„Miałam żyć jak księżniczka na zamku, a skończyłam jak służąca z miotłą. Rodzice są jak wrzody na tyłku, a mąż dokłada kłopotu”

Kobieta, która jest służącą fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Złapałam się też na tym, że coraz częściej postrzegam samą siebie jako matkę całej reszty – Stasia i moich rodziców. Dbam o to, żeby Staś miał wyprasowaną koszulę, by mama mogła pomagać mi w gotowaniu, żeby nie zabrakło jej ziemi, gdzie hoduje warzywa, żeby dziecinniejący ojciec miał swoje zabawki. Nie chciałam takiego życia”.
/ 30.11.2022 17:15
Kobieta, która jest służącą fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

Staś. Staś. Staś. Był dla mnie jak przybysz z dalekiego kosmosu. Wszyscy inni chłopcy, nawet gdyby wziąć pod uwagę same ich zalety, odpadali w przedbiegach. Nie chcę nic złego o nich mówić. To nie byli źli chłopcy. To byli chłopcy, którzy żyli tak, jak się wtedy żyło na naszym osiedlu – byle jak. Opadające w kroku gacie, przepocone adidasy, powyciągane dresy, ławka w parku i skitrane w przepastnych kieszeniach puszki z piwem.

Tak wyglądał nasz świat. Niczego nie chcieliśmy, niczego nie planowaliśmy, życie miało się po prostu toczyć. Jakoś. Jakoś to będzie. Czasami wyłaziło z kogoś jakieś małe marzenie, ale nieśmiało i blado, bo przecież od razu wszyscy wiedzieli, że to tylko marzenie, a więc nigdy się nie spełni. Do szkoły pielęgniarskiej poszłam tylko dlatego, żeby ojciec przestał ględzić.

– A co ty, Iwonka, możesz innego w życiu robić? Zginiesz dziecko bez zawodu, a teraz starych ludzi coraz więcej, chorych coraz więcej, pielęgniarka będzie zawsze potrzebna. A jak ci się poszczęści, to może nawet za granicę uda ci się wyjechać. Patrz, my z mamą nigdy nie nauczyliśmy się żadnego języka…

– Bo to przecież ruskiego nam się kazali uczyć – wtrąciła mama.

– No tak, ale tego ruskiego też się nie nauczyliśmy, bo to takie parszywe czasy były. A z niemieckiego to wiem tyle co z „Czterech pancernych”.

– I Klossa – dopowiedziała mama.

– I „ja, ja volkswagen” – zarechotał ojciec, ale zaraz spoważniał i dodał: – A język to klucz do świata. Trzeba coś mówić po niemiecku, bo tam najlepiej szukać pracy.

– I angielski też.

– Po angielsku to ja sporo rozumiem – pochwaliłam się.

– I bardzo dobrze. Ucz się, Iwonko – ojciec pogłaskał mnie po głowie i smutno zapatrzył się w widok za oknem. Kolejne szare bloki, gdzieniegdzie rachityczne drzewko, asfalt jezdni w prześwicie.

– Nie martw się, stary, da sobie radę i się stąd wyrwie – powiedziała mama. – Może jeszcze nam na starość pomoże pożyć wreszcie jak ludzie.

Ojciec tylko machnął ręką.

– My to już na złom! Niech o siebie lepiej zadba. Jak jej się uda, to już wystarczy. Bo jak będzie za bardzo kombinować, to prędzej i boleśniej spadnie na dupę. 

Takie nauki wyniosłam z rodzinnego domu. Mam wyszarpać sobie trochę lepsze życie, niż mieli oni, ale nie sięgać zbyt wysoko, bo to się zawsze źle kończy. Któregoś dnia po prostu szłam ulicą, gdy nagle usłyszałam czyjś głos.

– Przepraszam, że tak obcesowo, ale widziałem cię w sklepie i nie mogłem od ciebie oderwać oczu. Masz w sobie coś niezwykłego, magię jakąś.

– Ja? – zachichotałam zdumiona taką przemową.

– No ty! Nie udawaj takiej skromnej, przecież musisz to wiedzieć. Utopiłem się w tych twoich oczach. Jeszcze nigdy nie zaczepiłem dziewczyny na ulicy, ale tym razem nie umiałem się powstrzymać. Jesteś prześliczna.

– Zgrywasz się, co nie?

– Jak mam ci udowodnić, że się nie zgrywam? Poczekaj, zacznijmy jeszcze raz. Jestem Staś. Jestem architektem, to znaczy będę niebawem, bo kończę studia. Jestem pod wrażeniem twojej urody i bardzo bym chciał, żebyś dała mi szansę.

