Dosyć mam tłumaczenia i wyjaśniania żonie swojego punktu widzenia. Fakty są takie, jakie są, a ja nigdy nie zaakceptuję wyboru Matyldy.
Matylda nie jest naszym jedynym dzieckiem, ale dla mnie była zawsze najukochańszym. Żona mi to często zarzucała:
– Masz jeszcze dwójkę! Podziel jakoś swoje uczucia, bo teraz jest niesprawiedliwie. Ona zbiera wszystko, co najlepsze, a pozostali dostają resztki. Miała rację, i w swoim czasie nawet starałem się jakoś to ogarnąć, ale cóż… Mati pozostała moim oczkiem w głowie. Mimo to nie pojadę na jej ślub.
– Nie bądź głupcem, Stachu – słyszę teraz od żony średnio trzy razy na dzień. – Każde dziecko musi odejść z domu, twoja pszczółka też. Czy naprawdę nikt nie rozumie, że zlekceważenie tej imprezy jest największym darem miłości, jaki mogę w obecnej sytuacji ofiarować córce?!
Zadzwoniłem do przyjaciela…
Matylda trafiła nam się bardzo wcześnie, ja miałem dwadzieścia jeden, a żona dwadzieścia lat. Teraz młodzi sądzą, że to nie jest odpowiednia pora na dzieci, a mnie się wydaje, że jest dokładnie odwrotnie. To była klasyczna wpadka, ale nigdy nie żałowaliśmy, że tak się sprawy potoczyły. Jeżeli chodzi o mnie, ojcostwo bardzo mi się spodobało, a dziecko dało mi poczucie pewności siebie i nadało sens mojemu życiu.
Współczuję tym wszystkim parom, które wyszukują tysiące powodów, żeby za wcześnie nie obarczyć się potomstwem. W Matyldzie zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Urodziła się z gęstymi, ciemnymi włosami i pięknymi, wielgachnymi oczami. Wodziła nimi za wszystkim z ogromną ciekawością. To spojrzenie i ciekawość świata zostały jej do dzisiaj.
Była zawsze bardzo inteligentna i szybko się uczyła, być może dlatego, że nigdy jej nie ograniczaliśmy. W szkole nie miała problemów, była w czołówce dobrych uczniów i dlatego lubiłem chodzić na wywiadówki. Pękałem z dumy, kiedy nauczyciele chwalili moją córkę! Syn, młodszy od Matyldy o cztery lata, był przeciwieństwem wzorowego ucznia i na zebraniach nieraz płonąłem ze wstydu. Powiem szczerze, że unikałem spotkań z jego nauczycielami jak ognia i, gdy tylko było można, wysyłałem na nie żonę.
Zresztą Ewa zawsze lepiej się dogadywała z młodym niż ja… Zosia, nasza najmłodsza, była cicha i spokojna, powiedziałbym bezproblemowa. Zawsze gdzieś w środku, niezauważana przez nikogo. Trochę mam wyrzuty sumienia, że prawie jej nie znam. Teraz to już pannica, która ma w nosie starych, i nie nadrobię straconych lat. Zatem otwarcie się przyznaję: tak, Matylda zawsze była przeze mnie faworyzowana.
Kiedy skończyła studia, jak większość jej rówieśników pozostała z dyplomem w dłoni, ale za to bez perspektyw. Próbowała się zatrudnić to tu, to tam – bez rezultatu. Albo miała za wysokie wykształcenie albo za mało doświadczenia, istny obłęd. Załamała się dziewczyna, a ja zdałem sobie sprawę, że samo ukończenie studiów niczego w tych czasach nie gwarantuje.
Uruchomiłem więc swoje kanały i odświeżyłem dawne przyjaźnie. Krzysztof, znajomy jeszcze ze średniej szkoły, mieszka od lat w Hiszpanii i dorobił się drukarni, która nieźle daje sobie radę na tamtejszym rynku. Odnalazłem go zupełnie przypadkiem na internetowym portalu, napisałem, żeby się upewnić, że on to on, i zaczęliśmy wspominać stare czasy. Razem z trójką innych zapaleńców tworzyliśmy w technikum zespół wspinaczkowy, żadna ściana nie była dla nas za trudna. Im trudniej, tym lepiej, to było nasze motto.
