„Miałam dosyć wiecznego wyzysku w pracy. Przez stres nie mogłam donosić ciąży. Gdy w końcu się uwolniłam, zostałam nagle wdową”

Mąż mojej siostry upozorował swoje zaginięcie fot. Adobe Stock, Laurentiu Iordache
„– Koniec z tym, Jagoda. Nie będziemy rodzicami. To nie koniec świata. Jak będziesz gotowa, możemy pomyśleć o adopcji – zadecydował Bogdan. Wróciłam do pracy po kilkunastu miesiącach. Było jeszcze gorzej niż wcześniej. Codziennie awantury. Pacjenci nagrywający nas komórkami i donoszący do rzecznika praw pacjenta”.
/ 20.12.2022 22:00
Mąż mojej siostry upozorował swoje zaginięcie fot. Adobe Stock, Laurentiu Iordache

Wszystko zaczęło się od awantury w pracy męża.

– Jagoda, ja mam dość pomiatania! Ten gówniarz nie ma o niczym pojęcia! Jak pomyślę, że mam tam jutro wrócić… – powiedział Bogdan.

Tego wieczoru, pół żartem, pół serio zaczęliśmy rozmawiać o pójściu na swoje. Otworzeniu jakiegoś biznesu i zostaniu swoimi szefami. Po kilku dniach zapomnieliśmy o sprawie. Do tematu wróciliśmy miesiąc później.

Tym razem ja miałam dość

– Na nic nie ma pieniędzy. Jest nas za mało, a pretensje i tak wszyscy mają do nas – wyrzuciłam z siebie po powrocie z nocnego dyżuru w szpitalu.

Klapnęłam na krzesło. Bogdan podał mi kawę.

No to pora zdecydować. Warzywniak? Drogeria? Jak myślisz? – spytał.

Na samą myśl poprawił mi się humor. Ale na serio przez lata żadne z nas nie wyobrażało sobie zrezygnowania z etatu. Chcieliśmy się starać o dziecko, to nie był dobry moment na ryzykowne zmiany. A gdy zaszłam w ciążę, byliśmy tak szczęśliwi, że rozmawialiśmy już tylko o naszym dziecku. Poroniłam w szóstym miesiącu. Kolejna próba dwa lata później zakończyła się tak samo. Miałam już 38 lat, powoli zaczęłam się godzić z tym, że nie będę matką. Trzecia ciąża o mało nie zakończyła się dla mnie tragicznie.

– Koniec z tym, Jagoda. Nie będziemy rodzicami. To nie koniec świata. Jak będziesz gotowa, możemy pomyśleć o adopcji – zadecydował Bogdan.

Przez rok byłam na zwolnieniu lekarskim, nie mogłam wyjść z dołu. Wróciłam do pracy po kilkunastu miesiącach. Było jeszcze gorzej niż wcześniej. Codziennie awantury. Pacjenci nagrywający nas komórkami i donoszący do rzecznika praw pacjenta. Kochałam moją pracę i chciałam ją dobrze wykonywać, ale po prostu nie miałam jak. Coraz częściej po powrocie do domu płakałam. Zdecydowaliśmy więc, że nie ma na co czekać – otwieramy własny biznes.

Zabraliśmy się do sprawy na poważnie

Obeszliśmy naszą dzielnicę. Wyszło nam, że w okolicy przydałby się warzywniak. Sąsiedzi po warzywa jeździli na targ pięć przystanków dalej. Albo musieli się zaopatrywać w markecie. Sporządziliśmy biznesplan. Wyszło nam, jak sprzedamy mieszkanie po rodzicach Bogdana, to na początek potrzebny nam będzie tylko nieduży kredyt. Dowiadywaliśmy się w kilku bankach – dostaliśmy zapewnienie, że przy tak dużym wkładzie własnym z uzyskaniem kredytu nie będzie problemu. Teraz tylko potrzebowaliśmy lokalu.

Poszukiwania trwały kilka miesięcy. Obejrzeliśmy kilka miejsc i nic nam nie pasowało. To będzie idealny lokal! Oby tylko urzędnicy się zgodzili Wracałam rano z dyżuru. Zobaczyłam, że z niedużego kiosku z gazetami robotnicy wynoszą meble.

– Zwija pan interes? – zagadnęłam kioskarza, starszego pana.

– A no widzi pani, szkoda mi bardzo, ale zdrowia nie starcza. Będzie mi ludzi brakowało, to pewne. Ale co tam. Takie życie. Do córki wyjeżdżam, do Warszawy – starszy pan otarł łzę w oku.

Było mi go szkoda, to prawda, ale od razu zwietrzyłam okazję.

– A ten lokal to od kogo pan wynajmował? Od miasta, od wspólnoty? A czynsz wysoki?

Od miasta, szanowna pani. Czynsz do zniesienia, choć po ostatniej podwyżce to już bywało trudno.

Pożegnałam się i pognałam do domu.

– Bogdan, Bogdan. Jest lokal, przy głównej ulicy, kiosk z gazetami się zamknął. Trzeba jak najszybciej iść do urzędu, składać papiery – nawijałam jak szalona.

Zaspany Bogdan nie bardzo rozumiał, o co mi chodzi. Gdy w końcu załapał, przyznał mi rację, że to będzie idealne miejsce. Po miesiącu chodzenia i zabiegania lokal po kiosku był nasz.

– To co? Dziś? – zapytał Bogdan.