– No ale na co? – byłam podejrzliwa, to w końcu jakiś wielkomiejski czaruś, który zawróci dziewczynie w głowie, dobierze się tam, gdzie trzeba, i zostawi z bachorem. Nie jestem przecież pierwsza naiwna.

– Na znajomość. Na twoich warunkach. Gdzie chcesz i jak chcesz, pozwól mi tylko się z sobą widywać, zobaczyć, co z tego może wyniknąć. Czuję, że jest między nami jakieś duchowe połączenie – terkotał jak karabin maszynowy. – Dajmy sobie szansę na pogadanie, proszę, jak masz na imię?

– Ja? Iwona.

– Prześlicznie. Iwona, Iwonka. Po prostu umów się ze mną. Nie wiem, w klubie jakimś, w kawiarni, gdzie chcesz.

– No… też nie wiem.

Umówiłam się ze Stasiem w kawiarni

Kawał drogi od nas, prawie w samym centrum miasta.

– A ty co się tak sztafirujesz jak małpa na występy? – mój tata nigdy nie grzeszył delikatnością.

– A ty co się od razu czepiasz dziecka! Może się z kimś umówiła? Dorosła już jest. Ma prawo. 

– Porządny, porządny. Kończy studia. Będzie architektem.

– Uważaj, bo zbałamuci i za burtę wyrzuci! Nie dla psa kiełbasa.

– Henryk! Jak możesz tak do dziecka?

– Stary jestem, życie znam.

Mama przed wyjściem jeszcze poprawiła mi apaszkę i wcisnęła parę groszy.

– Masz, żebyś czuła się bardziej – długo szukała właściwego słowa – niezależna.

Staś poderwał się od stolika.

– Jesteś! Tak się cieszę, że przyszłaś! Czego się napijesz? Co ci zamówić?

– A ty? Co ty pijesz?

– Wino czerwone, chcesz?

– Czerwonego nie lubię. Colę może?

Byłam taką wystraszoną gąską, bałam się Stasia, bałam się siebie, bałam się tych wszystkich ludzi, którzy siedzieli rozbawieni przy sąsiednich stolikach, bałam się kelnerki. Nie mogę tego pojąć z dzisiejszej perspektywy. Byłam przecież częścią tego miasta, a wystarczyło tych kilka przystanków tramwajowych, żebym się poczuła jak na jakimś Madagaskarze – obco i głupio.

Staś zachowywał się nienagannie. Chyba czuł, że jestem kompletnie zmieszana. Wprowadzał mnie w ten lepszy świat delikatnie, nienachalnie. Nic na siłę. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, nasze chłopaki były proste jak konstrukcja cepa. Jak się któryś „zakochał”, to przewracał oczami, przymuszał do picia i łapy od razu mu wskakiwały pod kieckę. A jak nie chciałaś, to budziło w nim natychmiastową agresję. „To taka nie taka, nie chce dać!”. I tak najczęściej następnego dnia nic nie pamiętał.

Myślę, że po tym kawiarnianym spotkaniu i wieczornym spacerze byłam w Stasiu zakochana. Jeszcze się broniłam, bo nie mogłam uwierzyć, że to nie jest jakiś podstęp. Dopiero kolejne randki spowodowały, że uwierzyłam. Staś naprawdę był dobrym i czułym chłopakiem i, w co już było mi trudniej uwierzyć, zakochał się we mnie.

– Jak to możliwe?

– Ale co?

– No to, że ty i ja, że tak się spotkaliśmy i że ty, widząc mnie w jakimś sklepie, no, poczułeś to coś?

– Nie wiem, jak to możliwe, widocznie możliwe, skoro tak się nam przydarzyło. Co cię w tym niepokoi?

– Nie widzisz, że jesteśmy jednak trochę z innych światów? No wiesz, ty studiujesz, masz tych swoich znajomych, te wszystkie dziewczyny takie nowoczesne, a ja…

– A ty? Ty, Iwonko, jesteś najlepsza i najpiękniejsza. Chrzanić różne światy! Jest twój świat i mój świat, jesteśmy ty i ja, to tylko się liczy. Czy pomiędzy nimi, pomiędzy nami, coś jest nie tak?

– Nie. Chyba nie.

– To masz już odpowiedź. Wyjdź za mnie.

– Co?

– Wyjdź za mnie. Zostań moją żoną. Czy chcesz jeszcze czekać na jakąś lepszą partię? – zaśmiał się, a ja wyczułam w tym śmiechu nutkę niepokoju.