Z czasem Krzysiek został moim stałym partnerem wspinaczkowym: łączyła nas lina asekuracyjna i przyjaźń, bo nie da się powierzyć życia komuś, komu nie ufasz. Na ścianie jesteś ty i partner, i nie ma miejsca na żadne udawanie – albo się sprawdzisz, albo odpadasz, i to dosłownie. Krzysiek był najmłodszy w naszej paczce, ale kozak był z niego największy. Wtedy podejrzewałem, że chciał zaimponować starszym kolegom, ale teraz zmieniłem zdanie.
Skoro się dorobił własnego biznesu na obczyźnie, widocznie nieustępliwość i chęć podejmowania ryzyka leżała zawsze w jego naturze. W każdym razie, bardzo się obaj ucieszyliśmy, że udało nam się odnaleźć po latach. On, niestety, nie mógł przyjechać do Polski, lecz serdecznie mnie zapraszał do siebie. Nie powiem, żebym nie chciał, ale też miałem różne zobowiązania, które trzymały mnie na miejscu. Zapytałem go za to, czy nie znalazłby jakiejś pracy dla Matyldy.
– Wiem, że tam u was też kryzys – powiedziałem. – Jednak masz większe możliwości, prowadząc interesy…To nie musi być nic ekstra, byle dziewczyna przestała się czuć tak cholernie nikomu niepotrzebna.
– Hiszpański zna? – spytał.
– A jakże, jest przecież po iberystyce. Hiszpański, angielski, i jakiś tam jeszcze, nie pamiętam. – To niech się pakuje i przyjeżdża. Właśnie potrzebuję kogoś do działu dystrybucji na rynek amerykański.
Najchętniej bym mu obił mordę!
Pomyślałem, że to on spadł z nieba mnie. Przekazałem dobre wieści córce, a w zamian otrzymałem słodkiego buziaka. Matylda była oszołomiona perspektywami, które właśnie się przed nią otwierały. Od razu zabukowała bilet na samolot do Alicante i wyciągnęła torbę podróżną. Z szafy wyleciały wszystkie ciuchy i przez tydzień walały się po całej podłodze, bo dziewczyna nie mogła się zdecydować, co wziąć, a co zostawić.
Radziły wspólnie z żoną, przerabiały jakąś spódnicę, bez której podobno nie można było wyjechać. Córa chodziła jak nakręcona, o niczym nie można było z nią pogadać. Mnie za to, im było bliżej wyjazdu, robiło się coraz bardziej smutno, a kiedy nadeszła pora pożegnania, poryczałem się jak bóbr.
– Nie bądź babą – upomniała żona, dając mi kuksańca w bok. – Pora przeciąć pępowinę.
Sam nie wiem, czemu tak zareagowałem, bo trzymałem się dzielnie do samego końca, ale jak Matylda przeszła już przez bramkę kontrolną na lotnisku i zaczęła znikać nam z oczu, zdałem sobie sprawę, że opuszcza nas na zawsze. Takie babskie przeczucie, które okazało się być bliskie prawdy.
Przez pierwszy miesiąc dzwoniliśmy do niej prawie codziennie, a właściwie ja wydzwaniałem, żeby się upewnić, czy wszystko gra. Grało jak najbardziej. Córa od razu dostała posadę, o której wspomniał mój przyjaciel i z dnia na dzień stawała się pewniejsza i bardziej kompetentna w tym, co robi.
Krzysiek ze swej strony nie mógł się jej nachwalić, że tak dobrze sobie radzi. Byliśmy z niej dumni i szczęśliwi, jak to rodzice. Gdzieś po pół roku, udało jej się przyjechać na parę dni do Polski. Uśmiechnięta, pewna siebie i opalona. Taka dorosła.
