„Miałam się za niezależną kobietę, ale po ślubie odechciało mi się roboty. Bawię dzieci, hoduję kozy, a mąż na nas haruje”

Odkąd wyszłam za mąż, odechciało mi się pracy fot. Adobe Stock, LoloStock
„Kiedyś kochałam, żyłam jak w bajce. Cztery miesiące przed ślubem dowiedziałam się, że nie wszystkie bajki kończą się happy endem. Mój eks-narzeczony nie pokrył kosztów emocjonalnych. Wtedy postanowiłam, że nie zwiążę się już z mężczyzną, który nie zadeklaruje się, że o mnie zadba”.
/ 02.11.2022 10:30
Odkąd wyszłam za mąż, odechciało mi się pracy fot. Adobe Stock, LoloStock

Do pokonania zostało mi tylko trzysta kilometrów. Tylko, bo po przejechaniu czterech tysięcy, trzysta nie robiło wrażenia. W myślach przygotowywałam kąpiel, rozmarzyłam się też o wygodnym łóżku. Głośne trąbienie sprowadziło mnie na ziemię.

Ups, zajechałam drogę facetowi w busie

– Iza, skup się! – nakazałam sobie. – Nie przegap zjazdu na parking!

Wkrótce powinnam zrobić dłuższą przerwę. Nie, żebym potrzebowała, ale tak nakazywały przepisy, a z nimi nie dyskutowałam. Póki co, podkręciłam głośniej muzykę.

– „Lubię wracać tam, gdzie byłem już, pod ten balkon pełen pnących róż”– zaczęłam śpiewać razem z Wodeckim.

Z sąsiedniego siedzenia, szczekając, odezwała się Kiki, moja chihuahua. Roześmiałam się. Lubiłam te wspólne śpiewy. Dzięki Kiki nie czułam się też samotna na długich trasach. Jednak nasz występ zakłócił dzwonek telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz i nie odebrałam. Nie miałam siły na kłótnię z matką, a tak pewnie zakończyłaby się ta rozmowa. W głowie już słyszałam jej głos:

Czas najwyższy, żebyś zmieniła pracę i założyła rodzinę. Jak normalna kobieta! – te dwa zdania matka miała wykute na blachę i w kółko je powtarzała.

A ja przecież byłam normalną kobietą! Chciałam mieć rodzinę. Kochałam buty na wysokim obcasie, dobre perfumy, sukienki z hiszpańskim dekoltem, ale w pracy wygodniej mi było w spodniach. W końcu prowadziłam czterdziestonowego tira. Do mojego przystanku pozostało jeszcze piętnaście kilometrów. Niespodziewanie mijający mnie kierowca w czerwonej, sportowej maździe zaczął głośno trąbić. O co mu chodzi? Przecież jadę grzecznie. Nie zajeżdżam nikomu drogi, nie ścigam się. Gumy też nie złapałam. Ale prowadzący mazdę wjechał przede mnie i zaczął migać światłami awaryjnymi. Wariat? Raczej tak, na drogach widziałam najdziwniejsze rzeczy.

Dobra, ignorujemy go – rzuciłam do Kiki, na co suczka zaszczekała głośno.

Czerwona mazda popędziła dalej, a ja spokojnie dojechałam do celu. Zamknęłam auto, poprawiłam Kiki w jej torbie i ruszyłam do łazienki.

– Fajny pies – przy drzwiach wejściowych do baru usłyszałam niski, lekko zachrypnięty męski głos.

Podniosłam głowę, żeby sprawdzić, kto mnie zaczepia. Mimo że mam sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, koleś patrzył na mnie z góry. Brązowe oczy się śmiały, a trzydniowy zarost uwodził. Długie, ciemne włosy zebrane miał w kucyk.

Był przystojny i doskonale o tym wiedział

– To ona. Strasznie nie lubi, gdy ktoś nie widzi w niej kobiety – odparłam oschle, udając, że nie zrobił na mnie wrażenia.

– Przepraszam. Jak ma na imię ta milady?

– Kiki – rzuciłam i wyminęłam go.

