Szpilki, grafitowe, z zamszowym kwiatkiem, koronkowa robota. Odważny dekolt, kiecka przed kolana. Blask słońca rozlanego na srebrnych szybach biurowca. Podniosłam głowę, zmrużyłam oczy. Wpatrywałam się w blask zbyt długo. Oślepił mnie. Zachwiałam się lekko, w końcu szpilki miały porządne 11 cm.
– Emergency! – zażartował przechodzący obok Janek z kadr, łapiąc mnie w locie.
Poczułam najnowszy zapach Jacobsa. Kątem oka zarejestrowałam idealnie wypielęgnowane skórki u paznokci. I brak lwiej zmarszczki. Miał buzię łagodną jak prymus z zerówki. Metroseksualny goguś!
– Dzięki – mruknęłam. – Mało brakowało.
– O tak – uśmiechnął się, błyskając białymi zębami. – Gdyby nie ja, gruchnęłabyś o trotuar jak nic – zauważył rzeczowo.
– Masz u mnie kawę – skwitowałam. – Karmelowe macchiato na przykład.
– Może być – skinął głową z powagą.
„Kretyn” – pomyślałam i wbrew sobie samej poczułam bolesną tęsknotę za mężczyzną, dla którego nie będzie oczywiste, że kobieta stawia mu kawę tylko dlatego, że ją w odpowiednim momencie złapał za łokieć. Po prostu za prawdziwym mężczyzną. Wbrew sobie, bo przecież miałam dosyć ich wszystkich. Z tym ich syndromem Piotrusia Pana. Z tymi lękami przed odpowiedzialnością nie tylko za siebie. I z tą wiecznie podniesioną deską klozetową, do cholery!
Mój były też ją tak zostawia. I w zlewie brudne kubki po kawie. Oraz patelnię po jajecznicy. I co ja wtedy myślałam? Nic nie myślałam, zmywałam.
– Raz ja zmyję, raz ty – rzuciłam mu kiedyś, gdy wiązał w pośpiechu krawat, przegryzając croissantem; no i się zmył.
Zraniona, dotknięta do żywego, szlochałam dzień i noc, dzień i noc.
Dlaczego ja?!
– Bo ty jesteś za idealna, oni się takich boją – palnęła mi kiedyś Matylda, przyjaciółka z podstawówki. – Jakie ty masz włosy, dziewczyno! A twarz? Zrobiłabyś karierę w modelingu, gdybyś tak ciągle nie wisiała nad książkami. Znasz trzy języki, uczyłaś się w Ameryce, zarządzasz wydawnictwem.
– Nie zarządzam, jestem tylko dyrektorem do spraw artystycznych – parsknęłam. Matylda machnęła ręką.
– A co to za różnica? Masz władzę i nie wahasz się jej użyć. Faceci takich nie lubią. Faceci się takich boją.
– A jakie lubią? Jakich się nie boją?
Matylda westchnęła wtedy głęboko.
– Wszystko zależy od dojrzałości gostka. A ten twój Zbyszko, no wiesz – spojrzała na mnie ze współczuciem – to dziecko jeszcze.
Wystarczyło, że weszłam do biura i spojrzałam na swoje biurko zawalone dokumentami czekającymi na przeczytanie, a natychmiast zapomniałam o czyhającej miłosnej aurze. Bo co mi z niej właściwie? I z tego, że na każdym rogu rozkłada się kram z kwiatkami?! Poczułam irytację. Klatka, jestem w klatce. Duszę, się potrzebuję powietrza! – przez chwilę szarpałam się z oknem.
– Pani dyrektor, jest przesyłka, czy może pani pokwitować? – Mira, nowa asystentka, wsunęła głowę do gabinetu; zwyczaj, którego nie znoszę. – Osobiście musi pani – dodała przepraszająco, chyba widząc, jak nabieram powietrza, żeby spytać, czy sama nie może.
Westchnęłam. Obciągnęłam spódnicę. Kurier był wysoki. Chyba spocony. Spod kasku patrzyły na mnie ciemne oczy. Nie wiem dlaczego, ale prześlizgnęłam się wzrokiem po jego nogach. W tych kolarskich gatkach widać było każdy mięsień.
– Gdzie mam podpisać?
Bez słowa postukał w kartkę. „Niemowa?” – przeleciało mi przez głowę.
– Dziękuję – powiedziałam na koniec.
Przez sekundę zdawało mi się, że dostrzegłam w jego spojrzeniu coś na kształt ironii. „Przywidziało mi się” – pomyślałam, dłużej niż wypada patrząc na jego umięśnione, szerokie w barach plecy, gdy zamaszyście szedł do windy. Na jego pośladki…
Usłyszałam, że go przytłaczam
„Jezu, odjazd zupełny! Na co ja się tak gapię?” – przywołałam się do porządku i odwróciłam w stronę Miry.
– Muszę się napić kawy. Najlepiej czarnej. – Przyniosę – asystentka usłużnie poderwała się z fotela. – Kanapkę też? Może taką z wędzonym łososiem jak ostatnio? Dodają do niej ćwiartkę cytryny.
