Poznałam Alberta na jakiejś imprezie podczas studiów. Moich studiów, bo Albert swoją edukację zakończył na szkole zawodowej. Był jednak błyskotliwy, dowcipny, przystojny. Brylował w towarzystwie. Spodobał mi się. Wymieniliśmy się numerami telefonów i zaczęliśmy spotykać. Szybko zakochałam się w nim jak wariatka. Po dwóch latach były zaręczyny, jeszcze rok później ślub, a dwanaście miesięcy po nim urodziłam Roberta.
A potem nastały codzienność, rutyna i problemy, które powoli niszczyły nasz związek. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym obwiniała za wszystko Alberta. Ja również nie byłam do końca bez winy. Chyba oboje się w tym wszystkim pogubiliśmy.
Dopadły nas głównie problemy finansowe
Po ślubie ani ja, ani Albert nie chcieliśmy mieszkać z rodzicami. Wynajęliśmy mieszkanie i na tym mogliśmy poprzestać. Albo ewentualnie kupić jakieś M-3. My jednak mieliśmy duże ambicje i małą wyobraźnię. Postanowiliśmy wziąć kredyt i kupić dom. Najlepiej nowo wybudowany – nie zamierzaliśmy tracić czasu na załatwianie formalności, pozwoleń, a później na budowę. Chcieliśmy po prostu zapłacić i być u siebie. Nie mieliśmy wtedy dzieci, żadnych zobowiązań, poza czynszem, który był stosunkowo niewielki. Pojęcia o życiu też nie mieliśmy.
– Dziecko, zastanówcie się! Taki kredyt, taka rata, na tyle lat! Teraz wam się wydaje, że to mało, bo nie znacie życia. Za chwilę dojdą wam koszty utrzymania domu, inne wydatki. A jak urodzą się dzieci, to już w ogóle pieniądze będą wam uciekać. Po co wam to? Nie lepiej po prostu wynająć mieszkanie?
– Mamo, zamiast płacić komuś czynsz, wolę spłacać kredyt i mieć swój dom! – tłumaczyłam jej.
Wydawało się nam to takie proste. Po kilku tygodniach znaleźliśmy wymarzony domek. Nie był wprawdzie wykończony – ale mury stały, był zadaszony. Zostało nam tylko wykończyć wnętrze. Byliśmy zachwyceni! I tak pół roku po ślubie, kiedy byłam już w ciąży z Robertem, przeprowadziliśmy się na swoje.
– Jakie tam wasze? Banku jest! – narzekała moja mama.
Ale my i tak byliśmy szczęśliwi. Uznaliśmy, że dwadzieścia pięć lat i tak szybko minie, a dom będzie nasz. Jednak już po kilku miesiącach zaczęły się problemy. Rata kredytu pożerała całą moją wypłatę. Z pieniędzy zarobionych przez Alberta opłacaliśmy rachunki i bieżące wydatki. Jednak nie zawsze starczało. Zwłaszcza kiedy pojawił się nasz syn. Niestety dość często chorował, więc ciągle wydawaliśmy pieniądze na leki i wizyty u specjalistów. Koszty utrzymania domu również nas przerastały.
– Tyle za energię? Czy ty tutaj wszystkie urządzenia włączasz, kiedy jestem w pracy? – wściekał się Albert.
Ja z kolei zarzucałam mu, że bierze zbyt długie prysznice i przez niego płacimy bardzo dużo za wodę.
– To jest chore, że nawet we własnym domu po całym dniu harówki na budowie nie mogę się porządnie wykąpać! – denerwował się Albert.
Wraz z pierwszą zimą przekonaliśmy się, jak drogie jest ogrzanie domu. Nie sądziliśmy, że to takie wielkie pieniądze! No i poza tym co chwilę coś było do zrobienia. Nie starczało nam na wszystko pieniędzy. Często musiałam pożyczać, a nie było później z czego oddać. Zaczęliśmy zalegać z opłatami… Przeliczyliśmy się i to bardzo ze swoimi możliwościami. W końcu oboje się zgodziliśmy, że jedynym wyjściem jest wyjazd Alberta za granicę.
– Dobry murarz zarabia tam nawet cztery razy tyle co w Polsce! – twierdził.
