Wychowałam się w dość konserwatywnej rodzinie. W domu istniał podział ról na te typowo męskie i te wyłącznie kobiece. Jak sięgam pamięcią, nie przypominam sobie, by mój ojciec lub brat zajęli się kiedyś gotowaniem, sprzątaniem, czy choćby odniesieniem do kuchni kubka po napoju. Od tego była mama – gospodyni domowa w pełnym tego słowa znaczeniu. Tego też byłyśmy nauczone z siostrą: kobieta nie ma prawa siedzieć bezczynnie, powinna nieustannie krzątać się po domu i dbać o szczęście domowników.
Byłam wychowywana na kurę domową
Razem z siostrą od małego byłyśmy uczone tego, że w życiu ważne są nie tylko przyjemności, ale przede wszystkim obowiązki. Asystowałyśmy mamie w kuchni, myjąc i wycierając naczynia, obierając warzywa i owoce, mieszając w garnkach czy siekając składniki poszczególnych dań. Jeśli chciałyśmy zjeść kanapkę, musiałyśmy ją sobie zrobić same. Wcześniej jednak powinnyśmy zapytać ojca i brata, czy przypadkiem nie są głodni.
Do naszych obowiązków należało także nakrywanie do stołu, sprzątanie zastawy po posiłkach, zmiatanie okruszków ze stołu czy wymiana poplamionej serwety na czystą. Regularnie też ścierałyśmy kurze, odkurzałyśmy dywany i myłyśmy podłogi. Pranie i prasowanie nie miało przed nami tajemnic. Pomagałyśmy również mamie podczas zakupów, a gdy byłyśmy starsze, chodziłyśmy po nie same.
Wszystko to było dla mnie naturalne, od najmłodszych lat patrzyłam na podział ról w mojej rodzinie i nawet przez myśl mi nie przeszło, że może być inaczej. Wiedziałam co prawda, że są takie domy, w których również matka chodzi do pracy, ale nie przypuszczałam, by ktoś mógł ją wyręczyć w obowiązkach domowych. Przecież doskonale wiedziałam, jaka jest rola kobiety i że w przyszłości dostąpię zaszczytu dbałości o ognisko domowe.
A jednak może być inaczej
Pierwsze zdziwienie przeżyłam w szkole średniej, gdy rodzice pozwolili mi spędzić weekend u przyjaciółki. Byłyśmy u niej już w piątek po lekcjach i zdziwiłam się, że pierwszy z pracy wrócił jej ojciec, przy czym Lilka nie zareagowała na ten fakt krzątaniną w kuchni. Chwilę później jej tata zajrzał do nas do pokoju i zapytał:
– Dziewczęta, co zamawiamy na obiad? Pizzę czy chińszczyznę?
– Jadzia, na co masz ochotę? – zwróciła się do mnie Lilka.
– Szczerze mówiąc, nigdy nie jadłam chińszczyzny – bąknęłam zmieszana.
– Zatem postanowione – wykrzyknął radośnie ojciec Lilki – zamawiamy chińszczyznę!
Gdy zamknęły się za nim drzwi nie wytrzymałam i zapytałam:
– To twoja mama nie gotuje obiadów?
– Czasem gotuje mama, czasem tata – odparła Lilka. – Ale w piątki, gdy tata kończy pracę znacznie wcześniej, zwykle zamawiamy coś gotowego.
Miałam gonitwę myśli
Pobyt w domu Lilki dał mi wiele do myślenia. Zobaczyłam, że małżonkowie mogą być partnerami i wspólnie dzielić się obowiązkami domowymi. W tej rodzinie nie dzielono prac na damskie i męskie, nikt nikomu nie usługiwał. A mimo to wszyscy wydawali się być szczęśliwi i darzyli się wzajemnie ogromnym szacunkiem.
Z biegiem czasu zaczęłam dostrzegać, że w wielu rodzinach model, jaki znałam z własnego domu, kompletnie nie funkcjonuje. Zaczęłam zgłębiać temat i dowiedziałam się, że istnieje coś takiego, jak patriarchalny model rodziny. Zrozumiałam też, że w mojej ma się on całkiem dobrze. Zdobyta wiedza co prawda nie przyniosła jakiejś wielkiej rewolucji w moim podejściu do życia, jednak, jak się później miało okazać, rozpoczęła stopniową ewolucję.
Założyłam swoją rodzinę
W Mirku zakochałam się bez pamięci. Poznaliśmy się w pociągu, świetnie nam się ze sobą rozmawiało. Wymieniliśmy się numerami telefonów i znajomość dość szybko przerodziła się w bliską zażyłość. Mirek szanował tradycję, zatem wszystko było, jak należy: oświadczyny, narzeczeństwo, a potem ślub. Oczywiście tradycyjny, z białą suknią z welonem i weselem do białego rana.
Gdy zamieszkaliśmy razem, czułam się, jakbym pana Boga za nogi złapała. Wreszcie miałam swoje ognisko domowe do opiekowania się nim. Mieszkanie miało dość spory metraż, zatem utrzymanie go w czystości było nie lada wyzwaniem. Jednak byłam przecież zaprawiona w bojach i żadne prace domowe nie były mi straszne, więc każdy kąt lśnił, a ja z dumą patrzyłam na efekty swojej pracy.
Mąż był bałaganiarzem
Niestety, szybko przekonałam się, że mój ukochany ma bardzo uciążliwą dla mnie wadę: jest chorobliwym bałaganiarzem. Niczego, co dostanie się w jego ręce, nie potrafi odłożyć na miejsce, pakuje się do mieszkania w zabłoconych butach, zostawiając ohydne plamy na dywanie, Jakby tego było mało, obrus po każdym niemal posiłku wymaga prania, a w łazience po jego kąpieli jest sprzątania na godzinę. Przy czym oczywiście sam nie odniesie nawet szklanki do kuchni, o uruchomieniu odkurzacza czy pralki nie wspominając.
