„Miałam w życiu wszystko, a jednak czułam pustkę. Pomyślałam, że gdybym umarła, nikt by nawet nie tęsknił"

Miałam wszystko, a czułam pustkę fot. Adobe Stock, Natalie Board
W złą godzinę wypowiedziałam myśl o śmierci. Wbijając wzrok w czubki swoich butów, ruszyłam na jezdnię. Nie dotarłam jednak na drugą stronę. Usłyszałam pisk opon i głośny klakson, a później widziałam już tylko pustkę, ciemność i długo, długo nic.
/ 07.07.2021 10:54
Miałam wszystko, a czułam pustkę fot. Adobe Stock, Natalie Board

Skończyłam pięćdziesiąt lat, w ciągu których obyło się bez wielkich i mniejszych tragedii. Mimo mojego wieku nie narzekałam na zdrowie, bo zawsze je szanowałam, co zaowocowało brakiem większych problemów.

Miałam własną firmę, którą z sukcesem rozwijałam, więc teraz mogłam odcinać kupony. A że kochałam to, co robiłam, chodziłam do pracy z przyjemnością. Co więcej, przekładało się to pozytywnie na finanse. Miałam domek z ogrodem na obrzeżach miasta, nowy samochód raz na pięć lat i spore oszczędności.

Nie dorobiłam się męża ani dzieci

Nie złożyło się, ale nie czuję się poszkodowana czy oszukana przez los. To były moje wybory. Wolałam swoją niezależność i karierę od przereklamowanego szczęścia rodzinnego. W zamian sama decydowałam o sobie – o tym, co zjem, gdzie pojadę na wakacje, co obejrzę w sobotni wieczór w telewizji i tak dalej.

Czułam się z tym naprawdę dobrze. Moi rodzice umarli wiele lat temu, w sposób naturalny, a siostra mieszka w USA i praktycznie nie mam z nią kontaktu. Nie tęskniłam, bo nigdy nie byłyśmy sobie bliskie, więc tak było lepiej – bez przymusu kontaktowania się i udawania siostrzanej więzi.

Miałam kilka koleżanek, z którymi spotykałam się od czasu do czasu. Najbliżej byłam z Aliną, z którą zdarzyło mi się nawet pojechać parę razy na wakacje. Bo mimo obowiązków zawodowych zawsze dbałam, by mieć czas dla siebie – by móc realizować swoje pasje i spełniać marzenia. Sporo podróżowałam.

Zwiedziłam wiele krajów, bliżej i dalej, tych cywilizowanych i tych bardziej egzotycznych. Wracałam pełna wrażeń i wspomnień, z aparatem pękającym od zdjęć.

A jednak nie mogłam powiedzieć, że jestem szczęśliwa

Nieustannie „swędziało” mnie poczucie, że coś jest nie do końca tak, jak powinno, ale nie umiałam określić co. Czułam, że moje życie jest w jakiś sposób niepełne. Nie chodziło mi o wielką, szaloną miłość. Nie chodziło o dzieci, rodzinę czy grono przyjaciół.

Chodziło… no właśnie. Odpowiedzi brak.

– Gdzie w tym roku wybierasz się na wakacje, Haniu, podróżniczko ty nasza? – zapytała żartobliwie Alina, gdy siedziałyśmy na zewnątrz ładnej, przytulnej kawiarni, popijając latte.

– Chyba nigdzie – odparłam, odstawiając filiżankę na ozdobny spodek. – Gdzie ja mam jechać, Alinko, skoro właściwie wszędzie już byłam?

Trochę przesadzałam, ale w tym roku naprawdę nie miałam ochoty na zagraniczne albo krajowe wojaże. Znudziło mi się.

– Naprawdę nigdzie nie jedziesz? Nawet tu, w Polsce? – Alina nadziała na widelec kawałek czekoladowego ciasta.

Przede mną stała jedynie filiżanka z kawą. Wzruszyłam ramionami.

– Nie chce mi się.