– Naprawdę chciałbyś być moim mężem? Naprawdę? Przemyślałeś to?

– Serce tak mówi, to znaczy, że tak jest.

– No to trafiło się ślepej kurze ziarno – skomentował nasze zaręczyny mój ojciec. – Chyba zaćmiło chłopaka.

– A co ty od niej chcesz? Ja tam się tego spodziewałam, bo Iwonka ma to coś w sobie, po mnie.

– Po tobie? To chyba zołzowatość ma co najwyżej.

– Takiś mądry, to przypomnij sobie, jak skamlałeś pod drzwiami, żebym cię wpuściła. Nie pamiętasz już?

– Coś pamiętam, ale słabo. Też mnie chyba zaćmiło. Chłop to głupi jest z natury. Tak ma. Raz go zaćmi i później się całe życie musi męczyć.

– Jak tak ci źle, to przecież możesz iść, proszę bardzo, droga wolna. Nikt cię nie będzie zatrzymywał.

– Żebyś wiedziała, że kiedyś sobie pójdę. A co dziś na obiad?

– Mielony, kartofelki i buraczki, tak jak lubisz.

– Kompot będzie?

– No jak, bez kompotu?

– Tak tylko pytam.

Moi rodzice pokochali Stasia

Nie wiem, jak to możliwe, ale z wzajemnością. Staś zaczął u nas przesiadywać, dowcipkował z mamą, która aż pąsowiała z emocji, pił „po kieloneczku” z ojcem, a nawet potrafił z nim rozegrać jakąś partię idiotycznej gry karcianej.

– W kwestii tego ślubu to jakieś bardziej sprecyzowane plany macie? – dopytywał się mój ojciec.

– Tylko obronię pracę, wbiję się do jakiejś porządnej pracowni architektonicznej i wtedy ślub. Tak sobie to zaplanowałem. Na początek wynajmiemy jakieś trochę większe mieszkanie, bo teraz to żyję jak sowa w dziupli, a potem na swoje… Potem już wszystko będzie z górki.

– Eeee, chłopcze, to jeszcze, znaczy się, trochę potrwa.

– Szybciej, niż się wydaje. Jak się ma odpowiednią motywację, to nie ma rzeczy niemożliwych.

– To może ja powinnam sobie jakąś pracę już znaleźć, przecież mam dyplom i mogę…

– Iwonko, zapomnij o tym. Od pracy i pieniędzy jestem ja! Ty będziesz urządzać nasze mieszkanie i zajmować się domem.

– O, i takie podejście do życia to ja rozumiem – powiedziała mama.

W tym czasie najczęściej przesiadywałam w tej jego dziupli, patrzyłam, jak walczy z jakimiś wykresami i rysunkami, jak coś oblicza. Patrzyłam na jego twarz, jak marszczy czoło albo rozjaśnia się cały od uśmiechu. Mój Staś.

– Stasiu, a co z twoimi rodzicami? Nigdy nic o nich nie mówisz.

– Co cię nagle naszło?

– Przecież ja chyba też powinnam ich poznać.

– Po co?

– Jak to po co? Mam być ich synową!

– Oni nie mają syna.

– Co ty opowiadasz? Jeśli to twoi rodzice, to przecież mają. Ciebie. Ty znasz moich, to i ja powinnam poznać ich.

– Iwona, to skomplikowana sprawa. Najlepiej uznaj, że ich po prostu nie ma.

– Jak nie ma? Ale żyją, prawda?

– Tak jakby nie żyli. Nie mam z nimi kontaktu i nie chcę mieć. Zostawmy to.

Podszedł do mnie i zaczął całować

Nie byłam w stanie dalej drążyć tematu. To dziwne i jakoś nienormalne, ale Staś nie zgodził się, żeby ich zawiadomić o naszym ślubie. Nie i już. Byliśmy my, świadkowie, kilkoro znajomych Stasia z biura, moja koleżanka jeszcze z podwórka i moi rodzice. Bałam się, jak się będą zachowywać, szczególnie tata, czy nie narobią mi wiochy, jak się teraz mówi. O dziwo, nie narobił.

Staś ich tak sympatycznie wprowadził, tak się nimi zajmował, przedstawiał ich, jakby chciał się nimi pochwalić i wszyscy to kupili. Panowie obtańcowywali moją mamę, która była tak szczęśliwa jak nigdy w życiu. Ojciec wygadywał te swoje głupoty, ale nikt się nie gorszył, wszyscy pokładali się ze śmiechu, jak z najprzedniejszych dowcipów.

– Masz superrodziców – powiedział Artek, najbliższy kumpel Stasia. Popatrzyłam na niego zdumiona, ale on tego już nie widział, bo porwał moją mamę do kolejnego tańca.