Zażegnaliśmy kryzys finansowy, ale dopadł nas inny
W praktyce nie cztery razy, ale rzeczywiście zarabiał o wiele więcej. Po kilkunastu miesiącach wyszliśmy z długów. A potem pod względem finansowym żyło nam się całkiem nieźle. Wystarczało na wszelkie wydatki, koszty utrzymania. Po kilku latach kupiliśmy samochód, a potem zaczęliśmy raz do roku jeździć na wczasy za granicą. I żyliśmy na całkiem dobrym poziomie.
Ale w tak zwanej sferze uczuciowej między nami było coraz gorzej… Oddalaliśmy się od siebie. Albert zachowywał się tak, jakby to pieniądze były najważniejsze. Próbowałam go przekonać, by zmienić nieco nasze życie.
– Zacznijmy oszczędzać, odłóżmy jakąś sumę, postarajmy się może nieco spłacić kredyt, by rata była mniejsza… Chciałabym, żebyś już wrócił! – mówiłam nieraz. – Robert ma prawie osiem lat, a praktycznie cię nie zna…
Miałam pretensje, że mąż w niczym mi nie pomaga i że ze wszystkim jestem zdana sama na siebie. Pracował w systemie cztery/jeden – cztery tygodnie w Anglii, tydzień w domu. Stawało się to męczące. Miałam wrażenie, że nasza rodzina się rozpada, bałam się, że Albert kogoś tam poznał. On jednak stale upierał się, że póki co nie może wrócić.
– Wrócę teraz i co? Będziemy znów żyć jak biedacy, a za kilka miesięcy i tak zaczną się problemy. Wytrzymałem tyle lat, to wytrzymam jeszcze trochę – mówił.
Mówiłam, że musimy ratować nasze małżeństwo
Przestaliśmy się dogadywać i rozumieć. Kiedy mąż wracał, częściej się kłóciliśmy, niż rozmawialiśmy. Coraz mniej go rozumiałam, coraz mniej tęskniłam… Próbowałam z nim rozmawiać, mówić, że musimy ratować nasze małżeństwo.
– Co ty za głupoty wygadujesz! Nic nie robisz, tylko leżysz i oglądasz te głupie seriale, a potem same bzdury ci w głowie! Jakbyś się jeden dzień narobiła tak, jak ja, to moglibyśmy porozmawiać! Przestałabyś bez przerwy narzekać i o wszystko bez sensu się czepiać – denerwował się za każdym razem Albert.
Powoli kiełkowała we mnie myśl o rozstaniu. Naprawdę nie było nam już ze sobą po drodze. Miałam gdzieś te jego zarobione funty! Miałam w nosie „bajkowe” życie, którego zazdrościli nam znajomi.
– Fajny dom, droga fura, wakacje all inclusive i markowe ciuchy… Ale się ustawiliście! – mówili często.
Mnie te markowe ciuchy i wakacje nie rajcowały. Co mi po nich, skoro przez większość pobytu „w raju” kłóciłam się z mężem? W końcu postawiłam mu ultimatum – albo wraca do kraju, albo składam pozew o rozwód.
– Przestań wydziwiać! Robert potrzebuje obojga rodziców. Naoglądałaś się tych brazylijskich głupot i coś ci się już pomieszało! – ciskał się Albert.
– No właśnie! Potrzebuje nas oboje, a ciągle ma tylko mnie! – odgryzałam się.
Najbardziej bolało mnie to, że Albert nie próbował ratować naszego małżeństwa, nie zmartwiło go to, że chcę rozwodu, tylko awanturował się, że wymyślam. Szantażował mnie też finansowo – twierdził, że nie odda mi domu, a spłacać mnie też nie ma zamiaru, bo to on haruje na to wszystko… Jego reakcja bardzo mnie zabolała. I uświadomiła mi, ze jesteśmy dwojgiem obcych osób, których łączy tylko kredyt i dziecko. Ja chyba też nawet już go nie kochałam…
Po wielu nieprzespanych nocach, dniach z kalkulatorem w ręku, obliczeniach i rozważaniach wszystkich „za” i „przeciw” doszłam do wniosku, że rozwód jest jedyną możliwością. Nie miałam zamiaru marnować całego życia. A czułam, że to właśnie robię. Że czas ucieka mi przez palce, a za chwilę zorientuję się, że jestem starą, zgorzkniałą staruszką, która przez całe życie marzyła o zmianie, a nie zrobiła nic w tym kierunku.