Alina przyglądała mi się przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu zdecydowała się na zmianę tematu. Rozstałyśmy się wczesnym wieczorem. Ponieważ nie byłam pewna, czy poprzestaniemy tylko na kawie, czy może jednak skusimy się na wino, nie przyjechałam autem.

Kawiarnia, w której przesiedziałyśmy kilka godzin, znajdowała się nieco ponad dwa kilometry od mojego domu, więc zamiast wzywać taksówkę, wybrałam się w drogę powrotną piechotą. Ciepły wiatr owiewał moją twarz i rozwiewał przycięte na boba włosy.

Lubię spacerować. Mam wtedy czas na przemyślenia. W domu też dużo myślę, ale to co innego – w domu zawsze coś mnie rozproszy: pranie, prasowanie, odkurzanie, prace ogrodowe, dzwonek do drzwi…

Idąc spokojnymi ulicami, myślałam o szczęściu, którego mimo dobrego życia – zgrzeszyłabym, mówiąc inaczej – nie czułam.

Nie wiedziałam, czego mi brakuje

Bo może niczego? Bo może już osiągnęłam, co miałam osiągnąć? Nagle musnęła mnie ta myśl – że gdybym miała umrzeć tu i teraz, odeszłabym bez żalu.

Nie, nie w głowie mi było samobójstwo, ale widmo śmierci by mnie nie przestraszyło. Miałam uregulowane wszystkie sprawy. Byłam osobą spełnioną zawodowo. Zrealizowałam wiele swoich marzeń i odwiedziłam mnóstwo pięknych miejsc. Nie miałam osób na tyle bliskich, by po mnie długo płakały. Moja śmierć nie wpędziłaby nikogo w depresję ani w żaden sposób nie zmieniła niczyjego życia. Po prostu bym zniknęła.

– Mogłabym umrzeć nawet dzisiaj – wypowiedziałam te słowa na głos.

W złą godzinę. Nie powinno się prowokować losu… Wbijając wzrok w czubki swoich butów, ruszyłam na jezdnię. Nie dotarłam jednak na drugą stronę ulicy. Usłyszałam pisk opon i głośny klakson, a później widziałam już tylko pustkę, ciemność i długo, długo nic.

Kolejne tygodnie były najtrudniejszymi w moim życiu

Obudziłam się w szpitalu

Czułam się, jakby ktoś wypompował ze mnie wszystkie siły, a na dodatek nie pamiętałam, co się stało. Moją pamięć odświeżyły dopiero miłe pielęgniarki. Dowiedziałam się, że miałam wypadek, ponieważ nie rozejrzałam się przed wejściem na pasy. A powinnam.

Wina kierowcy nie poprawiała w niczym mojej sytuacji. Poza złamaną nogą i wieloma obiciami doznałam także urazu kręgosłupa. Jak poważnego, miało się okazać. Kilka tygodni później spełniły się najgorsze przypuszczenia. Nie mogłam chodzić.

– To nie jest na zawsze, pani Haniu. Solidna rehabilitacja postawi panią na nogi w ciągu, powiedzmy, roku – tłumaczył lekarz.

Wierzyłam mu, bo czemu miałabym nie wierzyć. Nie był moją rodziną ani przyjacielem, nie musiał kłamać. Nie wyobrażałam sobie jednak bycia zależną od osób trzecich przez cały rok. Zawsze byłam aktywna. Odebranie mi tego było jak odebranie sensu życia. Ale jak mus to mus.

Po powrocie do domu zatrudniłam opiekunkę. Wolałam taki układ, bo był jasny, niż zdawać się na łaskę państwowej służby zdrowia. Trzydziestokilkuletnia Dorota, z zawodu pielęgniarka, bardzo szybko odpowiedziała na moje ogłoszenie. Mieszkała za miastem, ze swoją siostrą. A właściwie u siostry, bo pochodziła z Pomorza.

Szukanie własnego kąta trochę jej się przedłużało. Zaproponowałam, by zamieszkała u mnie. I tak potrzebowałam całodobowej opieki, a gościnna sypialnia w moim domu pozostawała pusta. Niemal od razu odkryłyśmy, że mimo różnicy wieku nadajemy na tych samych falach.