Dziwne, nigdy wcześniej nie dostrzegłam w nich niczego „super”. Wstydziłam się ich, byli prości, a nawet prostaccy, żyli w tej swojej staroświeckiej skorupie. Trzeba było mojego wesela, żebym dostrzegła w nich fajne cechy. Co jest? To moje szczęście tak ich uskrzydliło, czy może zawsze tacy byli, tylko ja nie byłam w stanie tego dostrzec?

– Gorzko, gorzko! – wrzeszczeli wszyscy, mocno już wlani. Włożyłam w ten pocałunek całą moją wdzięczność dla Stasia, za to, że wbrew logice, wbrew moim wszystkim obawom, stworzył mnie na nowo. Poczułam, że strach, który od zawsze mi towarzyszył, podkulił ogon i uciekł. Już nigdy więcej nie będę się bała. Niczego, co los przyniesie.

Naprawdę chciałbyś, żeby z nami mieszkali?

Staś był gwiazdą swojej pracowni, jego projekty zdobywały nagrody, pracował coraz więcej i mieliśmy coraz więcej pieniędzy. Zarabiał tyle, że wystarczył niewielki kredyt, żebyśmy kupili uroczy domek na przedmieściu.

– Weźmy tu twoich rodziców, miejsca starczy, nie będą się musieli kisić w tym bloku. Co o tym sądzisz?

– Zaskoczyłeś mnie. Naprawdę chciałbyś, żeby z nami mieszkali?

– Czemu nie? Ty byś miała towarzystwo w ciągu dnia, ja bym miał z kim strzelić kielicha po pracy, mama by mogła urządzić sobie warzywniak. Sielanka.

– Ale jak urodzi się dziecko? – spytałam i zamarłam. Nie poruszaliśmy tego tematu. Przecież od kilku lat żyjemy ze sobą. Od dwóch, nic nie mówiąc Stasiowi, nie biorę tabletek. Chcę mieć dziecko, ale nie mam. To nie jest normalne.

– Chcemy już mieć dziecko? – spytał Staś.

– Ja chcę. Bardzo – rozpłakałam się i przyznałam do tego, że nie stosuję już żadnej antykoncepcji – ja chyba jestem niepłodna, Stasiu!

Badania potwierdziły, że nie będziemy mieć dzieci w naturalny sposób. U mnie wszystko było w porządku, to ze Stasiem było coś nie tak.

– I co teraz?

– Nie wiem, Iwonko. Naprawdę nie wiem. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałem o własnych dzieciach. Jeśli to dla ciebie takie ważne, to może in vitro. To przecież działa, tyle się o tym mówi.

Czas pomknął do przodu jak odrzutowiec

– Nie wiem. Jestem nieszczęśliwa.

Temat in vitro nie pojawiał się więcej w naszych rozmowach, żył potajemnym życiem w moich myślach. I w rozmowach z mamą, która dość natarczywie zaczęła domagać się wnuków. A potem zanikł całkowicie. W tym czasie zaczęłam rysować. Podbierałam Stasiowi jego kreślarskie przybory i puszczałam swobodnie rękę po papierze. Dziwne i niepokojące to były rysunki. Wreszcie zrobiłam się za stara na myślenie o dziecku.

Moi rodzice przeszli na emeryturę i skwapliwie skorzystali z oferty Stasia, zajmując piętro naszego domku. Czasami myślałam o młodości, która zniknęła, zanim zdążyłam się nią nacieszyć. Nie wiem, może wszyscy tak mają, bez względu na to, jak burzliwie im te młodzieńcze lata upłynęły.

Złapałam się też na tym, że coraz częściej postrzegam samą siebie jako matkę całej reszty – Stasia i moich rodziców. Dbam o to, żeby Staś miał wyprasowaną koszulę, by mama mogła pomagać mi w gotowaniu, żeby nie zabrakło jej ziemi, gdzie hoduje warzywa, żeby dziecinniejący ojciec miał swoje zabawki. Pewnego dnia Staś, grzebiąc na półkach, znalazł teczkę z moimi bazgrołami. Myślał, że to jakieś jego zapomniane papiery.

– Co to jest, Iwonko? Czyje to, te rysunki?

– To ja, tak sobie czasem mechanicznie, bezwiednie coś rysuję i szkoda mi wyrzucać.

– Wyrzucać? Dziewczyno, ty chyba oszalałaś! To jest świetne. Nie mówię, że technicznie, warsztatowo, zresztą aż tak się na tym nie znam, ale intensywność, nastrój, jak dla mnie rewelacja.