Trochę z żalem, ale podobnych sytuacji przytrafiało mi się mnóstwo, i wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Zresztą, do licha, wielkiej miłości nie spotyka się w przydrożnym barze… Pocieszając się, że facet z takim wyglądem pewnie był próżny i pusty, powędrowałam w kierunku toalet. Później na parkingu wykonałam kilka ćwiczeń, poinformowałam esemesowo matkę, że żyję, wracam. Aż w końcu przypomniałam sobie tego trąbiącego wariata na drodze i zdecydowałam, że jednak obejrzę wóz. Stanęłam obok swojej „pszczółki”, jak pieszczotliwie czasem go nazywałam.

Co? Podoba ci się? Fajny, prawda? – odezwał się za plecami głos faceta, który wcześniej zrobił na mnie wrażenie.

– Rzeczywiście, niezły – przyznałam, nie odwracając się.

Przystojniak z kucykiem, z kawą w jednorazowym kubku, stanął przy mnie.

– Ciekawe, ile ma mocy, no nie? – głośno się zastanowił.

– Prawie 500 koni. Nieźle pędzi i dobrze radzi sobie w górach – wyjaśniłam.

– Niespełniona fascynacja wielkimi wozami? – stwierdził zaczepnie i napił się kawy.

– Skądże. Jak najbardziej spełniona. Jestem kierowcą tego wozu. Lub kierowczynią, jak wolisz – uśmiechnęłam się promiennie, mając nadzieję, że właśnie teraz gość kurczy się do wielkości krasnala.

Przystojniak z kucykiem jednak się nie zmniejszył, ale, ku mojej satysfakcji, opluł kawą. Po czym spojrzał na mnie ze strachem w brązowych oczach.

– Naprawdę jestem kierowcą tirów, chociaż nie mam brody, wąsów…, ani innej części ciała – próbowałam rozładować sytuację, bo nigdy dotąd nie widziałam takiego przerażenia w męskich oczach na wieść o tym, że jeżdżę tirami.

Przystojniak ciągle milczał osłupiały

W końcu wydusił: – Hm, wyglądasz raczej na modelkę niż na babochłopa, bo tak sobie wyobrażałem kobiety w tym zawodzie… No, wiesz, ta twoja figura. Jesteś taka delikatna, masz długie rzęsy, piękne usta. Nosisz psa w torbie… – powiedział szybko i natychmiast zrobił się czerwony jak burak.

Nastała niezręczna cisza, w której zastanawiałam się, kiedy zdążył dostrzec te moje „atrybuty”. On okropnie zmieszany swoim wyznaniem intensywnie wpatrywał w ziemię. Nagle uderzył się dłonią w czoło.

– Czekaj, ale jeśli to twój wóz, to właśnie ciebie wyprzedzałem niedaleko stąd. Trąbiłem, migałem, chciałem dać znać, że masz porwaną plandekę.

Teraz ja spojrzałam na niego w osłupieniu. Gość nie był takim pustakiem, za jakiego go wzięłam. Pokazał mi rozerwane miejsce na naczepie. Trzeba było coś szybko wykombinować, żeby dziura się nie powiększała.

Skoro tu jesteś, przynajmniej przydaj się na coś – stwierdziłam.

– Chętnie, co mam zrobić? – przystojniak radośnie zatarł ręce.

– Potrzymaj mojego psa – wręczyłam mu torbę z Kiką.

– Eeeee… tylko to? – nie umiał ukryć rozczarowania.

Wskoczyłam do kabiny po swój „magiczny” kuferek z potrzebnym narzędziami.

Słuchasz tego? – zdziwił się ponownie, gdy dobiegły nas słowa kolejnej piosenki Wodeckiego. – Podejrzewałem, że wy, no, kierowcy tirów, słuchacie raczej metalu, rocka – plątał się.

– Znowu błąd. Lecisz stereotypami – odpowiedziałam złośliwie.

Zmieszał się, ale stał twardo przy mnie i obserwował, jak taśmą zaklejam rozdarcie.

– Jesteś niesamowita! A umiesz zmienić koło w tym czymś? – zainteresował się.

– Małym palcem. Potrafię też inne rzeczy, przy samochodzie rzecz jasna – roześmiałam się. – Teraz oddaj mi Kiki… Musimy lecieć – odebrałam od niego torbę z sunią i wskoczyłam za kierownicę. – Bajo, szerokości! – pomachałam mu.