– No, jak dodają, to bierzmy – mruknęłam, a Mira z radością pognała do baru.
Zapadłam się w fotel. Dyskretnie i z rozkoszą zdjęłam szpilki i wyciągnęłam nogi. Odpięłam górny guzik żakietu. Spojrzałam w okno. Puk, puk, słonko. Tylko do kogo ty przyszedłeś? Do mnie na pewno nie! Sięgnęłam po pierwszą z brzegu teczkę.
„Jakiś plan, muszę mieć plan”– organizowałam się żmudnie, gorliwie wpatrując w treść. Ważną niewątpliwie. Przed oczami pojawił mi się Zbyszek. W ulubionej, granatowej koszulce polo. Byliśmy w ogródku Matyldy, ubiegłego lata, on nalewał do kieliszków białe wino. Strumień schwycił słońce, zaiskrzył. Jaśmin pachniał do zwariowania.
„Lepiej być nie może – myślałam wtedy. – To mężczyzna mojego życia”. A on, jak tylko chwyciły pierwsze przymrozki, a ja wyjęłam z czeluści szafy czapki i szaliki, spakował się raz-dwa. Usłyszałam, że go przytłaczam. Że nie ma przestrzeni. Dwa wspólne, cudowne lata okazały się brakiem przestrzeni i emocjonalną ciasnotą! A ja tego nie zauważyłam… Matylda miała rację. Zbyszko był dzieckiem. Durnym dzieciakiem, który szmacianą lalkę z duszą bezmyślnie zamieniłby na nowy model Barbie.
– Pani dyrektor, przepraszam, ale mam problem z przesyłką – usłyszałam nagle.
To Mira znów wsunęła głowę do gabinetu. Zazgrzytałam zębami.
– O co chodzi?
– Ten kurier, co tu był, mówi, że się pomylił. Ta przesyłka wcale nie była dla nas.
– No to odeślij ją, do diabła!
– Ale to musi odebrać ten sam kurier, który przywiózł – wyjęczała.
– No i?
– Już jest. Pani musi podpisać.
Boże, dom wariatów!
Oderwałam się niechętnie od biurka. Déja vu. Facet w kolarskich galotach znów stał naprzeciwko mnie. I znów patrzył tak, jakby wcale nie był kurierem, tylko indiańskim wojownikiem, któremu wódz zrobił głupi żart i przeniósł go w czasie. Tym razem nie zdzierżyłam.
– Mylimy się, co? – spytałam zjadliwie. – Przekazujemy niewłaściwe przesyłki niewłaściwym osobom?
Chłopak milczał, popatrując na mnie w zadumie. Wydawało mi się, że wcale nie poczuwał się do winy. Gdy gwałtowniej niż to było potrzebne, sięgnęłam po kartkę, żeby skreślić jeden podpis, a postawić następny, powiedział nagle:
– Przykro mi. Pomylono się w biurze. Ja tylko rozwożę – cień sarkastycznego uśmiechu przemknął po jego opalonej twarzy. – Ale lubię to. Ten pęd powietrza. A nawet spaliny. Nie myślała pani o kupnie roweru? Na przykład amsterdamki z koszyczkiem? Pasowałby do pani. A nad Wisłą, po tych alejkach, jeździ się bardzo przyjemnie.
Aż mnie zatkało. Bezczelny! Nabrałam powietrza, żeby mu odpalić. Mira z wypiekami na twarzy czekała na rozwój wypadków. Jednak on był szybszy.
– Pięknie by pani wyglądała – błyskawicznie przemknął wzrokiem po moim kostiumie. – Pięknie, bo pani jest piękna – w jego ciemnych oczach odbiło się jakby pytanie: „No i co mi zrobisz, że tak powiedziałem?”
– Ale… – zaczerwieniłam się zaskoczona tak, jakby mi ktoś powiedział, że zaraz wpadnie do nas na kawę George Clooney.
– Tak. Jest pani piękna i smutna – odwrócił się i ruszył przed siebie. – Ale to przecież można zmienić! – zawołał już spod windy.
Dopiero teraz uśmiechnął się zwyczajnie. Wsiadł do kabiny i zniknął.
– O Boże, pani dyrektor – mojej asystentce pierwszej odeszło osłupienie; nerwowo poprawiła okulary. – Jakiś wariat! Zadzwonię do tej firmy kurierskiej i spytam, co to za człowiek. Kogo oni zatrudniają?!
– Daj spokój. Nie dzwoń. Może przyjedzie jeszcze raz i znów powie, że jestem piękna… – wyrwało mi się.
Kiedy wchodziłam do gabinetu, wzrok Miry palił moje plecy. Góra dokumentów i miliony spotkań poganiały czas. I nawet się nie obejrzałam, a pąki na drzewach zamieniły się w liście. A ja... Tak, myślałam o nim właściwie cały czas. Jadąc samochodem, wlepiałam wzrok w plecy wszystkich kurierów. Każdy dzwonek windy wprawiał mnie w drżenie. Ale wpadali inni. Chudy. Brodaty. Młody Brad Pitt. Z nerwowym tikiem. „Mojego” nie było.
Kupiłam tę amsterdamkę. Z koszyczkiem!