Kiedy próbowałam zwracać mu uwagę, machał ręką i mówił:
– Ależ kochanie, nie przesadzaj! Przecież ty to sprzątniesz w mig. A ja bym musiał na to z godzinę poświęcić!
– Mireczku, ale ja w kółko muszę po tobie sprzątać – oponowałam niemrawo.
– Ale słońce ty moje, przecież wiesz, jaki zmęczony wróciłem z pracy. Jak już idziesz zanieść te talerze do kuchni, to zrób mi przy okazji kawki, takiej jak lubię. I przynieś z ciasteczkiem. Muszę się zrelaksować po ciężkim dniu.
Czułam się jak na dwóch etatach
Sęk w tym, że ja też pracowałam zawodowo. Moja praca nie należała do najlżejszych, bo byłam pielęgniarką w ośrodku opieki dla osób starszych i przewlekle chorych. Przez kilka godzin dziennie zajmowałam się osobami leżącymi, pomagałam im w higienie osobistej, karmiłam, podawałam leki. Pracowałam na zmiany, co dodatkowo obciążało mój organizm. Tymczasem po skończeniu etatu w pracy, musiałam biec do domu i tam wypracowywać drugi etat. Powoli zaczynało mi to doskwierać.
Nie bardzo miałam z kim na ten temat pogadać. Z Mirkiem rozmowy nie było – uważał, że wymyślam. Przecież on tak ciężko pracuje, a ja jako kobieta umiem w te wszystkie sztuczki ze sprzątaniem, więc moja w tym głowa, by sprzątać, prać, prasować i gotować. A w ogóle to przesadzam, bo przecież to żadna praca. Natomiast gdy tylko wspominałam o dzieleniu się obowiązkami, wzruszał ramionami i stwierdzał, że nie po to się żenił, żeby teraz za gospodynię domową robić.
Musiałam z kimś porozmawiać
Aż któregoś razu zwierzyłam się jednej z moich podopiecznych. Pani Zofia była miłą starszą panią, którą rodzina oddała do naszego ośrodka. Staruszka nie miała żadnych poważnych schorzeń, ale coraz trudniej było jej samodzielnie mieszkać. Nie chciała być ciężarem dla swoich dzieci, które ciężko pracowały i miały na głowach swoje rodziny. Wspólnie z nimi podjęła taką decyzję. Ona była „zaopiekowana” i miała towarzystwo, a dzieci i wnuki odwiedzały ją praktycznie co weekend.
Gdy opowiedziałam pani Zofii o moim mężu, rzekła krótko:
– Szkoda, że nie możesz go oddać do ośrodka!
– Ależ pani Zofio, co też pani opowiada! – zaprotestowałam, jednak bez przekonania.
– Kochanie, skoro widzisz, że w waszym domu dzieje się źle, to już początek drogi do sukcesu. Kobieta nie jest od usługiwania mężowi. Obydwoje pracujecie i zarabiacie na dom. Więc i obowiązkami powinniście się dzielić we dwoje.
– No, ale ile razy zaczynam z Mirkiem rozmowę, to prycha zniecierpliwiony, bagatelizuje moje problemy i próbuje udowodnić, że to ja nie jestem wystarczająco zorganizowana.
– Wiesz, że to jest przemoc? Twój Miruś wpędza cię w poczucie winy. Gra na twoich emocjach i wykorzystuje cię bez skrupułów. Czas na zmiany!
– Co ma pani na myśli? – zapytałam zaciekawiona.
– Na początek przestań za nim biegać ze ścierą i sprzątać po nim. Jak zabraknie mu czystych koszul albo przyjdzie mu umyć się w brudnej łazience, to może coś do niego dotrze.
Zbuntowałam się
Zrobiłam tak, jak radziła pani Zofia. Niestety, Mirek zawodowo bałaganił, ale sprzątać po sobie nie umiał. Jęczałam w duchu, gdy widziałam, jaki nieporządek wokół siebie robi, ale starałam się nie dać nic po sobie poznać. Gdy w końcu nie wytrzymał i spróbował zwrócić mi uwagę, że nie sprzątam, odparłam, że jakoś wokół mnie nie ma bałaganu, więc chyba nie tej osoby się czepia, której powinien.
Mirek nie wyciągnął żadnego wniosku z tej lekcji. Pewnego dnia, gdy po powrocie z pracy rozkoszował się obiadem, tradycyjnie krusząc i chlapiąc na prawo i lewo, wyniosłam do przedpokoju swoje walizki.
– Jadzia, a co ty robisz? – zapytał, krztusząc się.
– Wyprowadzam się, Miruś – powiedziałam stanowczo. – Jak składałam przysięgę małżeńską, to nie było tam ani słowa o tym, że będę za tobą latać ze ścierą 24 godziny na dobę. Chcesz służącej, to ją sobie wynajmij. Ja mam dość i wypisuję się z tego układu.
Po czym odwróciłam się na pięcie i wyszłam z mieszkania, zatrzaskując za sobą drzwi.
Czytaj także: „Przyjaciółka zdradziła mi tajemnicę. Obiecałam, że się nie wygadam, ale po 3 godzinach, połowa miasta znała jej sekret”
„Nie znoszę, gdy synowa przywozi mi wnuki. Potajemnie włączam im bajki i smażę frytki, bo nie będę się przemęczać”
„Zaniedbałam się i mąż mnie zostawił dla młodszej. Na sprawę rozwodową tak się wystroiłam, że błagał mnie o wybaczenie”