Podczas ich pierwszego spotkania byłam w strachu, czy nie skoczą sobie do gardeł. Ale obaj zachowali zimną krew, jak na stuprocentowych facetów przystało.
Znaliśmy się od liceum
Niektórzy uważają, że historia mojego małżeństwa z Irkiem to ciągłe rozstania i powroty. Ja jednak myślę, że tak naprawdę nigdy nie odeszliśmy od siebie. Nawet po rozwodzie.
Kiedy poznałam Irka, chodził do maturalnej klasy i wzdychały do niego wszystkie moje koleżanki. Wprawdzie nie był bardzo wysoki ani zabójczo przystojny, ale za to miał styl, a to wtedy liczyło się najbardziej. Nosił włosy długie do ramion i modnie sprane dżinsy. Nie powiem – ja także bardzo chciałam go poznać. Miałam dużo szczęścia, bo chodziłam do klasy z jego siostrą. Choć nie byłam jej ulubioną koleżanką, poznała mnie z bratem, i to w dniu, kiedy miał urodziny.
W niewielkim mieszkaniu ich rodziców trudno było na siebie nie wpaść. Zresztą Ewa dzieliła pokój z Irkiem i w rezultacie już po godzinie gadałam raczej z nim niż z nią. Oboje nagle odkryliśmy, jak wiele nas łączyło.
– Od początku było widać, że doskonale do siebie pasujecie z Irkiem – powiedziała mi Ewa jakiś czas później.
Mieliśmy już za sobą wspólne trzy lata, gdy przed moimi egzaminami na uczelnię okazało się, że jestem w ciąży. Rodzice nie byli zachwyceni takim obrotem sprawy, lecz nam nawet przez myśl nie przeszło, żeby się tej ciąży pozbyć. Pobraliśmy się w ekspresowym tempie… Byłam wtedy bardzo szczupła, więc kiedy szłam do ślubu w trzecim miesiącu ciąży, nikt nie zauważył nawet śladu brzuszka. A niewielu gości wiedziało, co tak naprawdę jest powodem naszej decyzji. Moi rodzice urządzili nam wesele na swojej działce i wszyscy tamtego dnia świetnie się bawili.
Mimo ciąży nie zamierzałam zrezygnować ze studiów. Czułam się dobrze, więc codziennie biegałam na uczelnię. Ale Irek porzucił swoją. Potem długo jego rodzice mieli do mnie pretensję, że nie skończył studiów. Jakbyśmy ja i dziecko stanęli mu na przeszkodzie. Jednak oboje z mężem wiedzieliśmy, że to nieprawda. Irek już wcześniej dwukrotnie zmieniał kierunek, bo nic mu do końca nie odpowiadało, więc argument, że musi utrzymać rodzinę, uznał za wygodny pretekst.
Bo mój mąż wolał fizyczną pracę, a ja szanowałam jego wybór. Nie wyobrażałam go sobie harującego w jakiejś wielkiej firmie. To nie było w jego stylu.
– Ja się lubię porządnie zmęczyć, wtedy wiem, że żyję! – mawiał często.
Poza tym zawsze należał do krnąbrnych chłopaków, którzy nie uznawali żadnych autorytetów. Nie umiał pokornie słuchać poleceń. Już w liceum z powodu dyskusji z nauczycielami często trafiał do naszego dyrektora na dywanik. Dlatego lepiej, że sam chciał być sobie szefem, i dzięki temu oszczędził nam obojgu różnych kłopotów.
Dobrze nam się żyło
Gdy rodziłam Zuzię, mąż miał już własną firmę, którą założył w garażu podnajętym od przyjaciela. Robił tam prawdziwe cuda z metalowych prętów. Świeczniki, kwietniki, ramki do obrazów… Szły jak woda. Miał dryg do rysowania wzorów i jak nikt umiał trafić w gust klientów. Zarabiał na tym naprawdę spore pieniądze, więc wkrótce stać nas było na kupno własnego mieszkania, a nawet na wynajęcie niani do naszej jedynaczki.
Wszystko układało się idealnie. Mała rosła jak na drożdżach i jako pierwsza wnusia w rodzinie była oczkiem w głowie dziadków. Ja kończyłam spokojnie studia, a mąż utrzymywał dom. Wszystkie koleżanki zazdrościły mi tej naszej małej stabilizacji. One dopiero szukały swojej drugiej połówki albo borykały się z brakiem pieniędzy. A ja dzięki mężowi czułam się spełniona i szczęśliwa.
