„Miałam dość duszenia w sobie zdrady i wyznałam mężowi prawdę. Latami wychowywał owoc mojego romansu”

Kobieta zdradziła męża fot. iStock, Tatsiana Hancharova
„Tylko mój mąż wie, jaką drogę krzyżową przeszłam. Przez lata razem dźwigaliśmy nasz krzyż”.
/ 28.02.2024 19:00
Kobieta zdradziła męża fot. iStock, Tatsiana Hancharova

„Pamiętaj, łzy w radość się zmienią – mówiła wróżka. Łzy znałam już aż za dobrze”. Nie przyszło mi do głowy, że mój mąż domyśla się prawdy. Okazało się też, że podjął już decyzję...

Wczoraj, wracając ze spaceru, zerwałam pęk mięciutkich, kosmatych bazi. W ogrodzie lada moment rozwiną się krokusy. Powietrze pachnie już wiosną. Boże, jaka jestem szczęśliwa! Siostra mówi, że nigdy, nawet w dniu ślubu nie byłam tak ładna, jak teraz. I pomyśleć, że jeszcze tak niedawno umierałam z rozpaczy. Tylko mój mąż wie, jaką drogę krzyżową przeszłam. Przez lata razem dźwigaliśmy nasz krzyż...

Bardzo chcieliśmy mieć dziecko

Czekaliśmy na cud, na nasze dziecko. Czekaliśmy latami. Sama nie wiem, skąd czerpaliśmy nadzieję i siłę do walki o coś, co wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi nie miało prawa się zdarzyć. Los jednak najwyraźniej postanowił sobie z nas zakpić.

Pobraliśmy się na drugim roku studiów. Ja dokończyłam je normalnie, mąż w systemie zaocznym. Jest jedynakiem i musiał pomagać rodzicom w prowadzeniu dużego gospodarstwa. Przekształcił je zresztą w dochodowe przedsiębiorstwo, zatrudniające kilku pracowników. Po studiach, kiedy inni dopiero zaczynali się dorabiać, my mieliśmy od razu wszystko – piękny dom, dwa samochody, pieniądze. Nie musiałam pracować, ale nie chciałam siedzieć w domu i znalazłam sobie zajęcie w prywatnej firmie w mieście. Na trochę – myślałam, bo choć do tej pory nie myśleliśmy o dzieciach, teraz oboje zaczęliśmy się oglądać za każdym maluchem w wózku.

Ale minął rok, potem drugi i... nic. Moje koleżanki miały już dzieci, jedna nawet troje. Siostra też dwa razy została mamą. Tylko nas bocian ciągle omijał. Coraz bardziej drażniły nas żarty i docinki rodziców.

 Coś słabo się starasz – szwagier porozumiewawczo mrugał do męża.

Jeszcze bez żadnych złych przeczuć wybraliśmy się do lekarza. Najlepszego, jakiego znaleźliśmy – polecanego, z tytułem naukowym. Zrobiliśmy chyba ze sto badań. Nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Ani u mnie, ani u męża.

– No cóż – powiedział pan doktor ze śmiechem – trzeba się wziąć do roboty. Nie denerwować się, pilnować owulacji. Reszta przyjdzie sama.

Mieliśmy już prawie po 30 lat. To jeszcze nie był taki wiek, żeby bardzo się spieszyć, ale jednak...

To był prawdziwy koszmar...

Nie ustawaliśmy w próbach. Pilnując owulacji żyłam z kalendarzykiem w jednej i termometrem w drugiej ręce. Po ponad roku, zniechęceni, pojechaliśmy do kliniki na drugim końcu kraju. I znów badanie za badaniem. Diagnoza – niepłodność idiopatyczna, czyli przyczyna nieznana. Podobno się zdarza. Nie mogliśmy tego pojąć. Jak to możliwe, że niby wszystko z nami w porządku, że kochamy się tak mocno i gorąco, a mój brzuch wciąż pozostaje pusty.

Na widok dzieci dostawałam już paraliżu. Teściowa, dotąd bardzo mi życzliwa, teraz  zaczęła patrzeć spod oka, zaciskając usta w wąską linię. Nie mogłam tego znieść. Któregoś dnia, czekając na męża w sypialni, przypomniałam sobie wizytę u wróżki. Poszłyśmy do niej z koleżanką, której właśnie rozpadał się związek. Ja bardziej z ciekawości, bo wkrótce miałam brać ślub, ale też poprosiłam o wróżbę.

– Urodziła się pani pod szczęśliwą gwiazdą. Życie usłane różami. Kolce będą, ale łzy w radość się zamienią. Dzieci troje, jedno jakieś inne – powiedziała wróżka.

Z tego wszystkiego najbardziej utkwiło mi w pamięci zapamiętałam to inne dziecko. Po wizycie u wróżki śmiałyśmy się, bo koleżance przepowiedziała trzech mężów. Nie wierzyłam w takie bzdury. Nigdy. Aż do teraz.

Ani moich, ani męża rodziców nie wtajemniczaliśmy w szczegóły naszych zmagań. Wiedzieli ogólnie, że się leczymy. Braliśmy leki, witaminy i hormony, piliśmy różne ziółka i nieustannie próbowaliśmy. Zmieniliśmy klinikę i znów przeszliśmy wszystkie badania. Dostawaliśmy wariacji.

Lekarz zaproponował sztuczne zapłodnienie. Mąż się wahał, ja uczepiłam się tego, jak tonący brzytwy. W rezultacie przeżyliśmy cztery zabiegi. I za każdym razem było tak samo: euforia, nadzieja, żal, rozgoryczenie, rozpacz. Zdecydowaliśmy się na zapłodnienie in vitro. Pierwsza próba – nieudana. Druga – nieudana. Byłam fizycznie i psychicznie wykończona.