Postanowiłam, że wynajmę mieszkanie – nie potrzebowałam luksusów. Z alimentami od Alberta spokojnie dałabym sobie radę. Powoli układałam wszystko i za kilka dni miałam udać się do adwokata, kiedy zdarzył się ten wypadek… Albert podczas pracy na wysokości nie zachował zasad bezpieczeństwa. Znajdował się na rusztowaniu bez żadnego zabezpieczenia, nie był przypięty, nie miał nawet kasku. Spadł z siedmiu metrów i w ciężkim stanie trafił do szpitala. Kolejne tygodnie były koszmarem.
Mąż przeszedł kilka poważnych operacji. Na szczęście był ubezpieczony, bo inaczej nie wiem, jak pokrylibyśmy wszelkie koszty. W ogóle pracodawca Alberta okazał nam naprawdę dużo serca – zorganizował i opłacił dla mnie mały pokój przy szpitalu, pomagał we wszelkich sprawach formalnych, załatwił i opłacił rehabilitację. Po kilku tygodniach jasne stało się jedno: Albert już nigdy nie będzie chodził. W tej sytuacji jego dalszy pobyt na Wyspach nie miał sensu. Zresztą ja byłam już też tym wszystkim wykończona. Starałam się go odwiedzać co drugi weekend. Ale to kosztuje.
Albert wymagał dużo pomocy
Martwiłam się, co będzie z mężem i jak sobie teraz poradzę finansowo. Wróciliśmy do Polski. Musieliśmy zmienić wszystko zmienić w domu, by dostosować go potrzeb niepełnosprawnej osoby. Albert wymagał dużo pomocy. Nie radził sobie z podstawowymi czynnościami. Pocieszałam go, że wszystkiego się nauczy, ale tylko na mnie burczał. Miałam wręcz wrażenie, że obwinia mnie o swoje kalectwo.
– Teraz się cieszysz, co? Wymodliłaś mi ten wypadek? Tak się upierałaś, żebym wrócił. To masz! Wróciłem! Na dobre! – krzyczał na mnie.
A przecież nie było w tym nawet najmniejszej winy z mojej strony! Któregoś razu nie wytrzymałam i krzyknęłam, że sam jest sobie winien.
– Trzeba było przestrzegać zasad bezpieczeństwa! Zapiąć się, a nie zgrywać chojraka!
Wtedy Albert zupełnie się na mnie obraził. Każdą pomoc z mojej strony traktował z wrogością i chłodem.
– Litości nie potrzebuję! – mówił, odtrącając mnie.
Oboje jednak wiedzieliśmy, że bez mojej pomocy sobie nie poradzi. Od pół roku żyjemy, a raczej staramy się żyć razem. Prawie nie rozmawiamy, tylko czasem uda nam się nawiązać jakąś normalną konwersację. Przeważnie milczymy lub na siebie warczymy. Musiałam porzucić swoje plany o rozwodzie.
Co powiedzieliby ludzie? Póki zarabiał za granicą, to z nim byłam, a teraz, kiedy nie może dłużej pracować i do końca życia będzie niepełnosprawny, zła żona odchodzi w siną dal… Ale nawet nie ludzkie gadanie mnie przy nim trzyma. Sumienie nie pozwoliłoby mi go teraz zostawić. Nie układało nam się, i chciałam odejść, ale jednak nie zrobiłam tego wcześniej. Może ten wypadek miał być znakiem? W końcu przysięgałam, że będę z nim zawsze, na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie… Dopóki śmierć nas nie rozdzieli… I teraz muszę tej przysięgi dochować.
Czytaj także:
„Mój brat najpierw odebrał mi miłość rodziców, a po latach cały majątek, żonę i córki. Ten człowiek to prawdziwy potwór”
„Chciałem zaimponować ukochanej, więc zacząłem kraść. Teraz gniję za kratkami i boję się, że nie mam już u niej szans”
„Szef postawił mi ultimatum: albo pójdę z nim do łóżka, albo wylatuję z pracy. Postanowiłam pogadać sobie z jego żoną…”