„Miałem dobrą pracę, kochającą żonę i fajne dzieci, ale umierałem z nudów. Moja ukochana wpadła na pomysł, jak to zmienić”

znudzony mąż i ojciec fot. iStock by Getty Images, CreativaImages
„Czułem się znużony. Wszystko było takie przewidywalne. Poranny całus przed wyjściem do pracy, standardowe: >>Jak minął dzień?<< po powrocie, zupa pomidorowa na stole w poniedziałki, filety z mintaja w piątki, rosół i pieczeń w niedzielę”.
/ 23.06.2023 10:30
znudzony mąż i ojciec fot. iStock by Getty Images, CreativaImages

Nie miałem powodów do narzekań. Życie toczyło się tak, jak sobie zaplanowałem. Studia, dobra praca, własna firma. A kiedy poznałem Anitę i okazało się, że odwzajemnia moje uczucia, byłem w siódmym niebie. Rok po ślubie na świat przyszły bliźniaczki. Stałem się głową rodziny. Czegóż chcieć więcej? Dobra kochająca żona, radosne dzieciaki. Finansowo też wiodło się nam nie najgorzej.

Mogłoby się wydawać, że moje życie to sielanka. Tak jednak nie było. Zaczęło mi czegoś brakować. Z dnia na dzień coraz bardziej. Miałem wrażenie dziwnej pustki, która po cichu zakradła się do moich myśli i serca. Nie umiem inaczej tego określić.

Nie potrafiłem tego zrozumieć. Przecież wszystko było w jak najlepszym porządku. Ja pracowałem, Anitka zajmowała się domem. Córeczki rosły zdrowo, dostarczając nam wiele radości. W tygodniu praca, w weekend odpoczynek. W niedzielę do kościoła, a potem na obiad do rodziców. Szczęśliwe, dobre życie... A jednak czułem się znużony. Wszystko było takie przewidywalne. Poranny całus przed wyjściem do pracy, standardowe: „Jak minął dzień?” po powrocie, zupa pomidorowa na stole w poniedziałki, filety z mintaja w piątki, rosół i pieczeń w niedzielę.

Miałem wszystkiego po dziurki w nosie

Nie miałem jeszcze czterdziestki, a czułem się jak staruszek stojący nad grobem. Coraz mniej się uśmiechałem, częściej milczałem, nawet zabawy z córeczkami, które wcześniej uwielbiałem, nie sprawiały mi już tyle przyjemności, co kiedyś. Przyłapałem się na tym, że zachowuję się jak robot. Automatycznie. Jak mówiła Anitka – po prostu wpadliśmy w rutynę dnia codziennego. Jednak jej to nie przeszkadzało. A mnie zaczynało męczyć. Zrywałem się z łóżka, nim budzik zadzwonił, wiedząc, że znowu czeka mnie to samo. To psuło mi humor od rana. Zrobiłem się zrzędliwy, drażnił mnie hałas, denerwowały błahostki, na które wcześniej nie zwróciłbym uwagi.

Anitka przyglądała mi się z wyraźnym niepokojem, kiedy w poniedziałek warknąłem:

Znowu pomidorówka?! Nie mogłaś ugotować czegoś innego?

– Jest poniedziałek – odparła zaskoczona. – Sam chciałeś, żeby w poniedziałki była pomidorowa. Przecież ją lubisz.

– Już nie lubię – mruknąłem, odsuwając talerz od siebie.

Żona spoglądała na mnie podejrzliwie. Zrobiło mi się wstyd, że zachowałem się jak gbur.

– Przepraszam – rzuciłem, wychodząc do swojego pokoju.

Tak, swojego pokoju. Od pewnego czasu zamykałem się w jednym z pokoi, tylko po to, aby nie słyszeć szczebiotania córeczek, głosu Anity, odgłosów domowej krzątaniny. Siadałem w fotelu i gapiłem się bezmyślnie w ścianę.

Miałem dość. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Niejednokrotnie pytałem o to Boga, prosiłem o podpowiedź. O jakiś znak, który poprowadziłby mnie dalej. Miałem przecież wszystko, o czym niektórzy mogli tylko pomarzyć. Dlaczego więc dopadło mnie znużenie? Dlaczego nie potrafiłem cieszyć się tym, co osiągnąłem?

Tej niedzieli jak zwykle poszedłem z Anitką i dziewczynkami na mszę o dwunastej. Na nią przychodziło najwięcej dzieci. Siedziałem w ławce i patrzyłem na plecy mężczyzny przede mną. Pogrążony w swoich myślach, nawet nie zauważyłem, że inni uklękli. Dopiero lekkie szturchnięcie Anitki sprowadziło mnie na ziemię. Dosłownie. Uderzyło mnie, że do kościoła w niedzielę chodzę równie automatycznie, jak do pracy czy na zakupy. Nie wsłuchiwałem się już w słowa kazania. Byle odbębnić mszę, zaliczyć rodzinny obiad i wrócić do swojego pokoju.

– Za tydzień będzie zbiórka na rzecz ofiar powodzi... – dotarł do mnie głos księdza. Reszty nie słuchałem, na powrót zatopiłem się w swoich smętnych myślach.

Kilka dni później, kiedy wróciłem z pracy do domu, zastałem Anitkę i córeczki, jak pakowały ubrania do reklamówek.

– Coś się stało? – spytałem, stając w progu pokoju.

Przyznam, wystraszyłem się. W pierwszej chwili pomyślałem, że żona odchodzi ode mnie. Nie wytrzymała mojego zrzędzenia i „uciekania” od rodziny.

– Anitko, coś się stało? – usłyszałem w swoim głosie strach.

Żona spojrzała na mnie karcąco.

