„Miałam po dziurki w nosie katowania się noworocznymi postanowieniami. Zatroszczyłam się o siebie i szczęście przyszło samo”

Samotna kobieta w święta fot. Adobe Stock, Liubomir
„Jedyne, na co miałam ochotę w tym roku, to wypuścić powietrze z płuc i nie żyć na ciągłym wdechu. Życie było wystarczająco wredne, ciężkie i smutne, więc doprawdy nie musiałam jeszcze ja – osobiście i własnoręcznie – sobie dowalać”.
/ 07.12.2022 17:15
Samotna kobieta w święta fot. Adobe Stock, Liubomir

Tym razem nie chciałam sobie obiecywać, że na pewno zmienię pracę czy znajdę faceta, bo zwykle nic z tego nie wychodziło. Postanowiłam… trochę się porozpieszczać. Każdego roku zapisywałam pierwszą stronę w kalendarzu moimi noworocznymi postanowieniami. Bo co innego napisać na pierwszej stronie, pod datą, kiedy większość ludzi leczy kaca, a niewielka część, mimo wczorajszego sylwestra, musi iść do pracy?

Szumno-banalne hasła pasowały, choć co roku obiecywałam sobie to samo. A to schudnąć, a to zdrowiej się odżywiać. A to pić mniej alkoholu, choć w sumie po tę lampkę wina czy dwie, sięgałam okazjonalnie. Poszukać lepszej pracy. To podkreślałam, ale nigdy nie dodawałam wytycznych, jak znaleźć rzeczoną lepszą pracę, jakby wystarczył mi sam nagłówek, samo hasło, że trzeba się za tą godną robotą wreszcie rozejrzeć. Znaleźć faceta. Hm, to akurat swego rodzaju nowość, która pojawiła się w zeszłorocznym kalendarzu, po tym, jak zerwałam z moim ówczesnym prawie narzeczonym, po prawie czterech latach niby-narzeczeństwa.

Nudziły mnie te wszystkie rady…

Czyli typowe babskie bolączki. A babskie magazyny są pełne diet cud, dzięki którym będę tak szybko chudnąć, że waga nie nadąży tych spadków pokazywać, a ja podciągać sobie gatek zsuwających się z mojego coraz bardziej zgrabnego tyłka.

A z internetu wylewają się dobre rady od różnych celebrytek i trenerek, które gwarantują, że jak wygospodaruję tę godzinkę dziennie na ich treningi, to już za chwilkę, już za momencik magicznie wysmukleję i stanę się szczupła i jędrna. Znajdę tam również dobre rady tyczące nowych fryzur, koniecznie z nowym kolorem włosów. I informacje, jak zmienić garderobę, obowiązkowo na kapsułową, cokolwiek to znaczy. Znalazłam też kilka artykułów o tym, jak zmienić pracę na lepiej płatną i bardziej satysfakcjonującą. Nie mówiąc już o artykułach o szukaniu chłopa. Tego to już było na tony!

A jak z realizacją takich postanowień? Standardowo. Naukowcy mają na to nawet jakiś matematyczny wzór. Faktem jest, że po tygodniu zdrowego odżywania – które jest nawet atrakcyjne po kilku dniach świątecznego obżarstwa i po sylwestrowym pijaństwie – każdy ma dość sałaty i żąda burgera, karnety na siłownię lądują w szufladzie, a wino… Cóż, w tym kraju ciężko się żyje całkiem na trzeźwo.

Mój nowy kalendarz był piękny. Wybrałam granatowy, z motywem pawich piór na okładce. Te kolory, przenikające się granaty, turkusy, zielenie… No, urzekły mnie. A skoro mam już taki wyjątkowo ładny kalendarz, to może w tym roku bardziej przemyślę kwestię postanowień? By nie były takie banalne i nie skończyły się jak zawsze, czyli że nie odhaczę nawet jednej rzeczy. Nalałam kieliszek wina dla odwagi – ten ostatni, wiadomo – i zaczęłam się zastanawiać, co naprawdę chciałabym zrealizować w tym roku.

Niby oczywiste: chciałabym być lepszą wersją siebie. Taką „Anitą 2.0”, która nie żałuje, że znowu coś jej nie wyszło, niezależnie od tego, co to jest: dieta, facet czy robota. Po trzecim kieliszku wina odkryłam, że najchętniej wpisałabym: „Cholernych postanowień noworocznych – brak”. Dlaczego znowu miałam się katować, dopasowywać do cudzych oczekiwań, choć całkiem dobrze czułam się we własnej skórze, odstawiać wszystko, co miało więcej niż dwie kalorie na krzyż, robić treningi, których nie znosiłam, i umawiać się z gośćmi, którzy byli nudziarzami, licząc, że może ten następny akurat zabłyśnie?

Jedyne, na co miałam ochotę w tym roku, to wypuścić powietrze z płuc i nie żyć na ciągłym wdechu. Życie było wystarczająco wredne, ciężkie i depresyjne, więc doprawdy nie musiałam jeszcze ja – osobiście i własnoręcznie – sobie dowalać.

Koleżanki popatrzyły na mnie zazdrośnie

Dlatego wpisałam do kalendarza tylko cztery słowa: „Będę dla siebie dobra”. Postanowiłam, że spróbuję innego podejścia. To w końcu tylko jeden rok. W jeden rok – nawet jak faktycznie wytrwam w tym dopieszczaniu samej siebie dłużej niż tydzień – nie zaprzepaszczę przecież wspaniałej polskiej tradycji umartwiania się na każdym kroku. W czym jak w czym, ale w tym my, polskie kobiety, jesteśmy doskonałe. Spoko, nie odzwyczaję się na tyle, by nie wrócić do katowania się za rok. Ale za to w grudniu nie będę miała wyrzutów sumienia, że znowu nawaliłam.

Na początku stycznia, kiedy radośnie olewałam fakt, że koleżanki z pracy wcinają tylko sałatę z chudym mięsem na parze, dyskutując o tym, ile która schudła. Usłyszałam, że zatykam sobie tętnice tym wielkim, soczystym, pysznym hamburgerem.

– Niemożliwe! – zawołałam. – Hamburger by mi tego nie zrobił!

Koledzy wybuchli śmiechem, a koleżanki się skrzywiły. Jednak ich słowa zapadły mi w pamięć. Na wszelki wypadek poszłam do lekarza i poprosiłam o skierowanie na komplet badań. Coś, co powinno się robić regularnie, a o czym zawsze zapominałam.

– No i proszę, jednak hamburger od czasu do czasu to nie taki grzech – mruknęłam, odebrawszy wyniki.

Wszystkie były w normie. Jak ładnie… I wtedy stwierdziłam, że przy moim postanowieniu noworocznym mogę postawić kreseczkę. Zrobienie badań, czyli troszczenie się o własne zdrowie, jak najbardziej podpadało pod bycie dla siebie dobrym. Pierwszy mały sukces i powód do dumy. Po krótkim zastanowieniu dorysowałam jeszcze jedną kreskę, obok tej pierwszej. Pyszny obiad w pracy, nawet jeśli był to niezdrowy posiłek, sprawił mi wielką przyjemność, a to też kwalifikowało się jako bycie dla siebie dobrą. 

Potem poszło już zdecydowanie łatwiej, a kresek w kalendarzu systematycznie przybywało. Mogło to wyglądać, jakbym odliczała dni z odsiadki, ale to był mój kalendarz i moja sprawa. Odmówiłam szefowi pozostania na nadgodziny w dniu, kiedy zaplanowałam wyjście na wernisaż, choć w pierwszym odruchu chciałam się zgodzić. Z durnego przyzwyczajenia i chorego poczucia winny, no bo inni mają dzieci, zwierzęta, starych rodziców, jakieś zobowiązania… A jednak tym razem powiedziałam:

– Sorry, szefie, ale nie. Nastawiłam się na oglądanie obrazów, cieszyłam się na tę wizualną ucztę, więc wyjdę dziś o czasie. Niech tym razem na nadgodziny zostanie ktoś inny.

I poszłam.

Świetnie się bawiłam z chrześniakiem

Spędziłam fantastyczny czas. Nieważne, że szpilki, w których ganiałam cały dzień, zaczęły mnie uwierać, a wino, serwowane w galerii, było poniżej wszelkiej krytyki. Niesamowity wieczór zakończyłam w restauracji. To zdecydowanie podpadało pod bycie dla siebie dobrym. Asertywność, wieczór ze sztuką, pyszna kolacja… Trzy kreski jednego dnia. Zuch!

A potem pomyślałam, że bycie dla siebie dobrym nie musi oznaczać bycia egoistą. Że tą dobrocią można by się jeszcze z kimś podzielić. Zadzwoniłam do siostry i zapytałam, czy pożyczy mi dziecko.

– Ale jak to? – zdziwiła się. – Po co ci Staś?