Kiedy zdobyłam tytuł magistra zarządzania i marketingu, kilku przedsiębiorców od razu chciało mnie u siebie zatrudnić. Wtedy nie było zbyt wielu specjalistów tego typu, mogę więc śmiało powiedzieć, że ja i moi koledzy staliśmy się pionierami w tej dziedzinie. Zagraniczne firmy wchodzące na polski rynek rozchwytywały nas jak świeże bułeczki.
A ponieważ zawsze lubiłam mieć do czynienia z pieniędzmi, zdecydowałam się na przyjęcie posady w zagranicznym banku, który w Polsce stawiał pierwsze kroki. Nie od razu zostałam kierowniczką. Mój szef uważał, że powinnam przejść przez wszystkie szczeble kariery, zaczynając od zwykłej kasjerki. W ten sposób poznałam specyfikę mojej firmy od podszewki. I kiedy później któryś z moich podwładnych skarżył się, że czegoś nie da się zrobić, mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że nie ma racji.
Irek zajął się domem i córką
Byłam ambitna i zdolna, szybko pięłam się po szczeblach kariery. Zarabiałam coraz więcej, z czego cieszyliśmy się oboje. Tym bardziej że w tym czasie na wyroby Irka nie było już tak wielu chętnych. Polskę zalały tanie produkty z Chin, trudno było z nimi konkurować. W końcu Irek się poddał i zamknął interes. A na nowy nie miał pomysłu.
Całe dnie spędzał więc w domu z Zuzią, co zresztą początkowo nie było takie złe, bo okazał się wspaniałym ojcem, i córeczka z pewnością czuła się z nim lepiej niż z jakąkolwiek nianią. A i ja byłam spokojniejsza o to, co się z nią dzieje, kiedy pracowałam do późnej nocy. Jednak, muszę przyznać, w pewnej chwili taki model rodziny zaczął mi ciążyć.
Owszem, kiedy opowiadałam komuś o moim mężu, wychwalałam go pod niebiosa, przemilczając przy tym fakt, że Irek nie ma zawodu i nie zarabia na dom. Ale sama siebie nie mogłam już oszukiwać. Im dłużej on nie miał pomysłu na siebie, tym bardziej ciążyła mi cała ta sytuacja. Poza tym, kiedy wracałam do domu po całym dniu pracy, marzył mi się odpoczynek, a nie ganianie ze ścierką.
Na mojej głowie było też gotowanie, pranie, prasowanie, no i zakupy, bo Irek uważał, że do jego obowiązków należy tylko opieka nad Zuzią. Woził ją do przedszkola i na różne zajęcia, bawił się z nią, układał do snu. I twierdził, że zajmowanie się dzieckiem tak go wyczerpuje, że już nie może nic więcej. Bzdury! Przecież kiedy mała była w szkole, on miał wystarczająco dużo czasu, aby zająć się domem lub choćby zrobić zakupy. Tymczasem mój mąż, niegdyś zawołany majsterkowicz, teraz wolał siedzieć w kawiarence internetowej i pić piwo niż naprawić w domu cieknącą spłuczkę…
Kiedy więc kolejny raz wróciłam do domu i ubrudziłam sobie moją biznesową garsonkę dżemem, którym jeszcze przy śniadaniu Zuzia wypaćkała krzesło, a Irkowi nawet nie przyszło do głowy, żeby po niej sprzątnąć – pomyślałam, że dłużej tego nie wytrzymam.
– Zmieniłaś się – zarzucił mi mąż.
„Za to ty się wcale nie zmieniłeś. Od lat jesteś takim samym beztroskim Piotrusiem Panem” – odparłam w myślach.
Miałam dosyć tego układu
Nie pomyślałam o rozwodzie, ale ujrzałam swoje małżeństwo w innym świetle – ja tu walczę o pieniądze dla rodziny, stale podnosząc kwalifikacje, a on mimo upływu lat nadal nie chce dorosnąć… Było dobrze, jak podłapał taką czy inną fuchę. A jeśli nie – zajmował się tylko Zuzią, i uważał, że to okej, bo przecież jest „nianią na całym etacie”, i tyle.