– Przecież w sobotę jest zbiórka ubrań dla powodzian. Przeglądamy z dziewczynkami te, z których wyrosły, wiele z nich jest w dobrym stanie. Na pewno komuś się przydadzą – wyjaśniła.

– Patrz, tatusiu! – Martynka podbiegła do mnie. – W tej bluzeczce byłam w zoo. Ksiądz mówił na mszy, że te dzieci są teraz w trudnej sytuacji. Może któreś z nich też gdzieś pójdzie z rodzicami, to będzie mu lepiej. Najlepiej do zoo, tam jest wesoło…

– I mają watę cukrową – wyrwała się Julcia. – Jak mu rodzice kupią watę i...

– I balony! – krzyknęła Martynka.

– …to już te dzieci nie będą smutne, co?

Cieszyłem się, że chcą pomagać

Pokręciłem głową. Wątpiłem, aby dzieciakowi, którego rodzina straciła w powodzi cały dobytek, potrzebne było teraz zoo, wata i balony. Nie chciałem jednak gasić entuzjazmu bliźniaczek. Cieszyło mnie to, że chcą się podzielić z innymi, pomóc w potrzebie.

– Te dzieci potrzebują też pieniążków, jedzenia, domku – tłumaczyła spokojnie Anita.

– Tata może im dać!

– No, tata ma dużo!

– Dasz im, tatusiu?

Bliźniaczki wlepiły we mnie oczy, czekając na potwierdzenie.

Odchrząknąłem niepewnie.

– Podgrzej sobie obiad – Anita wybawiła mnie od odpowiedzi.

Jak automat ruszyłem w stronę kuchni. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co żona powiedziała. „Podgrzej sobie?”. Przecież kiedy wracałem z pracy, to zawsze podawała obiad na stół! Siadała naprzeciwko, podsuwała przyprawy, z troską pytała, jak mi minął dzień. Byłem zaskoczony. Nie wiedziałem nawet, gdzie szukać chochli do nalania zupy na talerz.

Usiadłem przy stole i oparłem brodę na ręce.

– Nie jadłeś? – poczułem na ramieniu dotyk żony.

Pokręciłem przecząco głową.

– Oj, ci mężczyźni...

Zakrzątnęła się i wkrótce postawiła przede mną talerz kapuśniaku.

Jak minął dzień? – usiadła naprzeciwko i patrzyła uważnie.

– Jak zwykle – mruknąłem.

Nagle zdałem sobie sprawę, że brakowało mi tego pytania. Normalnie zaraz po przyjściu z pracy siadałem do stołu, żona podawała obiad, zaczynała rozmowę, a dzisiaj… Dzisiaj była zajęta pakowaniem ubrań dla powodzian.

– To znaczy... – zająknąłem się. – Kapuśniak? Przecież dzisiaj piątek... – zauważyłem. – Zawsze w piątki była na obiad ryba

– A jest kapuśniak.

– Nie rozumiem – odezwałem się, patrząc w talerz.

– A co tu jest do rozumienia? Wciąż jedno i to samo, można umrzeć z nudów albo popaść w depresję. Człowiek wykonuje wiele czynności automatycznie, nie zastanawiając się, czy w ogóle mają sens. Ile tak można?

Nie poznawałem swojej żony

Patrzyłem na żonę z niedowierzaniem. Jakby czytała mi w myślach!

– Może ja też mam dosyć gotowania w kółko tego samego w określonym dniu tygodnia? Może też mam dosyć rutyny?

– Nie wiedziałem...

Machnęła ręką niedbale.

– Nie przejmuj się – odparła lekko. – Jutro zawieziemy ubrania do kościoła, a potem pojedziemy sobie gdzieś tylko we dwoje.

– A co z dziewczynkami? – moje zdumienie rosło. Czyżby ktoś podmienił mi żonę?

– Dziadkowie zabierają je do siebie. Mamy zgłosić się po odbiór w niedzielę wieczorem.

Niemal zakrztusiłem się zupą.

– A msza i obiad?

– Wiesz... – Anita spojrzała na mnie nieśmiało. – Kiedyś mówiłeś, że lubisz zabytkowe kościoły. Pomyślałam sobie, że raz możemy pojechać na mszę do takiego. A obiad... – Wzruszyła ramionami. – Zamówimy sobie pizzę?

Nie poznawałem Anity. Zawsze pokorna, cicha, zgadzała się z każdym moim słowem. Jak na dobrą żonę przystało, dbała o męża, dzieci, ognisko domowe.

– To… wspaniały pomysł. Ale co powiedzą sąsiedzi, kiedy nie zobaczą nas na niedzielnej mszy?

– To naprawdę takie ważne? Myślisz, że Bogu robi jakąś różnicę, do którego kościoła chodzimy w niedzielę? – zakpiła. – Nie sądzę.

Musiałem jej przyznać rację.

I tam, w tym małym, górskim kościółku, wdychając zapach żywicy, znowu poczułem się szczęśliwy. Modliłem się razem z ukochaną żoną, słuchałem kazania sędziwego księdza i tym razem jego słowa zapadały mi głęboko w serce. A może po prostu Bóg do mnie przemawiał?

– W następną niedzielę moglibyśmy pojechać do... – w drodze powrotnej obmyślałem plan.

Anita słuchała i uśmiechała się.

Czytaj także:
„Wyszłam za Włocha, bo marzyłam o bajkowym życiu w słonecznej Italii. Teraz siedzę w domu, sprzątam, gotuję i umieram z nudów”
„Mąż był okropnym nudziarzem, a ja chciałam wrażeń. Dopiero groźny wypadek ocucił mnie z letargu głupoty”
„Choć miałem żonę i dzieci, brakowało mi wrażeń. Pożałowałem tych myśli, gdy w moich drzwiach stanął błąd z przeszłości”

Redakcja poleca

REKLAMA