Miał na myśli złożenie wypowiedzeń

Skinęłam głową. Przełożona próbowała mnie namawiać do zmiany decyzji, ale na koniec przyznała, że mnie rozumie. I życzyła mi powodzenia. Umówiłyśmy się, że popracuję jeszcze dwa tygodnie a potem wybiorę zaległy urlop. Bogdanowi nie poszło tak łatwo. Musiał pracować jeszcze trzy miesiące – do końca okresu wypowiedzenia. Ale i tak zrobiliśmy ten najważniejszy krok. Wieczorem uczciliśmy to winem musującym. Całymi dniami zajmowałam się remontem kiosku i poszukiwaniem dostawców. Codziennie skoro świt jeździłam na targ nawiązywać kontakty. Kupiliśmy też dostawczaka. Plan był taki, że Bogdan będzie kupował i przywoził towar, a ja będę stać za ladą.

W końcu nadszedł ten dzień. O 9 rano jeszcze raz popatrzyłam na równo ułożone skrzynki z warzywami, poprawiłam doniczki z ziołami i powiesiłam na drzwiach tabliczkę: „Już otwarte”. Kilka minut później do sklepu weszła starsza pani.

– Ojej, można? Jak się cieszę, że wreszcie po włoszczyznę nie będę musiała na bazarek chodzić. Wie pani, nogi już nie te.

Klientka włoszczyznę dostała ode mnie za darmo. I dorzuciłam jej jeszcze ananasa. Po pierwszym dniu bilans dnia wyszedł na plus. Zarobiliśmy na czysto 53,50! Pierwszy miesiąc był obiecujący. Popołudniami często mieliśmy kolejki. Bogdan zaczął zamawiać dwa razy więcej ziemniaków i pomidorów. Mieliśmy całą listę produktów, o które pytali klienci i które chcieliśmy wprowadzić do oferty. Wszystko było na dobrej drodze.

Teraz już nic nie ma sensu… 

– Bogdan? Jesteś tu? – tamtego dnia musiałam iść do lekarza i to mąż miał otworzyć sklep.

Ale około 11 drzwi wejściowe ciągle były zamknięte. Poszłam od zaplecza. Nacisnęłam klamkę. Drzwi były otwarte.

– Halo, Bogdan? – zawołałam. Cisza.

Znalazłam go za ladą, leżał na ziemi. Już nie oddychał. Lekarz stwierdził zgon. Pogrzebem zajęła się siostra Bogdana. Ja nie byłam zdolna do jakiegokolwiek działania. Sklep zamknęłam na głucho. Zastanawiałam się, czy gmina zgodzi się rozwiązać ze mną umowę najmu. Może weźmie pod uwagę okoliczności. Przecież było jasne, że sama sklepu nie poprowadzę. Minęły trzy tygodnie od pogrzebu. Chodziłam na cmentarz codziennie. I robiłam Bogdanowi wyrzuty. Rozmawiałam już z przełożoną. Obiecała, że mogę wrócić do pracy, kiedy zechcę.

– Pani Jagoda? – przy grobie zaczepił mnie młody mężczyzna. – Przepraszam, że panią nachodzę na cmentarzu. Ale nie wiedziałem, jak panią znaleźć. Miałem tylko telefon pani męża, a teraz został wyłączony.

– Słucham pana?

– Mam na imię Paweł. Znałem pani męża z targu. Równy chłop. Bardzo współczuję. Pan Bogdan brał ode mnie ziemniaki, pomidory, ogórki. Moi rodzice mają nieduże gospodarstwo. Czasem jak miał czas, to sobie chwilę gawędziliśmy. Proponowałem, że jakby czasem nie mógł przyjechać po towar, to pomogę. Z tych warzyw to za dużo pieniędzy nie ma, a w domu oprócz mnie to jeszcze czwórka drobiazgu. Każdy grosz się przyda. Pan Bogdan mówił, że jasne, że będzie pamiętał. No i jak po targu gruchnęła wieść, że mu się zmarło, to się tak zacząłem zastanawiać. Że może pani ktoś do pomocy potrzebny? Te warzywa od nas mogę do sklepu dowozić. A przy okazji i inne, co pani każe. Mam dojścia, wiem, kto ma najlepszy towar. Samochód swój też mam… No, co by pani powiedziała?

Podobał mi się ten chłopak

Widać było, że naprawdę chce pomóc rodzinie. Przypomniałam sobie, że Bogdan mi o nim mówił.

– To bardzo miło z pana strony, naprawdę. Tylko że ja już zdecydowałam, że zamykam sklep. I wracam do szpitala. To było nasze wspólne marzenie. Moje i męża. Sama nie dam rady. I nawet nie wiem, czy chcę.

– Rozumiem. Ale gdyby pani zmieniła zdanie albo potrzebowała pomocy, to proszę sobie zapisać mój telefon.

Zapisałam. Chłopak przeżegnał się, założył czapkę i zniknął. Patrzyłam na grób Bogdana. Wiedziałam, co by powiedział, gdyby tu był. Znałam go doskonale. „Kobieto. Jasne, to było nasze wspólne marzenie. Ale mnie nie ma. I co? Tak się poddasz? Zmarnujesz całą pracę, którą włożyliśmy w ten sklep? I wrócisz na etat z podkulonym ogonem? Nie tego się po tobie spodziewałem”.

Myślałam trzy dni. W piątek zadzwoniłam do Pawła.

– Tu Jagoda. Jeśli pana oferta jest aktualna, wchodzę w to. Zostańmy wspólnikami.

Paweł się ucieszył. Umówiliśmy się następnego dnia w sklepie, żeby wszystko omówić. Paweł zjawił się punktualnie. Wtargał do sklepu wielki pakunek.

– Nie wiem, co pani powie, ale pomyślałem, że się pani zgodzi. Taki szyld zrobiłem do naszego sklepu.

Chłopak odpakował z papieru drewnianą tabliczkę. Było na niej wymalowane: „Warzywniak u Bogdana”. Łzy popłynęły mi po policzkach.

– Nie ma na co czekać. Idę po drabinę i młotek. Otwieramy w poniedziałek?

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA