„Miałam piękny dom, dzieci, męża. Mama mnie przestrzegała, że Krzysiek mnie zostawi, bo >>nie mam wyglądu<<”

Żona z kompleksami fot. Adobe Stock, yanlev
„– Weź się za siebie, póki pora – przestrzegała. – Twój mąż, to przystojny mężczyzna, wykształcony, na stanowisku. Mało to młodziutkich dziewcząt ma w firmie? Któraś zastawi na niego sidła i go złowi. A ty co zrobisz? Bez wykształcenia, bez stażu pracy, bez wyglądu”.
/ 15.04.2022 05:28
Żona z kompleksami fot. Adobe Stock, yanlev

Zawsze chciałam mieć liczną rodzinę. Gdy moje koleżanki w szkole mówiły, że zostaną lekarkami czy aktorkami, ja w takich rozmowach na koniec dodawałam, że moim marzeniem jest rola mamy. Oczywiście chciałam też mieć piękny ślub i przed ołtarzem wyglądać jak księżniczka. Mój mąż miał być młody i wspaniały niczym książę z bajki. I jak w bajce mieliśmy żyć długo i szczęśliwie.

Te dziecięce marzenia bardzo szybko zaczęły się spełniać, jakby jakaś dobra wróżka podsłuchiwała moje najskrytsze myśli. Podczas ostatnich licealnych wakacji poznałam Krzysztofa. Często błogosławiłam ten impuls, który sprawił, że zdecydowałam się pójść pierwszy raz w życiu na pielgrzymkę! Gdyby nie to, nigdy nie spotkałabym mojego cudownego męża.

Tak się jakoś stało, że w drodze sporo ze sobą rozmawialiśmy, w Częstochowie wymieniliśmy się adresami i telefonami, a w październiku Krzyś się odezwał. Chciał się ze mną spotkać. Oczywiście, zgodziłam się, bo od pierwszego wejrzenia byłam w nim na zabój zakochana. 

Przyjechał do mojego miasteczka, przedstawił się rodzicom, potem zabrał mnie na spacer, na lody do cukierni na rynku. Wszyscy widzieli, jakiego mam wspaniałego chłopaka! Moje koleżanki po prostu pękały z zawiści. Uchodziłam za dziecko szczęścia: niebrzydka, z samymi piątkami na świadectwie, do tego z fantastycznym narzeczonym u boku. Po maturze miałam wyjechać na studia, a po pierwszym roku wyjść za mąż. Jednak sprawy trochę się skomplikowały. Maturę zdawałam, będąc w ciąży. Ślub odbył się drugiego sierpnia i tylko cud sprawił, że figurę miałam wtedy jeszcze nienaganną.

Martwiłam się moim wyglądem, bo w ciąży przytyłam prawie trzydzieści kilogramów, ale Krzysiek zapewniał, że mu to nie przeszkadza. Mnie natomiast tusza wpędziła w straszne kompleksy. Wcześniej chwaliłam się szczupłą sylwetką i uważałam ją za wielki mój atut, a tu taki klops! Na szczęście po porodzie szybko wróciłam do formy. Na studia nie poszłam. Zajęłam się dzieckiem.

Bałam się, ale nic nie robiłam

Nasze pierwsze lata, najbiedniejsze, były chyba najszczęśliwsze. Krzyś studiował i pracował, ja zajmowałam się najpierw jednym synem, potem kolejnym. Dbałam o dom, przyjmowałam kolegów i koleżanki Krzysia ze studiów, z firm, gdzie dorabiał. Już po dyplomie Krzysztofa i jego pierwszym awansie w międzynarodowej firmie urodziłam naszą córkę.

Tak bardzo się cieszyliśmy, że po dwóch synach wreszcie doczekaliśmy się małej księżniczki! Była prześliczna i grzeczna jak aniołek, w przeciwieństwie do rezolutnych, lecz rozbrykanych braci. Krzyś zarabiał tak dobrze, że kupiliśmy piękny dom pod miastem. I tylko jedna chmura mąciła to pogodne niebo: po ostatniej ciąży nie udało mi się schudnąć. Stałam się kobietą może jeszcze nie puszystą, ale już zdecydowanie okrągłą.