Miałyśmy podobne zainteresowania i nie brakowało nam tematów do rozmów. Czułam się, jakbym spędzała czas z koleżanką, a nie z pielęgniarką. Nie siedziałyśmy w domu; chodziłyśmy na spacery, do kina i teatru, do restauracji.

– Cieszę się, że na siebie trafiłyśmy – powtarzałam często Dorocie.

Była dla mnie trochę jak przyjaciółka, a trochę jak córka, której nigdy nie miałam. Ona z kolei nie miała najlepszych relacji z matką, więc można powiedzieć, że obie zyskiwałyśmy na tym układzie.

– Nie myślała pani o wyjeździe na jakiś obóz rehabilitacyjny? Kilka zabiegów dziennie pomogłoby pani szybciej odzyskać wigor – zaproponowała pewnego razu przy kolacji Dorota. – Jeśli wybierzemy ładną okolicę, to przy okazji możemy coś pozwiedzać.

– Kiedyś uwielbiałam wyjazdy, ale zawsze nastawiałam się konkretnie na zwiedzanie. Z wózkiem nie będzie łatwo. Ale… może masz rację.

Chwilę później przeglądałyśmy oferty turnusów rehabilitacyjnych i jeszcze tego samego wieczora zdecydowałyśmy się na kameralny, nadmorski ośrodek położony w lesie. Od plaży dzieliły go trzy kilometry, ale droga do niej prowadziła niemal w całości przez las.

Na turnus pojechałyśmy na przełomie sierpnia i września i muszę przyznać, że był to jeden z najsympatyczniejszych wyjazdów w moim życiu. Złożyli się na to ludzie i atmosfera, w najmniejszym stopniu miejsce. Nie trzeba jechać daleko, by przeżyć wspaniałe chwile.

Dziś, choć od czasu wypadku minęło kilkanaście miesięcy, nadal nie wróciłam do pełne sprawności. I nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się to zmienić. Wiem jedno: chcę walczyć o powrót do zdrowia i życia.

Owszem, podtrzymuję to, co mówiłam – osiągnęłam wszystko, co chciałam, i mogłabym umrzeć. Ale nie w ten sposób. Nie na kolanach, zależna od innych. Chcę przeżyć życie na własnych warunkach.

I już wiem, czego mi brakowało. Głodu życia. Buntu. Gniewu na los, na Boga, na przeznaczenie. A także celu. Może to paradoksalne, ale kiedy ludziom układa się za gładko, za dobrze, ich emocje stygną, przywykają do zadowolenia i dobrobytu, pojawia się nuda, potem zniechęcenia. Na początku to nic wielkiego, ot takie niewygodne swędzenie.

Ale stopniowo to, co dawało radość, przestaje cieszyć. Bo kiedy można mieć wszystko, rodzi się poczucie, jakby nie miało się nic. Teraz mam ograniczenia i one sprawiają, że chcę je pokonywać. One kazały mi docenić to, co kiedyś miałam. Człowiek to jednak pokrętna istota – musi stracić, by docenić.

Nie o to chodzi, że jako osoba nie w pełni sprawna jestem szczęśliwa. Ale nie oznacza to także, że jestem mniej zadowolona, niż byłam kiedyś. Mam cel przed sobą. I walkę do wygrania. Mentalne swędzenie zniknęło. Nie mam na nie czasu. A jak czasem dopada mnie chandra i obawa, że nie dam rady, mam u boku Dorotę. Jako osobista przyjaciółka i pielęgniarka nie da mi się załamać. 

Czytaj także: 
„Moja córka poszła na nocowanie do koleżanki. A tam... upiła je matka Gośki. Kobieta alkoholizuje 16-latki!”
„Myślałam, że Bogdan to mój najlepszy kumpel z dzieciństwa. A on patrzył na mnie jak... na chodzący bankomat”
„Na emeryturze harowałam ciężej, niż w pracy. Byłam nianią, kucharką i sprzątaczką”

Redakcja poleca

REKLAMA