A potem, nie wiedzieć czemu, sama się przed sobą tłumaczyłam: „Wiosna przecież. Zawsze chciałaś mieć taki rower! To nie ze względu na niego.” Guzik prawda. Tak naprawdę najbardziej na świecie kochałam swoje zwrotne audi.
– On rzucił na ciebie czar – oznajmiła mi Matylda, gdy jej z dumą zaprezentowałam turkusowe cudo z trudem upchnięte w wózkarni. – Trzeba ten czar zdjąć, bo inaczej będziesz się męczyć jak ze Zbyszkiem.
Przeszedł mnie dreszcz.
– Dobre sobie, czar rzucony przez kuriera – zaśmiałam się boleśnie. – Do czego to doszło, Jezus Maria…
Ale Matylda mnie nie słuchała.
– Jedź nad Wisłę. Koniecznie weź ze sobą jego portret. Podrzyj i wrzuć do wody. Musi być płynąca – mówiła jak w transie.
Spojrzałam na nią podejrzliwie.
– Nabijasz się ze mnie, co? Skąd mam wziąć, do cholery, jego portret?
– Narysuj – odparowała. – Z pamięci. I pamiętaj, że musisz być sama, kiedy będziesz odprawiać rytuał.
– Rytuał? Mati, czyś ty zwariowała?! Zajmujesz się prawem cywilnym, nie magią!
– Magią też – ściszyła głos. – Odkąd ciotka Klara dała mi to!
Machnęła mi przed oczami książką z wytartym napisem: „Czary i obrzędy miłosne”. Nie wiedziałam – dzwonić zaraz do Marty, naszej wspólnej przyjaciółki czy może wieczorem? Co prawda była stomatologiem, ale może zna jakiegoś dobrego psychiatrę?
– Kochanie – powiedziałam najdelikatniej, jak umiałam. – Powinnaś chyba oddać kolekcję „Harry’ego Pottera” swojej siostrzenicy.
Matylda spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Oj, jak ty nic nie rozumiesz! Wszechświat kocha gesty symboliczne. A jutro jest dzień miłosnych decyzji. W lewo albo w prawo, kotku. Wyrzuć z głowy kretyna w kalesonach i otwórz się na nową miłość.
A gdy już się żegnałyśmy, przytuliła mnie mocno i dodała:
– Pamiętaj! Jak dobrze odprawisz rytuał, to zaczniesz zupełnie nowe życie!
Rano w niedzielę wyprowadziłam swoje turkusowe cudo z wózkarni. Koszulkę pod krótką kurteczkę też włożyłam turkusową. Nagle polubiłam ten kolor. W kieszeni paliła mnie kartka z naszkicowanym ołówkiem portretem mężczyzny o ciemnych oczach. W kurierskim kasku…
Złapałam się na tym, że się śmieję
„Zwariowałam. Jak nic, zwariowałam!” – myślałam, naciskając pedały.
Znów byłam dziewczynką, która po szkole pędzi do osiedlowego samu po lody Bambino. Wiatr rozwiewał mi włosy. Złapałam się na tym, że się śmieję. Zatrzymałam się niemal w biegu. Zbiegłam po kamiennych schodkach, gotowa drzeć rysunek na strzępki i przy wtórze polecanych przez Matyldę „antyuroków” wrzucać je do wody.
Jednak nagle zobaczyłam mężczyznę pochylonego nad książką. Ciemne włosy, znajomy profil. Nie, to przecież niemożliwe! Zagapiłam się, a tymczasem wiatr wyrwał mi kartkę z ręki. On złapał ją w locie. Obejrzał. Wstał i wyciągnął do mnie dłoń z rysunkiem.
– No, no – podał mi go z tym samym cieniem uśmiechu, który już znałam. – Nie tylko piękna, ale i utalentowana. Czy to jestem ja?
– Skąd! – mruknęłam, wierząc, że tylko oglądam surrealistyczną scenę filmową ze swoim udziałem. – To mój sąsiad, Bernard.
– I jeszcze dowcipna! – zaśmiał się. – Takie kobiety po prostu nie istnieją.
– Ja istnieję – powiedziałam tak, jakbym mu rzucała wyzwanie.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, milcząc i taksując się wzrokiem.
– Wiem, że masz na imię Urszula – powiedział chłopak cicho.
– I co jeszcze wiesz? – spytałam, patrząc na niego spod rzęs.
Przez chwilę znów milczał. Patrzył na mnie tymi swoimi ciemnymi oczami, aż w końcu uśmiechnął się szeroko i oznajmił:
– Że ładnie ci w turkusowym!
Czytaj także:
„Przebojowa siostra bliźniaczka znalazła mi męża. Przetestowała go nawet w łóżku, choć on nie ma o niczym pojęcia...”
„W okolicy zaczęły ginąć młode kobiety. Byłam w szoku, gdy do mnie dotarło, że to się dzieje, gdy mój facet idzie biegać”
„Od 20 lat jestem żonaty, ale Kamila sama pchała mi się do łóżka. Miałem nadzieję na upojną noc i dzisiaj się tego wstydzę...”