Najpierw nie przejmowałam się swoją nadwagą. Zakładałam, że z czasem ją zrzucę, tak jak było po pierwszej i drugiej ciąży. Jednak gdy minął rok, potem drugi, zaczęłam wpadać w panikę. Stosowałam przeróżne diety. Bez powodzenia. Niezależnie od tego, czy żywiłam się specjalnymi zupkami z torebek, czy tłustym mięsem – nawet jeśli zrzuciłam parę kilogramów, po rezygnacji z diety od razu przybywało mi ich z nawiązką.

Krzyś był dla mnie wielkim wsparciem.

– Dasz radę schudnąć, nie przejmuj się aż tak bardzo – mówił. – Ja cię akceptuję taką, jaka jesteś – dodawał.

To mnie bardzo podtrzymywało na duchu. Starałam się pogodzić z losem. „Trudno – mówiłam sobie – w końcu jestem matką trójki dzieci, a nie modelką”. 

Przyjaciele Krzysia też dodawali mi otuchy. Niektóre z ich żon również przytyły po ciążach, choć żadna tak bardzo jak ja. Ale wydawało się, że mnie rozumieją. Do rodzinnej miejscowości nie jeździłam, wstydziłam się pokazać dawnym koleżankom. Nie chciałam dawać im satysfakcji, że jestem gruba, a więc na pewno nieszczęśliwa. Poza tym nie paliłam się z odwiedzinami w domu rodzinnym, bo nie miałam dobrych relacji z matką.

Za każdym razem, gdy rozmawiałyśmy przez telefon, beształa mnie:

Weź się za siebie, póki pora, bo Krzysiek cię zostawi! To przystojny mężczyzna, wykształcony, na stanowisku. Mało to młodziutkich dziewcząt ma w firmie? Któraś zastawi na niego sidła i go złowi. A ty co zrobisz? Bez wykształcenia, bez stażu pracy, bez wyglądu. Jaka praca cię czeka? I kto cię do niej przyjmie: kobietę z trójką dzieci? Na pewno będziesz musiała przenieść się z tego pięknego domu do małego mieszkanka. Pomyśl więc, co masz do stracenia, i zadbaj o siebie – naciskała.

Toteż dzwoniłam do niej coraz rzadziej, żeby się nie denerwować.

Ale i tak po każdej takiej rozmowie z matką budził się we mnie paniczny lęk, że stracę męża, a razem z nim rodzinę, na której tak mi zależało, czyli także ukochane dzieci. Bo kto wie, czy sąd zgodziłby się je zostawić ze mną, skoro nie miałabym pracy ani środków na utrzymanie?!

Bałam się też utraty domu. Nie chodziło o jego urodę czy wartość rynkową. To było ognisko domowe. Urządzone przez nas, wychuchane. Pełne dobrych wspomnień. Co roku na adwent robiłam wieniec i wieszałam na drzwiach, przed Bożym Narodzeniem z dziećmi przystrajałam lampkami choinki w ogrodzie. Wspólnie wystawialiśmy karmniki dla ptaków. Jaka to była radość, gdy w zimny lutowy dzień drzewko oblepiały sikorki! Ćwierkały i kołysały się na przysmakach przywieszonych na gałązkach…

Przypominałam sobie mroźne zimowe wieczory przy kominku i letnie przyjęcia w ogrodzie przy grillu. Przed oczami przesuwały mi się szczęśliwe twarze naszych dzieci, życzliwi sąsiedzi. Ten dom, ta rodzina to był cały mój świat.

Choć się starałam, nie byłam w stanie, po prostu nie potrafiłam nic ze sobą zrobić. Zły humor poprawiałam kieliszkiem czerwonego wina wieczorem. Potem dwoma. Gdy przestraszyłam się, że wpadnę w nałóg, skończyłam z piciem. W tajemnicy przed wszystkimi poszłam do lekarza i dostałam leki na depresję. Byłam w złej formie i miałam czarne myśli. Obsesyjnie rozmyślałam, co się ze mną stanie.