Nie mogła zostać długo, bo jeszcze miała coś do załatwienia w Warszawie, ale udało nam się przegadać ze dwa wieczory.
– Jest zakochana – stwierdziła żona, kiedy Matylda znów wyjechała.
– Mówiła ci? – To widać, tłumoku – Alina zmierzwiła mi włosy.
Kobiety mają nosa do tych rzeczy, a moja żona nie myliła się nigdy w diagnozie sercowych dolegliwości naszych dzieci. No i dobrze, miałem tylko nadzieję, że chłopak okaże się wart miłości. Chociaż trochę się jednak niepokoiłem, tym bardziej że w czasie rozmów telefonicznych z Matyldą, wielokrotnie miałem wrażenie, że córka chciała coś powiedzieć, i rezygnowała w ostatniej chwili. „To nic – myślałem. – Sytuacja dojrzeje i dowiem się czegoś więcej”.
No i się dowiedziałem: któregoś pogodnego dnia wyjąłem ze skrzynki na listy zaproszenie na ślub. Uroczystość ma się odbyć w Alicante, w roli panny młodej oczywiście moja Matylda, a w roli pana młodego – mój przyjaciel z lat młodości. Jakby mnie ktoś obuchem zdzielił po głowie! Musiałem przysiąść na krawężniku, bo nogi zrobiły mi się jak z waty. Pierwsze, co wpadło mi do głowy, to jechać natychmiast do tej zasranej Hiszpanii, złapać gościa, który udawał dobrego wujka, za fraki i obić obłudnemu dziadowi mordę.
Niestety, Hiszpania jest daleko i nie mogłem od razu zrealizować planu. Chwyciłem więc telefon i wybrałem numer do Krzyśka. Nie odbierał. Spróbowałem jeszcze raz, bez skutku, nagrałem się więc na poczcie głosowej:
– Jak mogłeś mi to zrobić? – powiedziałem. – Jak możesz to robić mojej córce? Jesteś niewiele młodszy ode mnie! Przeklinam dzień, w którym cię poznałem, i żałuję, że nie odciąłem liny, którą cię asekurowałem, gdy na niej wisiałeś. Ty satyrze!
Potem zadzwoniłem do Matyldy. Jedyne, co miała mi do powiedzenia, to to, że go kocha. Powtarzała to jak mantrę. Na wszystkie moje protesty odpowiadała: „Ty nic nie rozumiesz, my się kochamy”, a potem się rozpłakała i rozłączyła. Poczułem się nagle bardzo stary i zmęczony. Przesiedziałem resztę dnia, gapiąc się bezmyślnie w ścianę.
Żona przyjęła tę wiadomość trochę lepiej
To znaczy na początku też musiała przysiąść z wrażenia, lecz potem długo rozmawiała z Matyldą przez telefon i stwierdziła, że nic nie możemy zrobić. Dziewczyna jest zakochana i nic do niej nie trafia. Udało jej się jakimś cudem dodzwonić też do Krzyśka, któremu zagroziła, że jeżeli skrzywdzi jej dziecko, osobiście przyjedzie do Hiszpanii i wydrapie mu oczy. Potem jakoś ochłonęła i zaczęła się oswajać z myślą, że pojedzie na ślub.
– To nasza córka – przekonywała mnie. – Kto ją poprowadzi do ołtarza?
No, ja na pewno nie, bo cały ten ślub przerodziłby się w krwawą jatkę! Nie obwiniam Matyldy i chciałbym być przy niej w takiej ważnej chwili, lecz nie mógłbym spojrzeć na człowieka, którego kiedyś nazywałem przyjacielem. Nie sądzę, by moje uczucia uległy kiedykolwiek zmianie, więc niech nikt na mnie nie liczy. Pozostanie w domu to najlepsze, co mogę zrobić dla córki. I jedyne.
Czytaj także:
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"