– Bo jestem jego mamą chrzestną i chciałabym spędzić z nim dzień, jeśli się zgodzicie. Obiecuję, że nie napadniemy razem na bank ani nie wylądujemy w szpitalu.

To też była dla mnie nowość. Uwielbiałam siostrzeńca i widywałam się z nim dość często, ale zazwyczaj u siostry i szwagra w domu, ewentualnie brałyśmy go z Kaśką na spacer na plac zabaw. Chciałam choć raz sprawić mu frajdę i wyjść z nim gdzieś na dłużej, sama.

Fascynujące doświadczenie: zobaczyć świat oczami pięciolatka. Najpierw poszliśmy do kina i to ja spłakałam się na koniec, nie on, potem na małą pizzę, by z nowymi siłami wybrać się do sali zabaw, gdzie obydwoje szaleliśmy na trampolinach i w basenie z piłeczkami. Kaśka stwierdziła, że Staś był zachwycony, choć zasypiał na stojąco, gdy opowiadał, jak mu się podobało z ciocią. Wahałam się przy postawieniu kreski w kalendarzu, bo w końcu to była głównie frajda dla Stasia, ale potem pomyślałam, że przecież ja też spędziłam wspaniały dzień, który sprawił mi nie mniejszą radość niż mojemu chrześniakowi.

A odnalezienie, nawet na chwilę, swojego wewnętrznego dziecka i pozwolenie mu na dojście do głosu zdecydowanie można określić jako bycia dla siebie dobrą. Zresztą potem siostra coraz częściej korzystała z mojej oferty „brania Stasia na służbę”. Mogła dzięki temu coś zrobić w domu albo właśnie nic nie robić. Ja w tym czasie chodziłam z młodym na spacery, do parku, odwiedzaliśmy różne sale zabaw… Polubiłam to szukanie dziecka w sobie. A kiedy Staś obejmował mnie za szyję swoimi łapkami i mówił, że kocha ciocię, to niemal czułam ten ciepły miód lejący się na moje serce…

Rolki, taniec – to sprawia mi przyjemność

Moje postanowienie noworoczne niepostrzeżenie przestało być tylko noworoczne. Stało się codziennością, bo zupełnie nie miałam problemów z jego realizacją. Minął styczeń, luty, kwiecień… Kresek w kalendarzu przybywało, ja czułam się wyśmienicie, taka zadbana i rozpieszczana przez samą siebie. 

W sklepie wybierałam zdrowsze produkty, zgodnie z zasadą, żeby… być dla siebie dobrą. Aha. Nie będę przecież karmić mojego ciała – cennego, bo innego nie mam i mieć nie będę – byle czym. Co nie znaczy, że nie skusiłam się czasem na kebaba i nie wychyliłam nowego smakowego piwa. A już na pewno się nie głodziłam, po prostu jadłam inaczej.

Zupełnie porzuciłam dziwaczne treningi, które miały mnie zmienić w kogoś, kim nie jestem i nigdy nie będę. Za to wiosną kupiłam rolki. Nigdy w życiu nie miałam wrotek – bo mama się bała, że wybijemy sobie z siostrą zęby – i zazdrościłam koleżankom. Teraz sama decydowałam o swoich zębach, więc sprawiłam sobie rolki i nauczyłam się na nich jeździć. Śmigałam po ścieżkach, ruszając się więcej niż kiedykolwiek.

Schudłam, ale to był raczej efekt uboczny tego, że sprawiałam sobie przyjemność. Dodatkowo zapisałam się na zajęcia taneczne. Niby tylko raz w tygodniu, ale dwie godziny, spędzone na nauce choreografii do muzyki latino, sprawiały, że stres z całego tygodnia spływał ze mnie jak woda z kaczki. Dodatkowo – w takim superbonusie – figura jakoś tak sama z siebie mi się wysmukliła i ujędrniła, nawet jeśli po każdych zajęciach biegłam z dziewczynami na pizzę albo drinka, żeby nadrobić straty energetyczne organizmu. To też było dla nas dobre. Musiało być dobre, skoro czułam się po tym fantastycznie, mimo zakwasów niekiedy.