W tym niedobrym czasie Krzyś był dla mnie prawdziwą opoką. Choć wracał bardzo późno do domu, zmęczony po całodziennym użeraniu się w biurze, zawsze miał dla mnie dobre słowo. Umiał podziękować za to, że pojechałam do gminy i załatwiłam za niego jakąś sprawę urzędową, albo za to, że byłam na wywiadówce u dzieci i opowiedziałam mu, jak dobrze się uczą, albo choćby za smaczny posiłek. Czułam, że jestem mu potrzebna i że docenia to, co robię dla naszej rodziny.

W weekendy chodziliśmy na spacery po lesie, pracowaliśmy w ogrodzie, odwiedzaliśmy się nawzajem z sąsiadami. Nieco się wyciszyłam. Żyliśmy chyba dobrze, może nawet szczęśliwie. Ja w każdym razie zawsze u boku mojego męża czułam się rozluźniona. Przez wiele lat byliśmy jak dwie połówki tego samego jabłka.

Dzieci podrosły i zaczęłam się zastanawiać, czym powinnam się zająć. Rozważałam podjęcie studiów, może psychologii, choć najbardziej ciągnęły mnie studia artystyczne. Lubiłam robić dekoracje z kwiatów i kory, tkać, haftować, malować meble. To mnie uspokajało i dawało ukojenie.

Odkąd synowie poszli na studia i wyprowadzili się, mieszkaliśmy tylko z córką. Asia zapowiedziała, że po maturze przeniesie się do koleżanki, do jej mieszkanka w centrum pobliskiego miasteczka. Nagle okazało się, że tylko nam z Krzysiem zależy na naszym pięknym, wiejskim domu. Dosłownie bolało mnie serce, jak o tym myślałam. Dzieci oczywiście przyjeżdżały na weekendy, w wakacje nawet na dłużej, ale to nie było to samo.

Niedługo po maturze córki w środku tygodnia wracałam rowerem z zakupów na targu i z niepokojem zauważyłam samochód Krzysztofa na podjeździe. Był środek dnia, a on przyjechał do domu… Coś się musiało stać! Przyspieszyłam natychmiast, a potem przed domem mało się nie wywróciłam, starając się szybko zejść z roweru. Rzuciwszy go byle jak  przed tarasem, wbiegłam do środka.

Krzysiek siedział jak zwykle po powrocie z pracy w kuchni za stołem. Głowę wspierał na dłoni, łokieć trzymał tuż przy rozbitym porcelanowym spodeczku, który od rana próbowałam skleić.

– Uważaj na spodeczek, bo się skaleczysz – powiedziałam.

Chyba nawet mnie nie usłyszał. Patrzył niby na mnie, a jakby gdzieś w przestrzeń.

– Odchodzę. Dom i wszystko, co w nim jest, zostawiam. Zabieram tylko samochód – rzekł beznamiętnie.

Nie miał w sobie krztyny emocji

Usłyszałam, co mówi, ale nie zrozumiałam. Rzuca mnie? Dlaczego? Co się wydarzyło? Co zrobiłam źle?

– Masz kogoś? – spytałam.

– Nie mam. Nie o to chodzi.

– A o co chodzi? – podniosłam głos.

– Nie wiem – lekko wzruszył ramionami. – Czasem tak bywa.

– Czekałeś z tym na maturę Asi? – wyszlochałam, bo już nie mogłam powstrzymać łez żalu i bezradności.

– Chyba nie. Samo tak wyszło.

Wstał, zrzucając na podłogę spodeczek, który rozbił się na drobne kawałki.

– Poza tym ty nigdy nie schudniesz!

Krzysiek zgarnął ze stołu kluczyki od auta i ruszył do drzwi. Było po wszystkim. Właśnie tak mnie zostawił mój mąż, mój książę z bajki. Moja druga połowa jabłka.

Nie pamiętam, co się ze mną działo od tamtego dnia. Wiem, że płakałam, ale czy to była godzina, czy pięć, tego nie mogę określić. Byłam jak w malignie, jak w złym śnie, z którego nie można się obudzić. Jednak od pierwszej chwili, gdy Krzysiek do mnie przemówił w naszej wypieszczonej kuchni, w sercu naszego domu – wiedziałam, że już jest po wszystkim, że dłużej nie będziemy razem, niezależnie od tego, czy on ma kogoś, czy nie.