Nawet do głowy mu nie przyszło, żeby poszukać stałego zajęcia. Jego zdaniem ja zarabiałam tyle, że starczało nam na wszystko. I przez jakiś czas faktycznie tak było. Zmieniłam bank, przeszłam do konkurencji na wyższe stanowisko za większe pieniądze. Poczułam, że teraz naprawdę zaczynam należeć do klasy średniej… I zapragnęłam domu. Takiego prawdziwego. Nie mieszkania w bloku, tylko czegoś własnego, z tarasem i ogrodem.
– Dom? Czemu nie! – ucieszył się Irek. – Obiecuję ci, że ja wszystkiego dopilnuję. Zresztą sama wiesz, że potrafię zrobić mnóstwo, i to lepiej niż fachowcy.
Wiedziałam o tym, ale się wahałam (wreszcie staje się dorosły?!). Po kilku miesiącach mężowi udało się w końcu przekonać mnie do swojego pomysłu.
Kupno działki znowu nas połączyło. Co weekend w trójkę jeździliśmy po okolicycw poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Aż w końcu trafiliśmy na plac naszych marzeń… Znajdował się w pobliżu niewielkiego lasku. Zuzia akurat szła do pierwszej komunii, kiedy kładliśmy kamień węgielny pod nasz wymarzony dom.
Na budowę wzięłam preferencyjny kredyt z mojego banku. Nie był wprawdzie duży, ale znacznie obciążył nasz budżet. Zaczęliśmy więc żyć jak za dawnych czasów – z ołówkiem w ręku. Dlatego wiedziałam, że musimy jak najszybciej skończyć budowę i wprowadzić się do naszych czterech kątów. Jednak okazało się, że nie jest to takie łatwe. Kiedy Irek pilnował budowy, nie mógł opiekować się Zuzią. A zajmując się małą, nie był w stanie poświęcić się w stu procentach budowie naszego domu. W rezultacie szwankowało i jedno, i drugie, a ja tylko patrzyłam, jak znikają pieniądze z naszego konta.
I zaczęłam się znowu wściekać na Irka, że to przez niego wszystko stoi na głowie. Bo on też powinien zarabiać pieniądze i dokładać się do domowego budżetu, a wtedy byłoby nam dużo lżej. Opiekę nad Zuzią, całkiem już dużą dziewczynką, mogliby teraz przejąć dziadkowie, a ja wreszcie nie miałabym wiszącego stale nade mną miecza, że muszę zarabiać za wszelką cenę, bo jestem jedyną żywicielką rodziny!
Potrzebowałam jakiejś odmiany
Miałam dość życia w stresie… Bo kiedy ja głowiłam się, skąd wziąć dodatkową kasę, mój mąż zasiadał przez telewizorem i otwierał kolejne piwo. Chodziłam więc wściekła, że tak znakomicie radzę sobie z pracownikami, a na własnego męża nie mam żadnego wpływu… I nagle trafiła mi się niespodziewana okazja zarobienia czegoś ekstra.
Na konferencji dla bankowców spotkałam swojego poprzedniego szefa. Powiedział, że działa teraz w pewnej instytucji finansowej, która stale potrzebuje analityków.
– Bardzo byś mi się przydała – stwierdził Grzegorz. – To praca na zlecenie, nie kolidowałaby z twoim etatem. A u ciebie nikt by nie musiał wiedzieć, że dorabiasz.
Jego propozycja spadła mi jak manna z nieba. Pracowałam już wtedy wprawdzie już nie za dwoje, a za troje, lecz pieniądze były nam tak bardzo potrzebne, że na nią przystałam. Jednak dorabianie miało pewne „skutki uboczne”. Bo się zakochałam. Sama nie wiem, kiedy to się stało. Grzegorz był tak inny od Irka… Przystojny, pewny siebie, doskonale ubrany.
Mój mąż w swoim życiu dwa razy tylko włożył garnitur: na maturę i do ślubu. Zawsze szydził z tych wszystkich zadbanych mężczyzn i podkreślał, że prawdziwy facet powinien wyglądać jak komandos z lasu. Nieco nieświeży, w za dużej koszuli i spodniach w kolorze maskującym. Na wypadek ataku lotniczego…
Ale w Grzegorzu pociągała mnie nie tylko elegancja. Zachwyciłam się tym, że podobnie jak mnie pasjonuje go nasza praca – i że potrafi zarabiać pieniądze. Tworzyliśmy naprawdę zgrany duet. Kiedy więc zaproponował mi, abym przeszła do niego na stały etat, zgodziłam się od razu. Chociaż wmawiałam sobie, że robię to tylko z powodu ciekawszej pracy, wiedziałam, że okłamuję samą siebie. Bo już wtedy się w nim potężnie durzyłam. Coś mi mówiło, że przy takim mężczyźnie wreszcie mogłabym czuć się naprawdę bezpieczna.