Ostatecznie nie zmieniłam pracy

Nie zliczę wieczorów, kiedy nie odkurzyłam pokoju, nie poskładałam prania, nie uprasowałam sukienki przed włożeniem jej do szafy – a w zamian leżałam z nową książką w łóżku. Zamiast jak robot wypełnić obowiązki, które miałam wdrukowane od małego, chodziłam do kina, do muzeum, na wystawy, a nawet na koncerty. Sama widziałam, że dzięki temu jestem bardziej wypoczęta, mam lepszy humor i lepiej się czuję, na ciele i umyśle. I rozwijałam się. Mogłam godzinami dyskutować o tym, co nowego widziałam czy przeczytałam, zamiast wstydzić się, że ciągle mam w planach to czy tamto, że może za miesiąc znajdę czas…

Bycie dla siebie dobrą okazało się łatwiejsze, niż sądziłam. Nawet zaczęłam chodzić do kosmetyczki, żeby zafundować sobie jakiś ciekawy wzór na paznokciach, choć przecież mogłam sama je pomalować, niemal za darmo, w domu. Ale to był taki babski rytuał, przy którym można się było pośmiać i pogadać. A paznokcie pani Ania robiła zdecydowanie ładniejsze niż ja.

Wystarczyło być bardziej asertywną, nie brać za wszystkich zastępstw, nie ciągnąć nadgodzin i… voilà, chodzenie do biura przestało być udręką. Minęło trochę czasu, zanim moi współpracownicy nauczyli się, że nie zamierzam już więcej dawać się wykorzystywać i brać pod włos, tylko dlatego, że nie mam męża, dzieci i nie muszę biec o szesnastej do przedszkola. Na początku usłyszałam kilka niemiłych komentarzy, gdy grzecznie, lecz stanowczo odmówiłam.

Tak, rozumiałam, że dzieciate koleżanki chcą mieć urlop w trakcie ferii, okej, ja mogę je wziąć nieco później lub wcześniej, byle był śnieg. Ale one powinny zrozumieć, że ja także mam prawo do wyjazdu w długi majowy weekend, zamiast znów pełnić dyżur, jak to robiłam kilka lat z rzędu, bo było mi szkoda wszystkich innych. Tylko siebie nie żałowałam, głupia. Miałam w tej chwili więcej zajęć, więc potrzebowałam więcej sił i czasu na swoje pasje.

No i… facet. Właściwie sam się znalazł. Na jednym ze spektakli teatralnych. Mogłam wreszcie skasować randkową aplikację, pełną gości nudnych jak flaki z olejem. Wystarczyło przestać szukać, a skupić na tym, co najważniejsze: na wartościowym przeżywaniu każdego dnia, na zadbaniu o siebie. I nagle okazało się, że moje wewnętrzne szczęście promieniuje na zewnątrz i przyciąga innych.

Znajomi zaczęli mi zazdrościć

Zamierzam kontynuować nową, świecką tradycję i na nowy rok postanowiłam dokładnie to samo co na ten mijający. Być dla siebie dobrą. Zamierzam też mówić swojemu odbiciu, że je kocham, nawet wtedy, gdy będę mieć worki pod oczami z niewyspania, po oglądaniu do trzeciej nad ranem nowego serialu, który mnie wciągnął, albo czytaniu jeszcze jednego, dwóch, no, ewentualnie siedmiu rozdziałów rewelacyjnej książki. Planuję jeszcze mniej przejmować się opiniami innych, bo już dawno powinnam się nauczyć mieć je w nosie. Ważne, jakim ja jestem człowiekiem. Ile jestem warta. I czy jestem szczęśliwa.

Czuję, że taka koncepcja na siebie zostanie ze mną na dłużej. I nie tylko ze mną, kilka moich znajomych też zamierza wcielić ją w życie. No i świetnie. Zamierzam szeroko reklamować ideę bycia dla siebie dobrym – na co dzień, nie tylko od święta – i propagować ją w rodzinie, w pracy, wśród znajomych.

Wciąż mówi się nam, jacy mamy być, bez zwracania uwagi na to, czego potrzebujemy, czego chcemy, co jest dla nas dobre. A my podążamy tym wytyczonym tropem, nawet nie myśląc, że istnieje inna droga. Do robienia nam wyrzutów chętni zawsze się znajdą. My zadbajmy o siebie, co będzie z korzyścią dla naszego zdrowia, ciała, ducha i umysłu. Szczęście przyjdzie samo, pojawi się, gdy tylko znajdziemy równowagę.

Czytaj także:
„Przez 2 lata spędzaliśmy święta samotnie. Serce mi pęka na myśl o tym, że w tym roku też mogę nie zobaczyć dzieci”
„Gdy żona zaszła w ciążę, obydwoje straciliśmy pracę. Uśmiechałem się, ale tak naprawdę byłem załamany”
„Żona i sąsiedzi uważają, że jestem bohaterem, bo obroniłem się przed napadem. Dobrze, że ich tam nie było…”

Redakcja poleca

REKLAMA