg blokujący drzwi samochodu, otworzyłem je i po prostu wziąłem kobietę na ręce. Sama w tych pantofelkach nie zrobiłaby kroku! Gdy niosłem ją do domu, ciągle pochlipywała.
Dom był wyziębiony, więc położyłem tę kupkę nieszczęścia na kanapie, przykryłem wszystkimi kocami, które znalazłem w sypialni, i poszedłem po drewno, aby rozpalić w kominku. Kiedy wróciłem, na stole stała już gorąca herbata, a panna otulona kocem krzątała się po pokoju.
Po paru minutach ogień w kominku zatrzeszczał, sypiąc w górę wesołymi iskrami. Dziewczyna przykucnęła obok mnie i powiedziała:
– Jak byłam mała, to mój ojciec mówił, że tak właśnie powstają gwiazdy, z tych iskier, które lecą do komina. A ja mu zawsze wierzyłam. Właściwie wierzę w to do dziś…
Nagle poczułem, że jestem szczęśliwy
Tak poznałem Darię. Dziewczynę, która w zaśnieżone góry wybrała się w krótkiej spódniczce i lekkich pantofelkach. Wspaniałą kobietę, dla której nie było rzeczy niemożliwych.
Piątkowy wieczór i całą sobotę spędziliśmy przy kominku. Opowiadaliśmy sobie o ulubionych książkach, o swoich podróżach, znajomych, dzieciństwie, dzieląc się najlepszymi wspomnieniami. Pod wieczór oboje mieliśmy wrażenie, że znamy się od lat. Noc spędziliśmy na kanapie, przykrywając się wspólnie kocem. Przez zaśnięciem długo patrzyłem w ogień i czułem, że jestem szczęśliwy.
W niedzielę rano wyszliśmy na zewnątrz. Śnieg przestał padać, świeciło słońce. Dookoła, kołysane lekkim wiatrem, kłaniały nam się wysokie, ośnieżone świerki. Wciągnąłem głęboko powietrze. Tak, byłem szczęśliwy!
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Wskaźnik zasięgu sieci pokazywał dwie kreski. Mogłem zadzwonić i wezwać kogoś, kto pomógłby mi odblokować wyjazd. Odwróciłem się i spojrzałem w wesołe oczy Darii. Pod kurteczkę włożyła znaleziony w pawlaczu dres, na nogi męskie kalosze. Tylko czapkę miała jak trzeba, chyba przez przypadek biała uszanka zaplątała się jej walizce… Parsknąłem śmiechem na ten widok. Schyliła się, zagarnęła garść śniegu, rzuciła we mnie śnieżką. Pudło.
– Chodź, ulepimy bałwana! – zaproponowała.
– Będziesz mieć w końcu odpowiednie dla siebie towarzystwo – zażartowałem.
Rzuciła się do przodu, przewróciła mnie na śnieg i starała się nim natrzeć. Siłowaliśmy się kilkadziesiąt sekund. W końcu jednym ruchem znalazłem się nad nią. Przygniotłem ciałem. Leżała pode mną, ciężko dysząc. Spojrzałem w jej oczy. Śmiały się do mnie. Spojrzałem na jej usta. Rozchyliła je lekko. W kieszeni zaczął dzwonić mój telefon.
– Twój telefon dzwoni – powiedziała Daria.
– Przecież mówiłem ci, że tu nie ma zasięgu – odparłem, całując ją w usta.
Czytaj także:
„Nic dziwnego, że nawet po 60-tce się podobam. Jestem bardzo atrakcyjną kobietą i uwielbiam, gdy mężczyźni na mnie patrzą”
„Kiedy mama na starość została sama, poczułam się winna. Zaczęłam sterować jej życiem, żeby nie mieć wyrzutów sumienia”
„Dogryzałam zięciowi, że moje dziecko zasługuje na kogoś lepszego. Gdy córka zachorowała, udowodnił, jak bardzo się myliłam”