Przez szybę widziałam, jak coś do mnie mówi. Otworzyłam okno.

– Znajdę cię! – krzyczał przystojniak.

– Czekam – uśmiechnęłam się krzywo.

„Akurat ci się uda” – stwierdziłam w myślach, wciskając pedał gazu.

Przecież nie wie, jak mam na imię, gdzie mieszkam

Zresztą, podobne teksty słyszałam mnóstwo razy. Nie przywiązywałam się do nich. Przez setki tysięcy przejechanych kilometrów poznałam wielu mężczyzn. I, o ile na początku po cichu liczyłam na to, że „kogoś” spotkam, szybko okazało się, że nie ma na to szans. Większość facetów, widząc lub słysząc, czym się zajmuję, chciała zaciągnąć mnie do łóżka. Nie wiem, czy to ja im się tak podobałam, czy myliły im się dwa zawody – kierowcy tira i tirówki.

Tymczasem ja czekałam na miłość. Zabawne, że wykonując ten mało kobiecy zawód, byłam romantyczką. Owszem, po przejściach, ale ciągle pełną nadziei, że historie o dwóch połówkach pomarańczy są prawdziwe. Kiedyś kochałam, żyłam jak w bajce. Cztery miesiące przed ślubem dowiedziałam się, że nie wszystkie bajki kończą się happy endem. Na szczęście mój eks-narzeczony miał tyle klasy, by pokryć koszty imprezy. Kosztów emocjonalnych, niestety, nie pokrył. Po dwóch tygodniach rozpaczy otarłam ostatnie łzy. Wyjrzałam przez okno i myśląc, że w zasadzie to dobry czas, by zmienić swoje życie, rzuciłam ciepłą posadę urzędniczki. Rozpoczęłam kursy na prawo jazdy kategorii C/ C+E. Kibicowała mi tylko babcia.

Obrażeni rodzice przestali się do mnie odzywać. Po pewnym czasie jakoś się przyzwyczaili, ale nigdy nie zaakceptowali. A ja kochałam swoją pracę, lecz coraz mocniej marzyłam o rodzinie, dzieciach. Przez kolejne dwa tygodnie jeździłam po Europie. I nie wiem dlaczego, ale moje myśli wędrowały do spotkanego na parkingu bruneta.

Miał w sobie coś, co nie dawało mi spokoju

Co? Wygląd na pewno, ale spotkałam tabuny przystojnych facetów. Ten miał coś jeszcze. Chyba rzadko spotykany urok i pewną nieśmiałość, jakąś wrażliwość. Dawno nie widziałam, by facet zaczerwienił się przy mnie. W głębi serca żałowałam, że nie wymieniliśmy się numerami telefonów. Bo co, jeśli to była ta wielka miłość? Nie, niemożliwe, nie w takim miejscu...

Gdy wróciłam z trasy, w biurze firmy czekał na mnie ogromny bukiet kwiatów. Zdecydowanie przywiędłych.

– Świeże wyglądały cudnie, ale cóż, stoją tu już od kilku dni – wyjaśniła Edyta, nasza spedytorka.

– Skąd wiesz, że to dla mnie?

Wskazała karteczkę, dołączoną do bukietu. Ciekawe, kto ma taką fantazję, przeleciało mi przez głowę.

„Miła właścicielko Kiki, zadzwoń do mnie, proszę. Jakub, ten od rozdartej plandeki”. Poniżej widniał numer telefonu.

– Wie cała firma? – swoje podejrzenia chciałam zastąpić pewnością.

– Tak. Ale nie przejmuj się chłopakami. Kibicują ci i od dawna chcą cię dobrze wydać za mąż – Edyta wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu. – Wszyscy też chcą wiedzieć, kim jest Jakub. I co robiliście, że porwaliście plandekę? Co im powiedzieć?

– Nic, bo to nikt ważny. A plandeka? Ech, no, porwała się – to mówiąc, zabrałam dokumentację kolejnej trasy, towaru, i uciekałam z biura.

