„Miałam odpocząć podczas urlopu u znajomych, a stałam się mediatorem ich kłótni. Do tego non stop obrywałam rykoszetem”

kobieta ma dość swoich znajomych fot. Adobe Stock, nicoletaionescu
„Ściskałyśmy się i obcałowywałyśmy jak małe dziewczynki. Ogarnął mnie tak dobry nastrój, że miałam ochotę podskakiwać z radości. Ależ to był świetny pomysł! Dom, zbudowany z modrzewia, wcale niewielki, ale gustowny, przycupnięty na skraju lasu, bardzo mi się spodobał. A na poddaszu, w pokoju, który dla mnie przeznaczyli, poczułam się jak w bajce”.
/ 30.05.2023 09:15
kobieta ma dość swoich znajomych fot. Adobe Stock, nicoletaionescu

Już sam pomysł, żeby pojechać na urlop do ludzi, których ledwie znałam, należał do najbardziej debilnych w całym moim życiu. Co mnie podkusiło? Czy naprawdę byłam aż tak zdesperowana, czy moje szare komórki obumarły na moment?

Inna sprawa, że mogłam jeszcze trochę wytrzymać, jakoś to załagodzić, jakoś wybrnąć. Dotrwać do heroicznego końca, który oznaczałby pożegnanie z uśmiechem, choćby najbardziej sztucznym i wymuszonym. Tak to jest, gdy się lgnie do ludzi, gdy się ich potrzebuje, pożąda, pragnie.

Męczy i przygnębia mnie moja samotność

W pracy mam osobny gabinet i wymuszony zawodową pozycją dystans współpracowników, w domu tylko telewizor, telefon, komputer – żywego ducha. Soboty w galeriach handlowych, kompulsywne zakupy czynione po to tylko, by lekkomyślnie wydać ciężko zarobione pieniądze. Niedziele, szkoda gadać, najbardziej znienawidzony dzień tygodnia.

Urlop był zawsze jakąś szansą na poznanie kogoś, niekoniecznie nawet mężczyzny, może to być równie samotna jak ja kobieta, wszystko jedno, byle spotkać drugiego człowieka, zakolegować się z kimś, zaprzyjaźnić. Co roku chwytam się tej szansy jak tonący brzytwy.

Zwykle decyduję się na kolejną wycieczkę do Egiptu, Tunezji, Turcji, czekam na nią za każdym razem z utęsknieniem, w nadziei, że coś się wreszcie w moim życiu zdarzy, odmieni. I czasem nawet się zdarzało, ale cóż, bez oczekiwanych następstw.

Po powrocie do domu szczęśliwie zapoznany facet wcześniej czy później znikał, każda nowa „przyjaciółka” wracała do starego życia i nawyków, a jeśli udało mi się wpaść w większe towarzystwo – lekarstwo na puste sobotnie wieczory, upiorne niedzielne popołudnia – ono również pruło się szybko, tyleż cicho, co skutecznie. Proza życia ma to do siebie, że zabija wakacyjne kontakty.

Niektórych z nich jednak tak zupełnie nie dobija

To przypadek Moniki i Jacka,  poznałam ich kilka lat temu i polubiłam, od tego czasu co prawda nie widzieliśmy się ani razu, ale kilka razy w roku do siebie dzwonimy. Ciepła serdeczna kobieta, perfekcyjna pani domu, i jej zaradny, opiekuńczy mąż.

Spory majątek, ale również spore poczucie humoru i pewna doza luzu, tak w sam raz. Wymiana świątecznych czy imieninowych życzeń, parę uwag dotyczących życia i tyle. Cała znajomość, która jednak, mimo że w konwencjonalnej formie – przetrwała.

W tym roku niestety miało nie być ani Egiptu, ani Tunezji, ani Turcji. Zastanawiałam się, co począć z lipcowym urlopem, który mamy w firmie wszyscy, nie da się go uniknąć ani wziąć w innym terminie. Długo myślałam, zanim zdecydowałam się do Moniki i Jacka zadzwonić.

Z jednej strony miałam poczucie, że prawie się nie znamy, ale co z tego? Zbliżymy się do siebie, zaprzyjaźnimy. Towarzyszyła mi intuicja, że chętnie mnie do siebie zaproszą, jeśli podzielę się lękiem przed tłumnymi miejscami i bezradnością w kwestii spędzenia wakacji.

Już nieraz mnie zapraszali. Mieszkają w niewielkim mieście, a kilkanaście kilometrów dalej, nad samym jeziorem, w lesie, położony jest ich letni dom. Chwalili się nim wielokrotnie i chyba naprawdę pragnęli zapełnić pokoje towarzystwem. Intuicja mnie nie omyliła.

– Wreszcie! – usłyszałam radosny, podniecony głos Moniki. – Trzeba pandemii, żebyś nas odwiedziła w naszym ustronnym królestwie. Tyle razy cię zapraszaliśmy! Tylko że paniusia zagranicę wolała, hotele, baseny. A u nas najpiękniej na świecie, sami się już o tym przekonaliśmy. Przyjeżdżaj.

Więc całkiem ochoczo kupiłam bilet na pociąg, spakowałam walizkę na każdą możliwą pogodę i – napakowana optymizmem – pojechałam. Będę się kąpać i opalać nad jeziorem, chodzić na spacery po lesie, przeczytam parę książek, odprężę się, wyśpię, wypocznę.

Proste wakacje, jak w dzieciństwie,  kiedy o zagranicznych wczasach człowiek nawet nie marzył i cieszył się tym zaledwie, że gdzieś wyruszył z domu.

– Witaj, witaj kochana! – usłyszałam na dzień dobry, a właściwie dobry wieczór, i od razu poczułam się jak członek rodziny albo stara przyjaciółka, tak dobrze, tak miło.

– Nie masz pojęcia, jak my się z Jackiem cieszymy, że jesteś. Już się ciebie nie mogliśmy doczekać! Wszystko przygotowane na twój przyjazd, chodź, rozejrzyj się.

– Cześć mała, chudziutka jesteś, ale już my cię odkarmimy, obiecuję.

Jacek przytulił mnie czule

No tak, obojgu się przytyło przez te lata, kiedy się nie widzieliśmy. Monika promieniała, jej oczy lśniły blaskiem, który współgrał ze światłem odbijanym przez kolczyki. Mimo że postarzała się znacznie, oczy miała wciąż przepiękne, magnetyczne.

Ściskałyśmy się  i obcałowywałyśmy jak małe dziewczynki. Ogarnął mnie tak dobry nastrój, że miałam ochotę podskakiwać z radości. Ależ to był świetny pomysł! Dom, zbudowany z modrzewia, wcale niewielki, ale gustowny, przycupnięty na skraju lasu, bardzo mi się spodobał.

A na poddaszu, w pokoju, który dla mnie przeznaczyli, poczułam się jak w bajce. Cóż to za inny świat od tego, w którym żyję, pomyślałam zdumiona. Ileż w nim uroku, poezji, naprawdę jakby zaczarowany, przynależący do wróżek i elfów bardziej, niż do ludzi.

– No to wypijmy za nasze spotkanie!

Butelki czerwonego wina stały w równym i długim szeregu na drewnianym kredensie przyozdobionym koronkową serwetą.

W miarę jak Jacek otwierał kolejne z nich, euforyczny nastrój posępniał. Na co dzień mało piję, ale tego wieczoru popuściłam cugli. Co mi tam, raz się żyje! Cieszyłam się, żartowałam, śmiałam, ale coraz bardziej jakby w próżnię.

W pewnym momencie poczułam, że tylko ja jedna pozostaję jeszcze w dobrym humorze. Monika z błędnym wzrokiem i wypiekami na twarzy odpierała ataki męża. O coś ją tam oskarżał, chyba sam do końca nie wiedział o co, ale im bardziej był wstawiony, tym agresywniej to czynił. Solidarnie broniłam kobiety i obracałam w żart jego głupawe teksty, czym go w końcu prawdziwie rozsierdziłam. Raz, drugi rzucił w moją stronę wściekłe spojrzenie i kąśliwą uwagę.

Atmosfera zgęstniała do granic możliwości

Kłóciliśmy się, przekrzykiwaliśmy, każde swoje, każde głośniej. Monika histerycznie się rozpłakała. Mimo alkoholowego upojenia zdałam sobie sprawę, że znalazłam się w centrum małżeńskiego konfliktu.

Trzeba wiać, jutro będzie lepiej – pocieszałam się – wszyscy wytrzeźwiejemy i siłą rzeczy zaczniemy zachowywać się jak cywilizowani ludzie. Wykorzystując pierwszą szansę uciekłam do „swojego” pokoju i walnęłam się na łóżko w ubraniu, tak jak stałam.

Rano obudziłam się z największym kacem, jaki w ogóle pamiętam, ale za to moje nocne nadzieje ziściły się: małżonków zastałam w najgłębszej zgodzie i miłości, wspólnie przygotowując śniadanie gruchali niczym dwa zakochane gołąbki. Ufff… Więc kryzys zażegnany.

Poskarżyłam się na ból głowy.

– A, to najlepiej strzel sobie piwko – Jacek już doskoczył do lodówki – nam wszystkim się zresztą należy.

– No co ty, do śniadania?

– No co ty? Przed śniadaniem!

Dobry żart, pomyślałam. Ale nie żartowali. Piwo wypili oboje. Przed, ale i do śniadania. Ja kategorycznie odmówiłam.

W końcu jesteśmy na wakacjach, wyluzuj, kobito! To co robimy z tak pięknie rozpoczętym dniem? Gdzie się wybierzemy?

Wybraliśmy się… na piwo. To znaczy miała być to wycieczka nad jezioro, z kijkami i z  kąpielą, dla zdrowia, ale nic z tego nie wyszło, gdyż po drodze napotkaliśmy sklep, taki wiejski, z „barem” piwnym. Poddałam się, nigdy nie piję przed południem, ale zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz, prawda? Po jednym pełnym nawet głowa przestała mnie boleć, tylko język trochę się plątał.

Nikomu to nie przeszkadzało, bo wszystkim się plątał. Miły poranny nastrój nagle gdzieś prysnął. Jacek znowu skoncentrował się na codziennych przewinach Moniki, a ona na swoich nieudolnych ripostach.

Wczesnym popołudniem byli już mocno skłóceni

Jacek poszedł się zdrzemnąć, a Monika w kącie ogrodu wypłukiwała alkohol w strumieniach łez. Czułam ssanie w żołądku i mętlik w głowie, nikt przecież wobec poważnych małżeńskich problemów nie miał czasu na myślenie o obiedzie. Słowotoku mojej nowej przyjaciółki nic nie było w stanie powstrzymać. Łkała żałośnie albo pokrzykiwała w histerii.

Usiłowałam ją uspokoić, ale daremnie. Wreszcie sama umknęłam na drzemkę. Gdy wstałam, dom świecił pustkami. Odważyłam się samodzielnie otworzyć lodówkę i coś spałaszować, umierałam z głodu. Do wieczora nikt się nie pokazał.

Snułam się po okolicy niepewna siebie, wystraszona, że się gdzieś w lesie pogubię. Nie miałam nastroju ani na czytanie, ani choćby na zwykły relaks.

Taki mniej więcej scenariusz powtarzał się każdego dnia. Ataki na żonę urozmaicane dodatkowo długimi i bezsensownymi „dyskusjami”, z których wynikało, że i tak rację zawsze ma Jacek, prawdziwy samiec alfa, przewodnik naszego stada.

O czymkolwiek rozmawialiśmy, Jacek i tak wszystko wiedział najlepiej. Zna się wszak na polityce, cenach domów, filozofii, uprawie pomidorów, sztuce nowoczesnej, astrologii i antropologii, dziedziny można mnożyć w nieskończoność.

Monika nigdy mu się nie przeciwstawiła

Gdy perorował nie dopuszczając nikogo do głosu, wpatrywała się w męża z dumą i oddaniem. „Podskakiwała” jedynie wtedy, gdy sama stawała się tematem rozmowy, a właściwie tarczą strzelniczą. Lojalnie, ale i z głębokiego przekonania stawałam po jej stronie. Spotykały mnie za to coraz bardziej wrogie spojrzenia.

Co ciekawe, z jej strony również. Kiedy w końcu wypomniałam jej tę niewdzięczność, nieoczekiwanie wybuchła. Jak bomba.

Leżałyśmy w ogrodzie, późne, popołudniowe słońce pieściło nasze twarze, kwiaty kwitły kolorowo i pachniały baśniowo.

– A jakie ty masz prawo wtrącać się w nasze sprawy! – wrzasnęła z wrogością, która wprasowała mnie w leżak.

– Najchętniej bym w nic się nie wtrącała, ale zdaje się, że mnie do tego zmuszacie…

– My ciebie zmuszamy?!

Jej twarz zrobiła się purpurowa, oczy błyszczały gorączkowo.

– Monika, czyś ty oszalała? Od pierwszego wieczoru nie mam innego wyjścia, jak uczestniczyć w waszych kłótniach, staram się je łagodzić, rozładowywać, wysłuchuję tych twoich zwierzeń, doradzam…

– Psychoterapeutka się znalazła! Dziękuję ci bardzo, niczego nie musisz wysłuchiwać. I wiesz co? Jesteś taka przemądrzała, ale wcale nie mądra. Ciekawe dlaczego tak skaczesz mojemu mężowi do oczu? Niby mnie bronisz, ale przecież ja doskonale widzę, o co ci chodzi.

– O co, Monika? O co?!

– Nie masz chłopa, o to chodzi! A nie masz, bo nie umiesz z nimi postępować. Atakujesz Jacka, dogryzasz mu, i co? Myślisz, że tym sposobem go zdobędziesz? Na tę swoją inteligencję, którą przeceniasz? Nigdy! Nie złapiesz żadnego faceta w ten sposób i nie odbijesz mi mojego Jacka mącąc w naszym małżeństwie!

Wolno podniosłam się z leżaka

Wystarczy – pomyślałam ze smutkiem. Nawet nie czułam złości, tylko jakiś absmak, jakbym zjadła kawałek mocno nieświeżej ryby i miała zamiar za chwilę zwymiotować. Poszłam do pokoju i spakowałam się. Gdzieś we wnętrznościach domu odnalazłam Jacka.

– Odwieziesz mnie na stację? Za dwie godziny będę miała pociąg, sprawdziłam.

– No co ty, Jola? Co ci odbiło?

– Wydaje mi się, że nic mi nie odbiło, po prostu chcę już wracać. Tęsknię za swoim domem.

– Ale dlaczego tak nagle? Poza tym nie mogę cię odwieźć, wypiłem już kilka piw. Pojedziesz jutro, jeśli tak bardzo ci zależy. Ale po co, przecież masz jeszcze kupę urlopu, źle ci tu? Naprawdę źle?

Popatrzył na mnie bezradnie, ale naprawdę przyjaźnie. Zachciało mi się płakać, a do tego wtulić zapłakaną twarz w szeroką pierś mojego tak nagle odmienionego gospodarza. Nie oparłam się tej pokusie i teraz ja łkałam żałośnie, jak na ogół czyniła to Monika zdeptana przez męża.

I wtedy wpadła. Furia wykrzywiła jej nieomal fioletową twarz, przestraszyłam się, że za chwilę dostanie wylewu.

– No proszę! A nie mówiłam? Poszła won, ale natychmiast!

Stałam zdezorientowana, bez pojęcia, co teraz zrobić. A ona wrzeszczała dalej:

– Zdzira, darła się do naszego domu, wdarła się w nasze małżeństwo, żeby je zepsuć, zniszczyć. Wynoś się i niech twoja noga więcej tu nie postanie. Wynocha!

Moja walizka stała już w przedpokoju

Sama ją tam zniosłam przed znalezieniem Jacka. Chwyciłam ją i prawie biegiem ruszyłam przed siebie. Trudno, sama dojdę do stacji albo może złapię jakąś okazję. Po chwili dogonił mnie Jacek, czerwony, zasapany.

– Przebacz jej, proszę, Jola. Wiesz, przeżywa trudne dni, to ten wiek i w ogóle… Rozumiesz. Proszę, wróć, ona cię przeprosi, ja cię przeproszę, będzie jak dawniej, dobrze, miło.

Zalatywały od niego te wypite piwa. Dosyć. Dosyć!

– Żegnaj, Jacku, bo nie powiem do widzenia.

– Poczekaj, chociaż cię jednak odwiozę.

– Dzięki, naprawdę. Dam radę.

Stał taki oszołomiony, biedny, gdy się jeszcze raz odwróciłam. Nawet mu w końcu pomachałam, na zgodę.

Jakoś dotelepałam się do głównej drogi, gdzie w końcu złapałam okazję. Podwiozło mnie do stacji bardzo sympatyczne małżeństwo, przemili ludzie na wakacjach. Zaprosili mnie do swego domku nad morzem, we wrześniu. Gdy tylko wysiadłam z samochodu, wyrzuciłam kartkę z ich numerem do kosza.

Od kilku dni nie wychodzę ze swojego warszawskiego mieszkania. Sycę się samotnością, spokojem, ciszą, wstrętem napawa mnie nawet telefon. Leczę wątrobę, serce i duszę. Czytam. Śpię. Odpoczywam. Nareszcie mam urlop.

Czytaj także:
„Były mąż nagle wparował w moje życie. Rzuciła go kochanka, czy znowu >>się zmienił<<? Mój nowy chłop utarł mu nosa”
„Moja przyjaciółka była kochanką milionera. Nie mogła znieść, że on nie odwzajemnia jej miłości, więc zniszczyła mu życie”
„Staruszka pewnie chęci miała dobre, ale o mało nie doprowadziła do tragedii. Dobrze, że w porę zauważyłam, co daje małej”
 

Redakcja poleca

REKLAMA