– Chyba przesadzasz.

– Chyba nie. Pokażę je Stefanowi, on powie, co to jest warte.

– Nie wygłupiaj się. Nic to nie jest warte. Jakieś moje obsesje? Tyle.

Nie interesowałam się tym więcej, w końcu jestem pielęgniarką w stanie spoczynku, mamą męża i swoich rodziców, ale na pewno nie jestem plastyczką.

Pojechałam po kurczaka dla mamy

– Iwona, rusz dupę i przynieś mi koc na taras – usłyszałam wrzask mojego taty.

– Sam już nie możesz się ruszyć po koc? Daleko masz?

– A po co? Jesteś przecież pielęgniarką z wykształcenia. Trenuj.

Leżał jak basza na leżaku i łapał wiosenne promienie słońca.

– Iwonka, córeczko, podjedź do sklepu i kup może kurczaka, bo jakoś bardzo chce mi się rosołku.

– Coś jeszcze? Żebym nie musiała drugi raz jechać.

– Chyba nie. Włoszczyzna jest, kartofelki są, natka jest.

– No patrz, zapomniałam na śmierć – przywitała mnie w drzwiach. – Ojciec chciał sałatkę z pomidorów, to musisz chyba jeszcze raz pojechać, chociaż co to są za pomidory, szkoda mówić, nie mogę się doczekać, kiedy będą już te moje.

Pojechałam po pomidory. W sklepie złapał mnie telefon. Dzwonił Stefan.

– Iwonka? Staś pokazał mi te twoje prace, jestem pod wrażeniem, serio. Pokazałem je już kilku osobom i wszyscy uważamy, że masz w sobie jakiś naturalny, dziki talent. Myślę, że powinnaś zwyczajnie założyć sobie stronę internetową i pokazywać to. Sprzedawać!

– Dziewięć złotych – powiedziała sprzedawczyni z warzywniaka.

Zapłaciłam i znów odezwał się telefon. Zirytowana rzuciłam okiem. To Artek, przyjaciel Stasia. A ten co? Kolejny znawca sztuki?

– Iwona usiądź, sorry, Staś zachorował. Zabrali go do szpitala. Ale chyba nic bardzo złego. Kiepsko się poczuł.

Ruszyłam spod sklepu w stronę szpitala. Staś miał wylew i czekał na operację.

– Stan jest stabilny, ale takie rzeczy zawsze mogą mieć nieprzewidywalny przebieg – powiedział dyżurny lekarz.

– Iwonka, co z tobą, gdzie jesteś? – zaskrzeczała mi do słuchawki mama. 

– To będzie ta sałatka z pomidorów czy nie? – wdarł się wrzask ojca.

– Mamo, Staś jest w szpitalu, jestem u niego, ma mieć operację!

Co jeszcze mnie czeka? 

– O, no widzisz, jak dobrze, że pomyślałam o rosołku, to dla ozdrowieńców najlepsze.

Minęły cztery miesiące. Staś jest częściowo sparaliżowany i ma spore kłopoty z mówieniem. Siedzę przy nim i nie mogę opanować płaczu. Trzymam go za rękę. Pokazuje mi ruchem głowy, żebym nie płakała. Lekki grymas prawej wargi oznacza, że się uśmiecha. Szuka czegoś palcem w przestrzeni.

– Coś ci podać?

Mruga.

– To? – wskazuję na kolejne przedmioty, a Staś się irytuje. Wreszcie orientuję się, że chodzi o plik moich rysunków. Przynoszę mu i pokazuję kolejne. Jeden z nich przytrzymuje, drżący palec przesuwa się po dziwacznym obrazku ni to kobiecej twarzy, ni to zjawy utkanej z pajęczyn.

– Ten ci się podoba? – pytam.

– Ma–ma – mówi i pokazuje palcem na siebie.

– To twoja mama?

Kiwa delikatnie, a w kąciku oka pojawia się łza.

– Iwona! Pić mi się chce! – dochodzi do mnie wrzask mojego ojca.

Co jeszcze mnie czeka? 

Czytaj także:
„Ostrzegano mnie, że praca w szkole to użeranie się z chamskimi bachorami. Tylko to nie dzieci są problemem, a ich rodzice”
„Zazdrościłem sąsiadowi coraz to młodszych kochanek. Moje własne życie wiało nudą, więc… zacząłem go sabotować”
„Gdy Maria pod sercem nosiła dziecko, podstępna choroba odebrała jej męża. Los skazał ją na bycie samotną matką”

Redakcja poleca

REKLAMA