No, no! Ale ten cały Jakub mi zaimponował. Znalazł mnie! Jak? W dodatku przysłał kwiaty. Zachował się uroczo… Dlatego biłam się z myślami, jak postąpić. Bo natychmiast chciałam się dowiedzieć, jak mnie namierzył, ale też uważałam, że jeśli tak zrobię, pomyśli, że lecę na niego. Co było bliskie prawdy. W końcu sama ze sobą ustaliłam, że odezwę się do niego po powrocie z Hiszpanii. Hm… trzymanie się tego terminu nie było łatwe. Ręce mnie świerzbiły, by wystukać numer Jakuba i usłyszeć ciepły głos. W dzień skupiałam się na pracy, pilnowałam towaru, trasy. Jednak wieczorem w myślach pojawiał się wyłącznie Jakub.

Nawet mi się śnił… na białym koniu

Po powrocie do Polski, w biurze znowu czekały na mnie kwiaty, tym razem świeże. Podekscytowana Edyta przekazała polecenie służbowe od szefa: natychmiast zadzwonić to Jakuba, jego telefony blokują służbową linię. Tylko że ja i bez tego nie mogłam doczekać się tej rozmowy. W końcu z drżeniem serca zadzwoniłam.

– Słucham, tutaj Zakątek Mchu i Paproci – odezwał się po chwili niski, uwodzicielski głos Jakuba.

– No… tu Iza – wydusiłam speszona. – Ta Iza od Kiki…

Odpowiedziała mi cisza, a potem wybuch radości.

– To ty? Moja królowa szos! Nawet nie wiesz jak się cieszę! – zawołał.

– Co to za Zakątek Mchu i Paproci? Jakiś dowcip? – po dłuższej chwili odzyskałam pewność siebie.

– Nie, żaden żart. Od niedawna prowadzę agroturystykę na Mazurach, hoduję zwierzaki. Wyremontowałem dom po stryjecznej babce matki.

– Jak mnie znalazłeś?

– Przyjaciel z drogówki sprawdził rejestrację twojego wozu… Słuchaj, Iza, ja chcę się z tobą umówić – zaproponował bez zbytnich wstępów.

– Dlaczego?

– Hm…. Lubisz psy oraz tę samą muzykę co ja. Jesteś pyskata, odważna. Potrafisz skleić plandekę, wymienić koło w tirze… Intrygujesz i strasznie mi się podobasz… – zaśmiał się gardłowo.

Rozmawialiśmy, jakbyśmy się znali od lat. Dowiedziałam się, że mieszka nad Śniardwami, a w dniu naszego spotkania jechał do Wrocławia załatwić formalność spadkową, przeoczoną wcześniej przez notariusza. Gdyby nie zwykły przypadek, nigdy byśmy się nie poznali – dzieliła nas ogromna odległość – ja pochodzę z Wrocławia. Stąd wkrótce pojawił się problem, gdzie się umówić. Po rozpatrzeniu różnych propozycji, obiecałam, że zjawię się u niego w swój pierwszy wolny weekend. Po miesiącu rozmów telefonicznych z Jakubem, dotarłam na Mazury. Zakątek Mchu i Paproci leżał daleko od cywilizacji.

Nazwa idealnie oddawała ducha tego miejsca

Piętrowy, otynkowany na biało dom otaczała zieleń. Zza budynków gospodarskich pobłyskiwała tafla jeziora. Zamiast kierować się do domu, rozglądałam się ciekawie, bo piękno tej cichej przystani zapierało mi dech w piersiach. Nagle zza stodoły wyłonił się biały koń, obok niego Jakub. Prawie jak w moim śnie!

Mówiłem ci, że hoduję zwierzaki – śmiał się Kuba, tuląc mnie i całując.

Pół roku później zrezygnowałam z pracy. Z Kiki przeprowadziłyśmy się do Jakuba. Ślub połączyliśmy z chrzcinami naszego Jasia. Przy kościele koledzy w tirach utworzyli wyjątkowy szpaler. Trąbienia wielkich maszyn, gdy wychodziliśmy po ślubie, nigdy nie zapomnę. Nie tęsknię do pracy, swoje kilometry już wyjeździłam. Teraz jestem mamą, żoną, hoduję kozy. Niestety, mojej matce nie podobają się te kozy i znów męczy mnie wymówkami. „Bo normalne kobiety…”.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA