W blokach nie ma już takiej społecznej życzliwości jak dawniej. Kiedy byłam mała, na sąsiadkę z naszego piętra mówiłam „babciu”, a na jej córkę „ciociu”. Sąsiedzi wpadali do siebie na kawkę albo kielicha. Sąsiadki dzieliły się potrawami, by nic się nie zmarnowało – gdy jedna zrobiła pierogów jak dla pułku wojska, a druga całą michę sałatki jarzynowej. Cukier się pożyczało albo mąkę, żeby nie biec do sklepu. Godzinami się stało pod klatką i językami mieliło. A teraz…
Choć mieszkałam tu dziewięć lat, z sąsiadami zamieniałam jedynie zdawkowe „dzień dobry”. Czasem ktoś zagaił, że zimno albo że znowu podwyżka czynszu. I tyle. Sąsiedzi się nie odwiedzali, nikt nie proponował pomocy w remoncie czy naprawie auta. Co najwyżej przychodzili z pretensjami, jak pies szczekał za długo albo ktoś imprezował za głośno. Ale więzi? Relacje? Zapomnij. Nawet nie wiedzieliśmy, kto dokładnie na jakim piętrze mieszka. Aż pewnego wieczoru…
– Pięknie – mruknęłam.
Wstałam i pstryknęłam włącznik światła w przedpokoju, chcąc poszukać zapasowej żarówki, ale… nadal było ciemno. Świecąc sobie komórką, sprawdziłam korki. Wyglądały okej. Rachunki za prąd też miałam zapłacone. Czyli co, większa awaria? Wyjrzałam przez okno – w sąsiednim bloku prąd był. Latarnie na ulicy się świeciły, neon na supermarkecie działał.
– Dzień dobry, chciałabym zgłosić… Tak, Wyżynna 35. Aha, już zgłoszone. No dobrze, to czekamy, dziękuję.
Odpowiedziała mi cisza. Niedobrze
Nie zamierzałam tracić wzroku, sprawdzając klasówki przy świeczce. Bez prądu filmu żadnego też nie obejrzę. Ale było dość ciepło, więc pomyślałam, że wyjdę na spacer i przewietrzę się przed snem. Gdy wróciłam po prawie dwóch godzinach, prądu nadal nie było. No nic, umyłam się po ciemku i poszłam spać. Rano sytuacja nie uległa zmianie, z tą różnicą, że na korytarzu wrzało jak w ulu.
– Kto to widział tak zaniedbać instalację? Za co my tej spółdzielni płacimy?
– I co teraz? Tydzień będziemy czekać?
– Może pan prezes zabierze moje pranie do siebie?
Okazało się, że spółdzielnia zaniedbała instalację elektryczną. Panowie z pogotowia energetycznego stwierdzili, że tej awarii nie da się tak łatwo usunąć, że trzeba porządnie wszystko zrobić, bo inaczej albo będą tu wracać co parę dni, albo pójdziemy z dymem.
– No dobrze, a kiedy dokładnie będzie prąd? – zadałam zasadnicze pytanie.
Może dam radę posiedzieć dłużej w szkole i nie brać pracy do domu, ale uprać ubrania gdzieś muszę. No i przydałoby się coś ugotować, co może stanowić problem, skoro mam płytę indukcyjną. Nie mówiąc już o tym, że moja zamrażarka była załadowana pod korek owocami, warzywami i mięsem, których nie chciałam wyrzucać. Raz, że szkoda kasy, dwa, że marnotrawstwo. Mimo braku zasilania lodówka powinna utrzymać temperaturę, ale co będzie, jeśli do wieczora nie naprawią instalacji?
Wracałam z pracy pełna obaw. Słusznie, prądu nadal nie było, zaś pod lodówką zaczęła się zbierać woda, sygnalizując dobitnie, że z tym trzymaniem temperatury całą dobę to były pobożne życzenia producenta. Szlag. Nic nie zrobię bez kuchni gazowej, dzięki której mogłabym przerobić część zamrożonych owoców na kompoty, a mięso na weki. Pozostało mi siąść, czekać i płakać, gdy będę wyrzucać owoce kupowane prosto od rolników i mięso z promocji.
Nie, moje poznańskie serce pękłoby z żalu. Trudno, ja nie skorzystam, ale niech ktoś inny zyska. Zastukałam do sąsiadki zza ściany i spytałam, czy nie chciałaby sobie przerobić zawartości mojej zamrażarki na jakieś słoiki, bo ja niedługo wszystko będę musiała wyrzucić.
Przez te 3 dni naprawdę się poznaliśmy
– Dziecko drogie, niech cię ręka boska broni dobre jedzenie wyrzucać! To grzech. Przynoś, przynoś, będziemy przerabiać i sobie potem zabierzesz do domu. Słoiki masz?
– Kilka pewnie się znajdzie, ale…
– Leć pod szesnastkę. Andrzejczakowa ma tego mnóstwo w piwnicy, niech pożyczy albo da. Swoją drogą… Może i inni mają podobny problem? Ja mam tylko dwa palniki na gaz. Może by inni pomogli? Z tych, co mają gazówki.