Gdy trochę ochłonęłam, pojechałam do rodziców, bo nie chciałam im przekazywać złych nowin przez telefon – w końcu to starsi ludzie. Wbrew moim obawom mama nie powiedziała „A nie mówiłam!”. Okazała mi współczucie.

Może to tylko kryzys wieku średniego – próbowała mnie nawet pocieszać. – Wyszaleje się i wróci do domu.

Wiedziałam, że tak się nie stanie, bo pamiętałam, jak mało emocji było w moim mężu, gdy się ze mną żegnał. Tyle w nim było uczuć jak wtedy, gdy wyrzuca się na śmietnik stary parasol. Nie miałam wiary, że nasze małżeństwo da się odbudować.

Ojciec zachowaniem Krzysztofa wręcz się oburzył. Powiedział, że nie zostawia się starych żon. Trochę mnie zabolało określenie „stara żona”, lecz wiedziałam, że tata powiedział to bez złej woli. Ogarnęła mnie tkliwość, że jeszcze mam rodziców, którzy mnie kochają i są po mojej stronie. Nawet przez moment rozważałam powrót do rodzinnego miasteczka. Zamieszkam z rodzicami, będę się nimi opiekować – są przecież coraz starsi; odnowię kontakty z ludźmi, których znam od dziecka. Może tutaj jest mój świat?

Jednak potem, kiedy szłam przez miasto i minęła mnie bliska koleżanka ze szkoły, która zwyczajnie mnie nie poznała, choć ja już szykowałam się, by rzucić jej się na szyję – zrezygnowałam. No tak, przecież byłam gruba. Jak mogłam o tym zapomnieć?! Poczułam, że opowiadanie o moim nieszczęściu dziewczynom, które przed laty mi zazdrościły, jest ponad moje siły. Nie byłam gotowa na dodatkowe upokorzenie. I tak zostałam zraniona do żywego.

Mieszkam teraz sama w ogromnym domu, który stoi w wielkim ogrodzie. Kiedy przyjeżdżają dzieci, widzę sens, że tu trwam. Tutaj ja i one mamy swoje miejsce na ziemi. Gdy ich nie ma, żyję w kuchni, salonie i jednym pokoiku, który mi służy za sypialnię. Nie potrzebuję nic więcej.

Podczas naszej sprawy rozwodowej Krzysiek zobowiązał się, że będzie łożył na dom, dopóki go nie sprzedam. To sprawia, że jeszcze tu jestem. Jak długo? Nie wiem. Wcale nie staram się sprzedawać tego domu i mój były mąż o tym wie. Mówił też, że jakby dzieci chciały, to możemy dom przepisać na nie, a ja dostanę jakieś mieszkanie. Więc w sumie nie jest dla mnie zły. Dlaczego w takim razie tak bardzo mnie boli, gdy wymawiam jego imię?

Okazało się, że rzeczywiście nikogo nie miał i nie ma do tej pory. Zamieszkał w nowym mieszkaniu urządzonym przez architekta: bezosobowo, nowocześnie. Wszystko to wiem od dzieci, które się o ojca martwią. Twierdzą, ze jest w depresji. Ja też mu współczuję. I współczuję sobie. Zastanawiam się, czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym potrafiła schudnąć… I dlaczego z mojego, może nie aż tak wielkiego, ale jednak szczęścia zrobiło się nagle wielkie nieszczęście? Czyżby między nami nic nie było i oboje się tylko oszukiwaliśmy przez tyle lat?

Czytaj także:
„Mama ma obsesję na punkcie wieku. Nie chce, by wnuczka mówiła do niej >>babciu<<, bo to słowo kojarzy się ze starością”
„Zjawa przepowiedziała mi, że mój synek będzie miał atak. Dzięki niej byłam przygotowana i uratowałam mu życie”
„Z desperacji umówiłam się z miejscowym osiłkiem. Wtedy zrobiłabym wszystko, by w końcu przytulić mężczyznę”

Redakcja poleca

REKLAMA