Straciliśmy nadzieję na dziecko

Miałam już 35 lat. Rocznica naszego ślubu przypominała stypę. Nawet szwagier już nie żartował. Teściowa prawie mnie nie zauważała. W naszej małżeńskiej sypialni nie było już poezji. Bo ile razy można się przytulać, myśląc tylko o jednym? Nie czuliśmy się już jedną duszą w dwóch ciałach. Mąż coraz mniej mówił, ja coraz więcej płakałam. O adopcji, ze względu na teściów, baliśmy się rozmawiać.

Rozchorowałam się na tarczycę, brałam jod, lekarz zalecił wyjazd nad morze. Wykupiłam skierowanie do świetnego sanatorium. Mąż odprowadził mnie na pociąg, ale rozstaliśmy się chłodno, właściwie zadowoleni z tej rozłąki. Mnie coraz częściej nachodziła myśl o rozwodzie. Byliśmy nieszczęśliwi. Nie mogłam zapomnieć, jak rzucił pewnego wieczoru: „I po jaką cholerę ja tak ciężko haruję!” Wiedziałam, że pożałował tych słów, ale ziarno zostało zasiane.

Na początku drugiego tygodnia pobytu w sanatorium, stałam przed sklepem na głównej ulicy miasteczka. Nagle ktoś mnie objął z tyłu.

– Nic się nie zmieniłaś! – usłyszałam znajomy głos. Kolega ze studiów, mój dawny adorator, który jeszcze po moim ślubie proponował mi kino i zapraszał na imprezy. Przyjechał tu na kilkudniową delegację. Zmężniał, wyprzystojniał. Ożenił się, miał syna. Poszliśmy na kawę. Umówiliśmy się na kolację w jego hotelowej restauracji. Cieszyliśmy się tym spotkaniem. Piliśmy jakieś drinki, tańczyliśmy coraz mocniej przytuleni. Poszliśmy na chwilę do jego pokoju, żeby się odświeżyć... I już nie wróciliśmy na tańce. Rano wymieniliśmy adresy i telefony, obiecując sobie następne spotkanie. Byłam zażenowana, zła na siebie, pragnęłam jednego – zapomnieć. Kartkę z telefonem od razu wyrzuciłam do kosza.

Do domu wróciłam w doskonałej formie. Opalona, wyciszona, spokojna. Półtora miesiąca później poszłam do lekarza, bo zatrzymała mi się miesiączka. Myślałam, że przez tarczycę.

– Jest pani w ciąży – powiedział lekarz. Chyba zemdlałam. Latami czekałam na te słowa. Marzyłam o nich, śniłam. Ale w takiej sytuacji? Nie wiem, jak dotarłam do domu. Sama robiłam testy ciążowe. Jeden, drugi, trzeci... Kreseczki nie kłamały, przybierając intensywnie różowy kolor. Byłam w niebie i w piekle równocześnie.

To był prawdziwy cud

Mąż na wieść o mojej ciąży, wybiegł z domu. Płakał. Następnego dnia przywiózł z miasta setki róż. Teściowa z wrażenia dwie noce nie spała i wyjmowała mi z ręki każdą robotę. A ja czułam się podle i psychicznie i fizycznie. Całą ciążę praktycznie przeleżałam.

21 marca 2002 roku urodziłam córeczkę. Na Wielkanoc, która tamtego roku wypadała wcześnie, byłyśmy już w domu. Nie mogłam patrzeć, gdy mąż z czułością pochylał się nad malutką. Postanowiłam mu powiedzieć.

Nakarmiłam małą, a gdy usnęła, usiadłam obok męża.

Muszę ci coś wyznać... To nie jest twoja córka – zaczęłam. Był spokojny. Wziął mnie za ręce. Kazał spojrzeć sobie w oczy.

– To jest moja córka. Zapamiętaj to sobie – powiedział jakoś tak twardo. – Tylko twoja i moja. Nie musisz mi niczego tłumaczyć.

Chciałam coś powiedzieć, ale wydobyłam z siebie tylko szloch. Pochyliłam się do niego, a on objął mnie tak mocno, jak dawniej. Pierwszym słowem córki było tata. Przez pół roku nikomu nie pozwolił się do niej zbliżyć, żeby ktoś jej nie zaraził. Odkładał najpilniejsze zajęcia, kiedy przychodziła pora jej karmienia. A kiedy się przeziębiła przywiózł do domu dwóch pediatrów. Łóżeczko córki postawił oczywiście po swojej stronie łóżka.

Ale to nie jest koniec mojej historii. W październiku 2004 roku urodziłam synka. Pytałam lekarza, jak to możliwe, że tyle lat nie potrafiłam dać życia, a teraz przyszło tak łatwo.

– Niech pani zapyta Pana Boga – odparł – Medycyna nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania.

Dziś, patrząc na dzieci, tak podobne do męża, zastanawiam się, czy w przypadku córki po prostu się nie pomyliłam. Nie śmiem jednak zaproponować mężowi badań genetycznych. Zresztą... Po co?

Czytaj także:
„Moją kochanką była nauczycielka udzielająca korepetycji. Po lekcjach matmy, ćwiczenia praktyczne przerabialiśmy w łóżku”
„Przez 40 lat byłam pokojówką bogatych ludzi. Czułam się jak członek rodziny, ale oni potraktowali mnie jak śmiecia”
„Nie wiem, ile zarabia mąż, ale wiem, ile ma kochanek na boku. Zdziwi się, jak dam mu papiery rozwodowe”

Redakcja poleca

REKLAMA