– Myśli pani, że się zgodzą? Teraz każdy tu jak obcy…
– Fakt, ale gdy ciężkie czasy przychodzą, już tacy jesteśmy, że zbieramy się w kupę i pokazujemy, na co nas stać. Może nie trzeba zaraz powodzi ani wojny, może brak prądu wystarczy do mobilizacji. Oblecimy parę pięter i popytamy.
To, co się potem zadziało, jeszcze niedawno byłoby dla mnie nie do pomyślenia. Pomimo braku światła na klatce schodowej zrobił się ruch jak na deptaku. Ludzie wychodzili z mieszkań i wędrowali od drzwi do drzwi. Jedni przenosili produkty z lodówek i zamrażarek, drudzy udostępniali własne kuchnie, trzeci schodzili do piwnicy po słoiki i pożyczali albo rozdawali tym, którzy ich potrzebowali. Przy okazji dowiadywaliśmy się, jak się nazywamy, jak mamy urządzone mieszkania. Dzieliliśmy się pomysłami, jak można przerobić rozmrażające się produkty, sprawdzaliśmy przepisy w starych zeszytach z zapiskami babć i mam. A gdy zgłodnieliśmy, wspólnie jedliśmy to, co pierwsze by się mogło się zepsuć. Niesamowite rzeczy tu się działy…
Atmosfera zrobiła się iście imprezowa, mimo że siedzieliśmy przy latarkach, świeczkach i lampkach choinkowych na baterie. Panowie wzięli po piwku i zaczęli gawędzić o męskich sprawach. Moja sąsiadka, pani Leonia, która zaprosiła do gotowania jeszcze dwójkę studentów z piątego piętra, Michała i Zośkę, wyciągnęła butelkę domowego wina i spytała, czy mamy ochotę spróbować.
– Jeszcze by nie!
– Chorego pytają!
Połączyliśmy więc przyjemne z pożytecznym. Ratowaliśmy jedzenie przed wyrzuceniem i poprawialiśmy sobie humory domowym winem. Michał włączył muzyczkę w komórce, a pani Leonia opowiadała nam, jak sobie radzono, gdy w sklepach były głównie puste półki, a człowiek miał rodzinę do wykarmienia.
Skończyło się zdawkowe dzieńdobrowanie
– Dzień dobry, nie ma pani soli, bo nam się skończyła? – do drzwi zapukała sąsiadka z trzeciego piętra.
– Pewnie, że mam. A może winka się pani z nami napije? – zapraszała pani Leonia.
Impreza rozkręciła się na całego. Biegaliśmy pomiędzy piętrami, pytając, czy ktoś czegoś potrzebuje albo czy możemy w czymś pomóc. Zabrałam do siebie dwójkę maluchów sąsiada z ósmego, gdy on w panice patrzył, jak sąsiadka z naprzeciwka pomaga mu ogarnąć zawartość lodówki. Żona akurat była w szpitalu, po tym, jak dzień wcześniej urodziła kolejnego synka. Dzieciaki świetnie się u mnie bawiły, i to we trójkę, bo dołączyła do nich dziewczynka spod dwunastki.
Prąd włączyli dopiero trzy dni później, więc integracja udała się na sto dwa. Może miałam pustą zamrażarkę, ale na stole stało kilkanaście słoików z przerobionym mięsem, owocami w formie kompotów i galaretek oraz warzywami zmienionymi w zupy i przeciery. Dodatkowo, dzięki sąsiedzkiej wymianie, za kilka moich słoików dostałam dwa słoiki ryb w occie, bo studenci pochodzili z Mazur i mieli pół zamrażalnika wypełnionego rybimi tuszkami.
Skończyło się zdawkowe „dzieńdobrowanie”. Nieważne, że prąd wrócił, a my wróciliśmy do naszego codziennego życia. Nigdy nie zapomnimy tych dni, kiedy drzwi naszych mieszkań stanęły otworem. Z niejednym sąsiadem, jadąc windą, ze śmiechem wspominamy, co się działo podczas tej niezbyt przecież zabawnej sytuacji. Na szczęście kolejny raz dowiedliśmy, że gdy źle się dzieje, wyłazi z nas dobro, które zwykle spychamy gdzieś w kąt. Kiedy upiekłam szarlotkę na weekend, zaniosłam połowę blaszki pani Leonii.
– A masz, Jagódko, wolną chwilę? – spytała. – To może na kawę byś wstąpiła?
– A bardzo chętnie.
Osobiście nie znam czasów, gdy w naszym bloku panowała taka serdeczna atmosfera jak obecnie. Mieszkańcy uśmiechają się do siebie, jakbyśmy dzielili fajny sekret. Nie wahają się poprosić o pomoc czy tę pomoc zaoferować. Podłubać razem przy aucie, wywiercić dziurę, popilnować dziecka, pożyczyć masła… Wystarczyło odciąć nas od prądu, byśmy dostrzegli drugiego człowieka w sąsiedzie. Oby to trwało jak najdłużej.
Czytaj także:
„Sąsiad to zawistny burak bez honoru. Sądziłem, że jego groźby są wyssane z palca, jednak on posunął się o krok za daleko”
„Udawał szarmanckiego bogacza, żeby mnie uwieść. Okazało się, że mój książę z bajki wcale nie jeździ na białym koniu”
„Byłam w kropce i nie wiedziałam, co zrobić. Sąsiad chwiał dać mi pomocną dłoń, lecz najpierw ja miałam >>dać<< mu coś innego”