Jak się okazało, ja Grzegorzowi również nie byłam obojętna. Pewnego dnia mi wyznał, że spodobałam mu się już wtedy, gdy mnie zatrudniał pierwszy raz. A kiedy zobaczył mnie na tej konferencji, zrozumiał, że tym razem musi zrobić wszystko, żebym „jakimś cudem znalazła się bliżej niego”. Wyjaśnił mi to tak:
– Chciałem cię widywać. Jesteś dla mnie najważniejszą kobietą na świecie.
Postanowiłam odejść od męża
Jakże potrzebowałam takich słów! I to ze strony mężczyzny, który odniósł w życiu sukces… Dla którego nie musiałam być podporą i zabezpieczeniem na życie… Czy mogłam się więc oprzeć takiemu uczuciu? Jak gdyby nigdy nic wrócić do domu, usiąść obok sączącego piwo męża i wmawiać sobie, że postąpiłam słusznie, w imię zasad odrzucając miłość i szansę na partnerski związek?!
Nie mogłam. Odeszłam od Irka, chociaż decyzja o rozstaniu wiele mnie kosztowała. Mój mąż płakał, krzyczał i błagał, próbował mnie zatrzymać, ja jednak pozostałam nieugięta. Tłumaczyłam mu, że nasze małżeństwo nie ma przyszłości. Wypaliło się jak pierwsze uczucie. Poza tym przecież wcale nie rozstawaliśmy się na zawsze.
– Jesteś tatą Zuzi, więc będziemy się często widywać – tłumaczyłam mu.
Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła w jakikolwiek sposób ograniczać Irkowi jego prawo do spotykania się z małą. Przecież byli ze sobą tak bardzo związani! Co w tym dziwnego, że nie odtrąciłam swojego eksmęża? Rozwód przeprowadziliśmy ekspresowo, bo rozstaliśmy się już na pierwszej rozprawie. Zostawiłam mężowi cały majątek: mieszkanie, działkę i budowę.
– Przecież dom i tak kiedyś odziedziczy Zuzia – wytłumaczyłam zaskoczonej sędzi.
Po rozprawie kobieta przyznała, że jeszcze nie spotkała pary, która rozstawałby się w takiej zgodzie. Ale przecież ani ja, ani Irek nie chcieliśmy się mścić na tym drugim. A oboje z Grzegorzem mieliśmy dość pieniędzy. Stać nas było na kupienie gotowego już domu na przedmieściach. Czułam, że będę w nim szczęśliwa.
Ta piękna willa miała tylko jeden mankament – położenie. Stąd wszędzie było daleko. Zuzia miała kłopot z dojazdem do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne. Na początku starałam się ją wozić, jednak nie zawsze udawało mi się połączyć pracę z jej obowiązkami. Poza tym dość szybko zaszłam w ciążę z Grzegorzem. Coraz częściej więc prosiłam Irka o pomoc przy naszej jedynaczce.
– Ale ja nie zawsze mogę! Ja pracuję! Muszę się przecież z czegoś utrzymać! – powtarzał Irek wściekły.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że jako operator wózka widłowego zarabia grosze. Nie stać go było na życie, a co dopiero na ukończenie budowy domu. Dlatego wpadłam na pewien pomysł.
– A może wynajęlibyśmy Irka jako kierowcę dla Zuzi? – zaproponowałam Grzegorzowi pewnego dnia.
Przyznaję – nie miałam pojęcia, jak na to zareaguje. A jeśli się wścieknie? Jednak – ku mojej radości – po chwili namysłu Grzegorz zgodził się ze mną. I tak mój były mąż stał się moim podwładnym. Jakoś nie czuliśmy z tego powodu dyskomfortu. Nadal, mimo rozwodu, byliśmy bowiem przyjaciółmi. A że to ja utrzymywałam Irka? No cóż, w naszych relacjach latami już przerabialiśmy taki układ i sprawdzał się – przynajmniej do chwili, aż zaczęłam oczekiwać od mojego ówczesnego męża czegoś więcej.
A kiedy urodziłam Olafa i po pewnym czasie trzeba go było zacząć wozić do przedszkola, Irek podjął się tego zadania bez chwili namysłu. Zawsze lubił dzieci.
Los był dla mnie okrutny
Mój były okazał mi kolosalne wsparcie, kiedy Grzegorz zachorował na raka trzustki. Trzy lata walczyliśmy o jego życie z podstępnym i nieuleczalnym nowotworem. Gdy choroba ustępowała, mieliśmy nadzieję, że Grzegorz jednak z nią wygra, ale bywało i tak, że Irek niemal wnosił go na rękach na kolejną chemię.
Dla wielu ludzi patrzących na nasze relacje z boku wszystko to wydawało się co najmniej dziwne. Niektórzy odsądzali mnie od czci i wiary, pewni, że żyję z dwoma facetami, okręciwszy sobie ich obu wokół palca.
– Ja nie czuję, żebyś mną kręciła – uspokajał mnie Irek, kiedy znowu docierały do nas jakieś koszmarne, głupie plotki.
Wierzyłam mu, bo przecież są różne oblicza miłości… Przecież wciąż kochałam swojego eks. Najpierw była to miłość gorąca, przepełniona pożądaniem, później wyciszona, przyjacielska. Nie wiem dlaczego ludziom się wydaje, że po rozwodzie trzeba się nienawidzić – tylko takie zachowanie jest społecznie akceptowalne. A pozostawanie w przyjacielskich stosunkach z byłym wygląda podejrzanie.
Dobrze, że Grzegorz tego tak nie postrzegał i nigdy nie był zazdrosny o Irka. Chociaż musiał widzieć, że nadal łączy nas uczucie, bo kiedy umierał, zwrócił się do mojego byłego z prośbą, aby ten opiekował się „ich” żoną. Podczas pogrzebu Irek szedł za trumną Grzesia razem ze mną i dwójką dzieci, co też wywołało mały skandal.
– Zamierzasz od razu z nim zamieszkać? – dopytywali się znajomi.
Nawet moja rodzina uważała to za naganne. A ja przecież nigdy nie zdradziłabym Grzegorza, naprawdę go kochałam… Olaf miał zaledwie sześć lat, gdy zmarł Grzegorz, ale wiele rozumiał. Chciałam, by wiedział, że kochałam jego tatę i szanuję pamięć o nim. Irek został w swojej kawalerce, którą kupił po rozwodzie za pieniądze ze sprzedaży naszego wspólnego mieszkania. Zresztą nie chciałam z nim być. Przynajmniej nie od razu.
Nikt mnie nie rozumiał
Po raz pierwszy taka myśl zaświtała mi, kiedy usłyszałam, jak ośmioletni Olaf wypytuje już dwudziestoletnią Zuzię, czy jej tata może być trochę jego tatą.
– Bo skoro mamy wspólną mamę, to chyba i tatę możemy mieć wspólnego? – chciał wiedzieć mój kochany chłopczyk.
Wtedy zrozumiałam, jak bardzo Olafowi musi brakować Grzegorza. Być może nawet jest zazdrosny o Irka, którego przecież zna od zawsze i bardzo lubi.
– No właśnie, mamo. Dlaczego się znowu nie pobierzecie z tatą? Przecież ciągle się przyjaźnicie – zapytała mnie potem Zuzia.
– A ty byś tego chciał? – wzięłam Olafa na ręce, a on w milczeniu skinął głową.
I tak, po niespełna dziesięciu latach od rozwodu, Irek i ja ponownie podpisaliśmy papiery w urzędzie stanu cywilnego. Nasza druga ceremonia ślubna była skromna, podczas przysięgi towarzyszyli nam tylko nasi rodzice i dzieci.
Teraz mamy zamiar zgodnie przeżyć kolejne lata i wierzę, że się nam to uda… A jeśli nie? No cóż, na pewno nie stracimy wtedy siebie z oczu. Bo jesteśmy przecież związani ze sobą nie tylko więzami miłości, ale czymś dużo trwalszym…
Czytaj także:
„Bezduszny ksiądz zlikwidował grób mojej babci. Po raz drugi musimy zorganizować jej pogrzeb i odprawić ją z padołu łez”
„Po 25 latach nieobecności ojciec chciał mojego wybaczenia. Nie doczekał się, bo chwilę później odszedł do wieczności”
„Jako studentka wdałam się w romans z dzieciatym wykładowcą. Musiałam odpuścić wygodny układ, gdy w drzwiach stanęła żonka”